czwartek, 5 stycznia 2017

Iwonicz - Smerek. Kronika cz. 2






Środa 12 sierpnia 2015 roku była kolejnym gorącym dniem tamtego lata. Już dzień wcześniej radio nawoływało do niewychodzenia z domów bez pilnej potrzeby, argumentując to realnym ryzykiem wystąpienia słonecznego udaru, zawału i paru innych gwałtownych reakcji organizmu na upał. Przez chwilę nawet próbowałem przejąć się tymi ostrzeżeniami, ale byłem tak nakręcony bliskością celu tej wędrówki, że za nic bym sobie nie wybaczył, gdybym zrezygnował, zwłaszcza z powodu zwykłej, bezosobowej informacji zasłyszanej w mediach. Wychowywałem się przecież w czasach, w których wszyscy wiedzieli, że media kłamią, nawet w tak z pozoru błahych sprawach jak pogoda. Z wielu młodzieńczych przypadłości udało mi się z czasem wyleczyć, jednak ten rodzaj nieufności pozostał mi na szczęście do dziś. Muszę przyznać że przydaje się wyjątkowo często - prawie za każdym razem, kiedy włączam telewizor.
Nie posłuchałem więc podszeptów propagandy i ruszyłem nazajutrz w dalsze odkrywanie czerwonego. Tyle, że wystartowałem z Komańczy godzinę wcześniej niż pierwotnie planowałem. Miałem nadzieję dotrzeć do Cisnej jeszcze przed szesnastą, wyprzedzając popołudniową kulminację upału, dlatego na trasie byłem już o szóstej rano.


Kościół św. Józefa przy szlaku. Jeden z trzech kościołów w Komańczy
By Przykuta - Praca własna, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=15718447


 

Pierwsze dwa kilometry to przeskok pomiędzy dolinami Osławy i Osławicy. Szlak prowadzi na wschód, najpierw podniszczonym asfaltem, a po kilkuset metrach schodzi z niego w lewo, w drogę gruntową, przecinając dolinkę potoku Piwnego. Przez chwilę zastanawiam się czy nie pójść dalej asfaltem, który niezależnie od szlaku wiedzie do Prełuk i nie spróbować złapać jakiejś okazji do Duszatyna. Jednak w porę przypominam sobie, że jestem tu po to, aby przejść, a nie przejechać Główny Szlak Beskidzki, więc jakakolwiek podwózka, tym bardziej nie po szlaku, w żadnym razie nie wchodzi w grę. Dalej czerwony wznosi się na grzbiet Smerekowca rozdzielający Osławe i Osławicę na dwa autonomiczne dorzecza. Gdzieś tutaj kończyła się Łemkowyna, a dalej na wschód zaczynały ziemie zamieszkałe przez Bojków. Etnografowie przeprowadzili granicę między tymi dwoma ludami grzbietem Wysokiego Działu, na który właśnie zmierzam. Ale wiadomo też, że dorzecza tych dwóch rzek były obszarem przejściowym, swego rodzaju tyglem, w którym obie kultury przenikały się wzajemnie.
Dojście do Prełuk zajmuje mi niezbyt pospiesznym marszem około 40 minut. Na razie zadziwiająco chłodno. Droga prowadząca cały czas cienistym lasem nie jest zbytnio wymagająca. Do Prełuk nie rozgrzałem się nawet na tyle, żeby ściągnąć kurtkę. Co prawda za chwilę to się zmieni, ale jak do tej pory całkiem przyjemnie.

Komańcza - Przełęcz Żebrak



Prełuki to kolejna na mojej trasie wyludniona wieś. Przed II wojną światową było tutaj kilkadziesiąt gospodarstw, a teraz tylko kilka pojedynczych budynków i podobno 10 stałych mieszkańców. Jakaś leśniczówka, jakaś samotna chata, most na Osławie i zarastające torowisko dawnej kolejki wąskotorowej z Rzepedzi do Nowego Łupkowa. Z pozoru miejsce całkiem podobne do wielu wsi mijanych przeze mnie w czasie ostatnich wędrówek przez Beskid Niski. Ale jednak jest tutaj jakoś inaczej i dopiero po chwili odpoczynku na przydrożnym kamieniu zaczynam rozumieć w czym rzecz. Okoliczny las zdecydowanie gęstszy i bujniejszy, jakby ciaśniej wszystko otaczał. Polany mniejsze i pozarastane. Góry wokół jakby wyższe, a już na pewno bardziej strome i może dlatego okolica wydaje się bardziej dzika. W każdym razie czerwony zmienił nagle swoje oblicze wchodząc jakby do innego świata.
Co się zmieniło? Po chwili mnie oświeca. Przechodząc w Komańczy most na Osławicy wkroczyłem w rzeczywistość dla mnie od lat alternatywną. Jestem w Bieszczadzie!!!
Od tej strony jeszcze Bieszczadu nie oglądałem, z tym większą ochotą ruszyłem dalej odkrywać nieznane. Do Duszatyna poprowadzi mnie całkiem niestara asfaltówka. Położono ją najwyraźniej stosunkowo niedawno ,sadząc po braku dziur, wszechobecnych na wielu innych bieszczadzkich drogach. Taki równy asfalt trochę mi do Bieszczadu nie pasuje. Ale pewnie będę musiał się przyzwyczaić, że jakże modne ostatnio pojęcie „rewitalizacja” dociera także i tutaj. Zresztą to będzie chyba mój największy problem z Bieszczadami w najbliższym czasie. Zapewne zmienią się niedługo na tyle, że niewiele zostanie z tego romantycznego i dzikiego miejsca, które pamiętam sprzed lat. Znikają dziury w drogach, pojawiają się linie wysokiego napięcia, nowe domy i pensjonaty, karczmy, sklepy, wyciągi narciarskie i wszystko to czego mieszkańcom i turystom do szczęścia i wygody potrzeba. Obawiam się, że już całkiem niedługo zniknie cała tajemniczość tego miejsca, karmiona właśnie brakiem zagospodarowania. Zniknie więc to, co przyciągało tutaj wędrowców przez wszystkie powojenne dekady. W zamian dostaniemy zgiełk tłumu i warkot silników.

Osuwisko przy zakolu Osławy pod Duszatynem
fot. P. Szechtyński, Źródło: http://www.twojebieszczady.net/


Tym, co blokuje zbyt gwałtowny rozwój cywilizacyjny tych gór, to obecność kilku rozległych obszarów ochrony przyrody. Poza Bieszczadzkim Parkiem Narodowym (29200 ha) funkcjonują tutaj Park Krajobrazowy Doliny Sanu (27728 ha) oraz Cieśniańsko – Wetliński Park Krajobrazowy (51461 ha). Mimo częstych kontrowersji wokół rozmiaru ich wpływów na lokalną gospodarkę, przyznać trzeba, że ktoś musi te lasy przed nami chronić. Jeśli znikną parki, pazerny człowiek zabetonuje wszystko co się da w imię postępu i dla zapełnienia portfela. Chyba nikt rozsądny nie chciałby drugiej Jaworzyny Krynickiej na Wielkiej Rawce albo Tarnicy.
Właśnie tym ostatnim, największym w Bieszczadzie obszarem ochronnym przyjdzie mi dzisiaj wędrować aż do samej Cisnej. Po drodze trzy rezerwaty ochronne. Zaraz za Prełukami zaczyna się Rezerwat „Przełom Osławy pod Dusztynem”. Miejsce gdzie Osława opływa ciasnym zakolem niewielkie wzgórze Łokieć jest rzeczywiście niecodzienne i warte dłuższych oględzin. Tym razem jednak obejść się muszę smakiem bo plany na dzisiaj napięte. Nieco dalej, 1,5 godziny w górę potoku Olchowaty  spodziewam się dotrzeć do Rezerwatu Zwiezło i tam zatrzymam się na dłuższą chwilę.  Trochę wcześniej, w samym Duszatynie odnalazłem trzeci obszar ochronny, tuż obok baru Dusza Jeziorek. Nazywał się Ostoja Kumaka Pijaka. Samego kumaka co prawda nie zastałem, ale zapewne, jak to pijak, siedział w barze. Postanowiłem tam nie wchodzić, aby nie zakłócić jego i swojego spokoju. Pora zbyt wczesna i zbyt wiele kilometrów przede mną jak na barowe pogawędki.


Przed barem w Duszatynie
By Paweł Marynowski / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=18136034
 
Z Duszatyna wykręcam czerwonym na wschód, rozpoczynając podejście na Chryszczatą. Dopiero tutaj szlak zaczyna wznosić się bardziej zdecydowanie, jakby dając znać, że właśnie wchodzi w prawdziwe góry. Pnie się coraz wyżej i bardziej stromo w miarę odkrywania coraz dalszych rewirów doliny potoku Olchowaty. Po trzech kilometrach w górę od jego ujścia doprowadza do największej turystycznej atrakcji tej części Bieszczadu: Jeziorek Duszatyńskich w Rezerwacie „Zwiezło”. Choć na pierwszy rzut oka trudno w to uwierzyć, obszar rezerwatu obejmuje miejsce katastrofy która wydarzyła się zaledwie wiek temu, tak więc w skali  geologicznej jakby wczoraj.
Jeziorka powstały wskutek nagłego osunięcia się mas skalnych z północno - zachodniego zbocza szczytowej kulminacji Chryszczatej w poprzek górnego odcinka doliny Olchowatego.
Skały zablokowały przepływ wody, spiętrzając ją w trzech miejscach. Zdarzyło się to w kwietniu 1907 roku i było jak dotąd największym tego typu zjawiskiem w naszej części Beskidów. Osuwisko to przemieściło w ciągu kilkunastu sekund ok. 12 mln m3  materiału skalnego i ziemi [1]. Jego wielkość oddadzą dobrze rozmiary tzw. niszy osuwiskowej, z której zerwały się skały: 880 m długości, 250 m szerokości i do 25 m głębokości[2]. Całość zajęła obszar o powierzchni ok. 36 hektarów, a w miejscach spiętrzeń powstały  trzy jeziorka. Do dziś zachowały się tylko dwa, a i one w formie znacznie zredukowanej ze względu na postępujące zamulenie. Większe z nich ma dzisiaj powierzchnię 12,5 tys. m2 choć jeszcze w 1925 roku było ponoć dwukrotnie większe.


Jezioro górne
By Janmad - Praca własna, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=7097899 


Przedstawienie tej katastrofy warte jest na pewno głębszego pochylenia się i osobnego artykułu. Teraz wystarczy przyznać, że miejsce jest urokliwe i gdyby nie plany, których postanowiłem uparcie się trzymać, pewnie posiedziałbym tutaj do wieczora. Przy pierwszym jeziorku Dolnym jestem około dziewiątej, ale zatrzymuje się dopiero parę minut później przy górnym. Gęsty las porastający brzegi pochyla się ku wodzie ocieniając ją skwapliwie tam, gdzie tylko może. Konkuruje ze słońcem, które stara się przedrzeć między gałęziami w głąb wody jakby było spragnione. Wschodni brzeg całkowicie pogrążony w cieniu mocno kontrastuje z rozświetlonym zachodnim jakby rządziła tam ciemna strona mocy. Dobrze że jestem tu w miarę wcześnie, bo gdy słońce zbliży się do zenitu proporcje pewnie się wyrównają, obraz zblednie i czar pryśnie.
Siedzę już dobre pół godziny i przyglądam się okolicy w poszukiwaniu pamiątek po osuwisku innych niż jeziora. Bujna zieleń nie pozwala jednak dostrzec zbyt wiele poza taflą wody. Trzeba by wejść głębiej w las po prawej, południowej stronie szlaku, gdzie nagromadziły się skały oberwane z wyżej położonej niszy. Ale na to też szkoda mi czasu, więc wyruszam dalej wzdłuż szlaku nieco zawiedziony, z nadzieją jednak, że zajrzę tu kiedyś na dłużej by poszperać dokładniej po okolicy.

Pamiątkowa tablica w rezerwacie "Zwiezło"
fot. Autor

Dopiero po powrocie do domu okazało się, że zupełnie nieświadomie udało mi się odnaleźć „suchy” dowód wydarzeń z 1907 roku. Miałem go przed oczami przez dobre 10 minut, ale wydał mi się wtedy zupełnie czym innym. Jakieś 200 metrów powyżej tablicy upamiętniającej stulecie powstania jeziorek szlak wykręca w lewo, na południowy wschód. Tuż powyżej zakrętu wchodzi w zagłębienie terenu szerokości około 3 metrów i wysokości człowieka pochylonego pod ciężarem plecaka. Wiedzie nim ponad 200 metrów, wspinając się stopniowo coraz stromiej. Rów ten, wyglądający jak zwykłe wgłębienie drogi, jest w rzeczywistości szczeliną skalną, powstałą w wyniku powolnego obniżania się dużego bloku skalnego po jej południowej stronie, w kierunku rynny osuwiska. Krawędzie ścian rynny stopniowo zapadają się tworząc od góry takie właśnie szczeliny. Największą z nich poprowadzono ścieżkę czerwonego.
Następna godzina to mozolne podejście pod górę w coraz bardziej gorącym i - co gorsza - prawie nieruchomym powietrzu. Dopiero kilkaset metrów przed szczytem ścieżka wypłaszcza się nieco, dając trochę wytchnienia. I w tym właśnie miejscu kolejna pamiątka po dramatycznych wydarzeniach z przeszłości.  Samotny drewniany krzyż ze staromodnym blaszanym przykryciem i równie archaiczną, co patetyczną sentencją na białej tabliczce. Sposób wykonania już z daleka każe przypuszczać, że jest to upamiętnienie tragedii I wojny światowej. W zimie, na przełomie 1914 i 15 roku masyw Wysokiego Działu znajdował się na linii frontu, w sercu zaciekłych walk. Zbocza Chryszczatej poprzecinane są podobno licznymi okopami, schronami i łączącymi je transzejami z tego okresu, w których grzebano poległych w okolicy żołnierzy. Nie wiem, czy w miejscu krzyża znajduje się taki właśnie grób, ale pewne jest, że tutejszy las pełny jest nieoznakowanych i zupełnie dziś już niewidocznych mogił. Słyszałem, że w walkach o Wysoki Dział mogło zginąć nawet 70 tysięcy żołnierzy, jednak informacji tej nie udało mi się nigdzie potwierdzić.  Z zeznań mieszkańców okolicznych wsi wiadomo za to, że poległych musiało być bardzo wielu. Mówią nawet, że góry „zawalone były trupami”. Tutaj, na Chryszczatej było ich tak dużo i rozsiane były na takiej przestrzeni, że tylko na początku kopano zbiorowe mogiły. Gdy okazało się to nie efektywne, ciała grzebano pojedynczo w miejscu znalezienia, bez żadnego oznakowania
[3]. Myślę sobie, że na grzyby to ja się tutaj raczej zapuszczał nie będę, nawet jakbym przymierał głodem.



Mogiły pod Chryszczatą
fot. Autor

Z takimi ponurymi myślami zjawiam się na szczycie Chryszczatej. Jest za piętnaście jedenasta.
Gdy dochodziłem na górę wybudzając się z zamyślenia o wojennych koszmarach zaskoczył mnie dziwny widok. Betonowy obelisk geodezyjny z dużą biało - czerwoną strzałą szlako wskazu, obok jakiś krzyż, a wszystko otoczone gęstym lasem… Pierwsze co przyszło mi do głowy to pytanie: „Dlaczego jestem na Turbaczu?”.
Nie przypominam sobie, żebym ostatnio wybierał się w Gorce, a już na pewno nie na Turbacz. Na dobre dziesięć sekund zawiesiłem się z tą myślą w buforze i nie bardzo wiedziałem, co z tym fantem począć. Stałem wpatrując się w betonowy klocek łudząco podobny do tego na Turbaczu, daremnie szukając odpowiedzi. Potem rozejrzałem się dookoła i z umysłowej drętwoty wyrwał mnie dopiero widok drewnianych ławeczek i nieco dalej wiaty turystycznej, których na Turbaczu do tej pory nie widziałem. Resztę wątpliwości rozwiała żółta tabliczka z nazwą szczytu zupełnie nie kojarzącego się z Gorcami.


TUTAJ kronika przejścia Gorców

Krótki odpoczynek na ławeczce, okraszony bułką z kiełbasą i ciepłą herbatą przyniósł oprzytomnienie i następujące przemyślenia. Albo muszę zmienić pracę, albo lekarza, albo jedno i drugie. Mógłbym jeszcze ograniczyć spożycie bursztynowego nektaru, ale to będzie już ostateczność, kiedy inne środki zawiodą. Z tego co pamiętam, w trzeci dzień samotnego włóczenia się przychodzi lekki kryzys, spowodowany brakiem rozrywki, jaką niewątpliwie jest konwersacja. Zwoje mi obsychają i tyle.



Nieistniejąca już wieża widokowa na Chryszczatej. Wewnątrz widoczny betonowy słup geodezyjny.
fot. B Lechman. Źródło: Wierchy, Rok 16, Kraków 1938.


Gdy zaczynam schodzić, jest już dosyć gorąco, ale pocieszam się tym, że jestem na grzbiecie i będę się nim poruszał w zasadzie aż do samej Cisnej. A to oznacza, że większych podejść już raczej nie będzie i w prześwitach mogę liczyć na jakieś ruchy powietrza. W dodatku rzut oka na mapę mówi mi, że cały czas będę poruszał się w lesie, więc słońce nie powinno zbytnio zaszkodzić. Bardziej martwię się o dystans. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miał okazję przechodzić tak długi odcinek lasem. Przede mną ponad 18 kilometrów karpackiej puszczy z zaledwie dwoma lub trzema miejscami, gdzie otwierają się widoki na coś więcej niż las. Poza tym las, las i las. Na razie idę, a gdybym zaczął fiksować zawsze mogę z Przełęczy Żebrak zejść do Rabego albo z Jawornika do Jabłonek.
Mniej więcej w połowie drogi na Żebrak spotykam człowieka, który potwierdził informacje o tutejszych mogiłach żołnierskich. Wyłonił się z lasu od strony białych tabliczek widniejących z prawej poniżej szlaku. Przeczesywał ściółkę w poszukiwaniu śladów tych grobów, które nie zostały oznaczone. Opowiedział mi, że gdy walki ustały, nie od razu chowano zmarłych. Zaczekano aż przyjdą roztopy i dopiero wiosną zarządzono pochówki. Do grzebania przymuszono okolicznych mieszkańców, a że pracy było dużo, robiono to pospiesznie i bez specjalnej organizacji. W efekcie ciała chowane były płytko i najczęściej bez zaznaczenia miejsca. „Całkiem możliwe, że właśnie stoimy na jakimś grobie” – oświadczył w pewnym momencie, gdy opieraliśmy plecaki o buka rosnącego kilka metrów od szlaku. Odruchowo zrobiłem dwa kroki w tył.
Dojście do przełęczy zajmuje około godziny i do trudnych raczej nie należy. Łagodne i jednostajne opadanie w buczynowym towarzystwie, tylko gdzie niegdzie urozmaicone niewielką górką. Przełęcz rozcina droga, biegnąca w lewo do Rabego, w prawo zaś do Woli Michowej. W pobliżu wiata i tablica informacyjna. Jako jedna z pierwszych zasłyszanych przeze mnie bieszczadzkich opowieści urzekła mnie kiedyś ta o wędrownym żebraku, który zamarzł onegdaj nieopodal tego miejsca, nieświadomie nadając mu w ten sposób nazwę, używaną do dzisiaj. Jeszcze bardziej poruszyła mnie reakcja ludzi, którzy przechodząc tędy jeszcze wiele lat później zostawiali w miejscu gdzie żebrak zasnął trochę jedzenia. Zostawiam i ja, wszak taki obyczaj świadczy, że wrażliwość jeszcze w ludziach jest.




Jest już tak gorąco, że nie sposób ustać na słońcu, które atakuje mnie przesieką drogi. Chowam się do wiaty i próbuję zdecydować, co dalej. Jest parę minut po dwunastej. Do Cisnej przynajmniej cztery godziny marszu, z czego dwie pod górę na Jaworne (992 m) i Wołosań (1071 m). Niby tylko 200 metrów przewyższenia, ale obtarcie prawego Achillesa, które doskwiera mi coraz bardziej, krzyczy w bolesnym proteście na samą myśl o podejściu. Alternatywą jest zejście do Woli Michowej (najbliższy przystanek PKS), ale to oznaczało by poddanie się i rezygnację z planów dokończenia czerwonego. Na to nie mogę sobie pozwolić. Postanawiam założyć na ranne ścięgno opatrunek. Ściągnięcie buta ukazuje dziurę w skórze wielkości kciuka, trzykrotnie większą niż na noclegu w Komańczy. Pozostaje mieć nadzieję, że opatrunek zatrzyma proces zniszczenia i załagodzi ból. W pół do pierwszej z powrotem wchodzę w las w kierunku Wołosania.


Przeł. Żebrak - Cisna

O tym odcinku trasy wolałbym jak najszybciej zapomnieć. Pierwsze skojarzenia na hasło Wołosań lub Patryja to od tej pory obraz bukowego buszu, okraszony świdrującym bólem nogi. Las z pewnością piękny, ale kiedy zdrowie szwankuje, nawet najlepsze rzeczy nie cieszą. Przez trzynaście kilometrów nic, tylko las i ból potęgujący się przy każdym, nawet najmniejszym podejściu. Jak tylko stopa układała się do podłoża pod kątem mniejszym niż dziewięćdziesiąt stopni opatrunek przesuwał się to w górę, to w dół, raniąc skórę jeszcze bardziej. Dopiero przy trzeciej wymianie udało mi się go unieruchomić na tyle, że przestałem zaciskać zęby przy kolejnym kroku. I tak zeszło mi do Wołosania. Później zrobiło się nieco lepiej, bo i podejść już prawie nie było, a poza tym udało się trochę odpocząć na jednej z dwóch w tym paśmie polanie, jakieś pół kilometra w dół za Wołosaniem. Komu przyszło dreptać kilometry z porządnym otarciem w bucie, ten wie, o czym mówię. Nawet aparatu nie chciało mi się wyciągać, więc dokumentacja foto z wysokiego działu niezbyt obfita.
Jakoś jednak dokulałem do Bacówki pod Honem. Przejście od Żebraka zamiast czterech godzin zajęło prawie pięć i okupione zostało połową metra plastra z opatrunkiem i przykurczem mięśni szczęki, zaciskającej się przy każdym kroku. Coś będę musiał wymyślić, żeby jutro dało się iść, a tym czasem skupiam się na chwili odpoczynku jaką daje chłód schroniskowej stołówki.


Bacówka pod Honem...
fot. Autor

Bacówka w Cisnej – w zasadzie nad Cisną – to ostatnie schronisko górskie na czerwonym, którego do tej pory nie udało mi się nawiedzić. Przyglądam mu się  z tym większą uwagą i zastanawiam czy różni się czymś od innych czerwono -szlakowych schronisk. Jednak już po kilku minutach od wejścia stwierdzam, że jeśli tak, to nie wiele. Co takiego sprawia, że schroniska beskidzkie wydają się do siebie tak podobne? Czy to zapach starego drewna, skrzypiące podłogi, a może przytulne poddasza pod skośnymi dachami, przygarniające każdego, kto tuła się po świecie z plecakiem. Chyba jednak nie w architekturze leży sedno, nie w budynkach, choć z pewnością wyróżniają się spośród  innych wyglądem. Największe podobieństwo tkwi w ludziach, którzy tu przychodzą. Docierając do jakiegokolwiek schroniska w Beskidzie oczekujemy tego samego. Szukamy odpoczynku, odrobiny spokoju, trochę jedzenia i picia, schronienia przed tym co na zewnątrz, no i ludzi, którzy rozumieją po co ten plecak na grzbiecie. Dobre schronisko daje nam to wszystko, choć nie koniecznie w takiej kolejności, a drewno na ścianach i podłodze ubarwia to jeszcze wrażeniem ciepła i gościnności starego domu. Nie chce się stamtąd wychodzić.
Celowo mówię tu wyłącznie o schroniskach Beskidzkich. Górskie noclegownie w Tatrach i Sudetach są już zupełnie inne. Bardziej przypominają mi maszyny do szybkiego przerobu jak największej ilości ludzi i sprawnego wyplucia ich na zewnątrz. Czyli działają całkowicie odwrotnie. Nie zatrzymują, tylko wyciskają i wypluwają. Jak w fast foodzie. No, ale tutaj też o wszystkim decydują ludzie. W Tatry chodzi nas zbyt wielu na raz, a większość albo dla wyczynu, albo żeby się pokazać w nowym ciuszku. Zbyt wielu z nas w tatrzańskim schronisku nie szuka schronienia i ludzi, lecz jedzenia, picia i możliwości pokazania się.
W tej mojej perwersyjnej dla niektórych opinii nie zastrzegam sobie bynajmniej prawa do nieomylności. Ani w Tatrach, ani w Sudetach nie bywam zbyt często i nie wszędzie udało mi się tam dotrzeć, więc z pewnością istnieją miejsca nie pasujące do tego opisu. Jednak zastrzegam sobie również niezbywalne prawo do braku obiektywizmu. Opisuję to, co widziałem i przeżyłem ja, a nie inny Kowalski.


...i jej "przybudówka".
fot. Autor

Wracam do schroniska pod Honem. To przedostatnie chronologicznie z serii dwunastu bacówek wybudowanych przez PTTK dla rozwoju jednej z górskich aktywności człowieka – turystyki kwalifikowanej. Powstało w 1986 roku, a jego zadaniem od początku była obsługa turystów, którzy góry traktują jako coś więcej, niż tylko przejściową przygodę. Miało dawać schronienie klasycznym plecakowiczom, wędrującym w kilkudniowych etapach. Na czerwonym powstały cztery takie obiekty, wszystkie według tego samego projektu: Lubań (1975), Maciejowa (1977), Bartne (1977) i pod Honem (1986).
Pierwsze z nich pochłonął pożar w 1978 roku i nigdy nie zostało odbudowane. Reszta nie tylko działa do dziś, ale z czasem stała się awangardą obiektów turystycznych w Beskidzie. Są jakby żywym skansenem, do którego komercja nie za bardzo jest w stanie się przebić. Miejsca w których są pobudowane i ich architektura tworzą atmosferę  przychylną człowiekowi i jego wyciszeniu.

Link do kroniki z opisem Maciejowej i Lubania

Link do kroniki z opisem bacówki w Bartnem

Pod Honem jest całkiem podobnie, tyle, że tutaj nagięto nieco zasady nałożone na Bacówki PTTK i dołożono dodatkowy budynek dla gości. Najwyraźniej zjawia tu więcej chętnych na nocleg. Z racji na bliskość Cisnej, a w szczególności łatwość dojazdu samochodem, rzeczywiście jest tu bardziej gwarno. Wreszcie spotykam ludzi. Dzieci gonią jakiegoś psa, jakaś pańcia z obfitym makijażem prosi żeby przestały, bo się spocą, inny pies goni kota, a drugi kot łasi się do jakiejś turystki i wcale mu się nie dziwię, bo nawet niebrzydka. Po dziesięciu godzinach w lesie całkiem miła odmiana, zwłaszcza że widok stolika stojącego nieopodal wejścia do bacówki wskazuje na brak problemów z zaopatrzeniem w bursztynowy nektar. Nie odmówię sobie lekkiego znieczulenia zanim zejdę do Cisnej.
Postanawiam zanocować na dole w miasteczku, bo rozglądam się za miejscem na następny rodzinny wypad w Bieszczady. Chcę sprawdzić możliwości kwaterunkowe Cisnej, a nade wszystko zbadać, czy warto tu przyjechać na dłużej niż jeden dzień. I w tym miejscu przyszedł czas, żeby złamać zasadę bezstronności. Postanowiłem nie wyróżniać w swych kronikach miejsc noclegowych w Beskidzie, poza schroniskami górskimi oraz chatkami i bazami studenckimi. Uznałem, że po pierwsze: nie czuję się autorytetem w tej kwestii, po drugie nie chcę być posądzony reklamę. Jednak w Cisnej znalazłem na tyle ciekawe miejsce, że wręcz nie mogę o nim nie wspomnieć. Nawet tam nie spałem, a mimo to ujęło mnie swoją atmosferą. Rozmawiałem jedynie z jego właścicielem i to co mówił, razem z tym, co widziałem całkowicie przekonało mnie do spróbowania przy najbliższej okazji.
Zrobimy tak. Ja pokażę tylko zdjęcia, a wy już na pewno poszperacie gdzie trzeba i zorientujecie się o czym mowa. Powiem tylko, że znajduje się to tak blisko centrum miasteczka, że od Siekierezady można by się było od biedy nawet doczołgać. Zaręczam też, że nie znam właścicieli tego domu, nic mnie z nimi nie łączy, ani nie przyjmuje od nich żadnych korzyści. Po prostu wpadło mi to miejsce w oko.









Wieczorne życie Cisnej wciągnęło mnie na tyle, że ani się obejrzałem, a telefon już zabrzęczał pobudkę na początek następnego upalnego dnia. Dopiero poranne, nieco przymglone spojrzenie na mapę przypomniało mi, że to już ostatni dzień odkrywania czerwonego. Pozostał mi do przejścia już tylko niewielki, dziewiczy dla mnie odcinek między Cisną a doliną Wetlinki w Smereku. Dalszy przebieg szlaku nie miał już dla mnie tajemnic.


Link do kroniki przejścia GSB między Smerekiem a Wołosatem


Oznaczało to, że przechodząc najbliższe 16,5 kilometra do Smereka zakończę zdobywanie Głównego Szlaku Beskidzkiego. Nie pozostało mi nic innego, tylko postawić te parę ostatnich kroków.


To już nie ta sama "siekiera" co kiedyś. Dawniej zjeżdżali się tu konno lub rowerem "Ukraina".
fot. Autor


Wyruszyłem około szóstej rano przez kolejowy most na Solince. Miejsce symboliczne, bo wkroczyłem po nim na ziemie zamieszkiwane niegdyś przez Bojków. Ciągnęły się stąd aż po Gorgany przez Bieszczady Zachodnie, Wschodnie, Połoninę Równą, Bożawę i Krasną, obejmując na tym odcinku wszystkie ważniejsze grupy górskie Beskidów. Rzeka Solinka zaś, wraz z sąsiednim Wysokim Działem rozdzielała ich od pobratymców Łemków przez przynamniej kilkaset lat wspólnej historii, dopóki wichry II wojny światowej nie rozdzieliły ich na dobre. Dzisiaj Bojkowie mieszkają już tylko po ukraińskiej stronie Beskidu.

Most na Solince
fot. Autor
Link do artykułu o Bojkach

Link do artykułu o Łemkach

Po przejściu przez most, szlak zaczyna wspinać się na pierwszą kulminację zwaną Rożki (855 m), zmierzając na południe, w kierunku pasma granicznego. Kilkaset metrów przed poprzeczną asfaltową drogą mijam kolejne na czerwonym miejsce lotniczej katastrofy. Tym razem chodzi o śmigłowiec policyjny, który rozbił się gdzieś tutaj w zimie 1991 roku, przenosząc na tamten świat dziesięciu ludzi. Zadziwiające ile ludzkich tragedii odnaleźć można wędrując GSB. Kiedyś może spróbuję opisać je w jednym miejscu, może jakimś osobnym artykule, bo jak sięgam pamięcią na całym szlaku takich pamiątek uzbierać powinno się sporo. A tymczasem… cześć ich pamięci!


fot. Autor

Link do kroniki z opisem miejsca katastrofy na Policy

Link do kroniki z opisem miejsca katastrofy na Obidowcu


Na Rożki dochodzę około siódmej z nadzieją na krótki odpoczynek. Wieczorne zwiedzanie okolic Siekierezady nieco nadwyrężyło moje siły, z chęcią więc rozsiadam się wygodnie na pieńku i próbuję uzupełnić płyny. Niestety już przy drugim łyku z głębiny leśnego ostępu dochodzi do mnie dziwny, z pewnością nie ludzki dźwięk. Coś pomiędzy szczeknięciem zachrypniętego kundla, a wrzaskiem rozhisteryzowanej małpy. Zanim zdążyłem przypomnieć sobie, gdzie go wcześniej słyszałem, powtórzył się, tym razem głośniejszy i bardziej świdrujący. Po kilku sekundach kolejna jeszcze głośniejsza powtórka. Uświadomiłem sobie nagle dwie sprawy. Po pierwsze, sądząc po brzmieniu i sposobie artykulacji, źródło tego głosu nie może być przyjaźnie nastawione. Po drugie zmiana jego natężenia może mieć związek ze zmniejszaniem się odległości między źródłem a odbiorcą. Skoro odbiorca – w tym przypadku ja – jest nieruchomy, zbliżać musi się źródło. Pragnienie szybko przestało mi doskwierać i zacząłem żałować, że nie mam przy sobie jakiegoś noża. Zerwałem się z pieńka i z butelką w ręku czym prędzej ruszyłem dalej, co chwilę spoglądając w tył. Nie widziałem intruza, ale głos znowu się przybliżył, a ja mógłbym przysiąc, że dwadzieścia metrów za moim prawym ramieniem coś poruszyło krzaki. Dwulitrowa butelka, choć plastikowa, swoje waży, więc w razie co będę walił na odlew. Nie na długo pomoże, ale innego pomysłu nie miałem. Na kolejny wrzask agresora odpowiedziałem przyspieszeniem kroku nieomal do biegu i kiedy już miałem się odwracać, aby stanąć przodem do napastnika głos zabrzmiał znowu. Tym razem znacznie ciszej i jakby z oddali. Zatrzymałem się i odwróciłem. Stałem na niewielkim podejściu, mając przed sobą otwarty widok na spory i na szczęście pusty odcinek ścieżki, którą przed chwilą prawie biegłem. Od lewej, z głębi boru po raz ostatni dało się słyszeć ostrzegawcze warknięcie. Jakby chciało powiedzieć: „…i żeby mi to było ostatni raz”.
Do dziś nie wiem co to za zwierz, ale zapewne niezbyt duży skoro bał się otwartej konfrontacji i zadowolił odejściem nieproszonego gościa. Ciekawe, co by zrobił gdybym pozostał na miejscu? Chyba wolę nie wiedzieć. I jeszcze jedno, żeby było jasne. To nie była ucieczka, tylko uporządkowany, strategiczny odwrót w celu uniknięcia kontaktu z wrogiem.


Cisna - Smerek

Za Rożkami szlak wznosi się stopniowo by przekroczyć tysiąc metrów wysokości pod Worwosoką (1024 m) . Przed Małym Jasłem (1097 m), lekkie zaskoczenie bo zaczynają się połoniny, których tutaj się nie spodziewałem. Niewielkie co prawda, za to z pięknymi widoczkami i dającym trochę oddechu kojącym wiatrem. Pora jeszcze wczesna, ale słońce przypieka już całkiem mocno zapowiadając, że dzisiaj też nie odpuści. Postanawiam więc iść jak najdłużej póki jest jeszcze czym oddychać. Rozsiadam się dopiero na Jaśle (1153 m) jakieś piętnaście minut przed dziewiątą.
Niestety niechcący zakłóciłem spokój jakiejś parze, która zaległa w karłowatej buczynie nieopodal szczytu, szukając odosobnienia. Publicznie przepraszam za ten nietakt i oświadczam, że gdybym wiedział co się święci, skupiłbym się na podziwianiu widoków z innego miejsca.
Spotkanie na Jaśle wyszło mi ostatecznie na dobre, bo dzięki niemu mogę pochwalić się swoim portrecikiem. Jeśli dobrze pamiętam, to jeden z dwóch jakie udało mi się przynieść z całego Głównego Szlaku Beskidzkiego. Może jakimś cudem odezwie się dziewczyna, która go robiła, będę mógł umieścić jej nazwisko pod zdjęciem. Tak czy inaczej, bardzo dziękuję.


fot. nieznany

Na Jaśle jest wszystko, czego bieszczadzkim wędrowcom potrzeba do szczęścia. Wspaniałe widoki, praktycznie na cztery strony świata, poszum wiatru na rozległej połoninie i zbawienny cień wśród buczyny dochodzącej prawie pod sam szczyt. A przy tym nie ma tłumów. Niektórzy twierdzą, że połoniny Jasła w przeciwieństwie do tych najbardziej znanych mają pochodzenie sztuczne, tzn. zostały wykarczowane przez człowieka pod wypas wołów lub owiec. Mnie to osobiście nie przeszkadza, skoro mogę dzięki temu rzucić okiem na coś więcej niż tylko las. A widoki stąd rzeczywiście przednie. Od prawej widać całe Pasmo Graniczne, od lewej pasmo połonin, a wszystko łączy się po środku, w najodleglejszym punkcie widnokręgu, gdzieś między Haliczem i Grzebieniem. Na tacy mamy więc wszystko, co w naszym Bieszczadzie najważniejsze. Szkoda że przez ostre słońce cały horyzont bardzo zamglony. Zdjęcia będą kiepskie.

Widoczki spod Jasła.
fot. Autor
Leżę pod szczytem dobre pół godziny, i wcale nie chcę mi się wstawać. Może dlatego, że to ostatnie chwile na trasie, a może odreagowuję przygodę z leśnym zwierzem. Powoli podnoszę się jednak, kiedy zaczyna się robić za gorąco. Schodzę w dół na południe, w kierunku Okrąglika (1101 m), gdzie boczny grzbiet Jasła łączy się z pasmem granicznym. Po dojściu do granicy polski szlak czerwony skręca w lewo, podążając wzdłuż niej tylko przez około 400 metrów. Potem przy słupku granicznym o oznaczeniu I/28 odchodzi w lewo, w kierunku Fereczatej (1102 m). Nie trudno przegapić to miejsce, bo tą samą ścieżką biegnie słowacki szlak czerwony głównym grzbietem na Kremenaros. Niejeden już, zamiast odbić w lewo, pociągnął prosto, myśląc że dalej jest na GSB. Znam człowieka, który dopiero na odległej o pięć kilometrów Płaszy (1162 m) zorientował się, że obrał zły kierunek.
Ci, którzy jednak zdecydują się pójść prosto będą mieli okazję podążać starą ścieżką, którą jeszcze przed wojną poprowadzony był Główny Szlak Karpacki. Biegł całym Pasmem Granicznym przez Rabią Skałę i Kremenaros na Wielką Rawkę, po czym sprowadzał do Wetliny. Dzisiaj polskie oznakowania tego odcinka mają kolor niebieski, a od Rawki żółte i dalej przez Dział zielone.
Podążam polskim czerwonym na północny-wschód do Smereka. Jeszcze tylko 2,5 godziny i będę mógł świętować zdobycie Głównego Szlaku Beskidzkiego.
Na Fereczatej pojawiam się dwadzieścia minut po dziesiątej. Upał daje się we znaki coraz mocniej, zmuszając mnie do zalegnięcia w jakimś zacienionym gąszczu. Wychylam głowę tylko po to żeby zrobić zdjęcia, które i tak nie wyjdą przez nadgorliwość słońca. W miarę udaje się tylko jedno, ale i tak nie jestem w stanie poznać, który fragment pejzażu przedstawia.




Ale to wszystko nieważne, wobec faktu, że za mną już ostatnie podejście w czasie tej wędrówki. Jeszcze tylko kilka kilometrów w dół i będę u celu.
Ale - jak to często bywa, kiedy po długiej trasie cel jest już blisko - następuje spadek koncentracji. Przychodzi zwodnicze rozluźnienie, włącza się zabójcza rutyna, która powoduje na przykład, że do większości wypadków drogowych dochodzi pod koniec trasy. W moim przypadku zasada ta sprawdziła się niestety znakomicie. Gdzieś w połowie odcinka między Fereczatą a Smerekiem szlak przecina drogę wiodącą z doliny potoku Smerek do Cisnej, torowiskiem dawnej kolejki wąskotorowej. Tuż poniżej wchodzi na ścieżkę zagłębiającą się w las na zboczu doliny Potoku Niedźwiedziego. W tym właśnie miejscu jedna z nóg, które tak dobrze do tej pory mi służyły, podwinęła się na tyle skutecznie, że runąłem całym ciężarem w przód. Głowa na szczęście wylądowała na miękkiej trawie, za to pasem biodrowym zahaczyłem o wystający kamień. Wszystko byłoby dobrze, gdyby za tym pasem nie tkwił mój aparat fotograficzny. Najwierniejszy towarzysz wędrówek, który od kilku sezonów dostarczał mi wspomnień ze szlaków. Zawsze wtykałem go za pas biodrowy, bo tylko tak mogłem go szybko użyć w każdej sytuacji, mając jednocześnie wolne ręce w czasie marszu. Gdy odkręciłem obiektyw okazało się, że mogę go używać już tylko jako grzechotki. Obudowa ocalała, za to wnętrzności kołatały niepokojąco, doprowadzając mnie na granicę rozpaczy. Kto nie przeżył nagłego upadku lub straty ten nie wie o czym mówię. Dodam tylko, że uszkodzenia okazały się definitywne.
Tak oto radość z ukończenia wędrówki przyćmiła jedna chwila nieuwagi. Do Smereka dotarłem pobijany - nie tylko fizycznie - jeszcze przed dwunastą. Zasiadłem w zacienionym rowie przy Dużej Obwodnicy, obok jegomościa, który podobnie jak ja zrzucił swój plecak zmęczony wędrówką w upale. Pogawędziliśmy trochę czekając na autobus do Ustrzyk Górnych, który - jak to w Bieszczadzie – wcale nie chciał nadjechać.
Zanim nadjechał, dotarło wreszcie do mnie, że się udało. Po czterech latach i trzech miesiącach od rozpoczęcia udało się przedreptać cały przebieg Głównego Szlaku Beskidzkiego. Trochę długo, ale i tak lepsze to, niż siedzenie w domu. W zapasie pozostaje jeszcze wariant z jednorazowym przejściem i zbliża się ten czas, kiedy będę musiał się w końcu na to zdobyć.


Link do kroniki pierwszego etapu przejścia GSB z Ustronia do Korbielowa

A tymczasem świętuję przejście na raty. Zasiadam U Eskulapa w Ustrzykach i zaczynam wspominać. W sumie na wędrówce po czerwonym spędziłem 23 dni, w czasie których przeszedłem 510,6 km. Zdobyłem przy okazji 671 punktów GOT, a wszystko zajęło mi łącznie 169 godzin i 45 minut. Jedna z aplikacji w sieci podpowiada mi nawet, że z tego 21 626 m to przewyższenia, a 21 344 m to obniżenia. Zadziwiające, czego to komputery nie wyliczą?




I co z tych wszystkich obliczeń wynika? W zasadzie niewiele, bo najważniejsze jest to, czego liczby nie są w stanie pokazać. Żadna, nawet najbardziej wyrafinowana matematyka nie pokaże emocji, jakie towarzyszą przy wyruszaniu na szlak i zdobywaniu kolejnych szczytów. Żadna kalkulacja nie odda wysiłku, jaki trzeba włożyć w pokonywanie kolejnych przeszkód i samego siebie. Nie ma takiego wykresu, co potrafiłby wskazać wartość satysfakcji jaką daje taka wędrówka. Wreszcie, nawet najbardziej pokręcone matematyczne wzory nie obliczą zapachów, obrazów, świateł i cieni, ciepła i zimna, wiatru i jego braku, galopującego tętna i ołowiu w kolanach, a potem spokoju i odpoczynku - słowem tego wszystkiego co możemy odczuć wyłącznie na własnej skórze. Bo właśnie po to warto założyć plecak i wyjść z domu.







[1] „Osuwisko Zwezło” w:„Bieszczady – Przewodnik dla prawdziwego turysty”, Oficyna Wydawnicza „Rewasz”, Pruszków 2004.


[2] Wojciech Krukar „Osuwisko Zwezło i Jeziorka Duszatyńskie”, w: „Wysoki Dział i dolina Górnej Osławy”, Almanach Karpacki „Płaj” nr 17, Warszawa 1998.


[3] Wojciech Krukar „Ślady I wojny światowej”, w: „Wysoki Dział i dolina Górnej Osławy”, Almanach Karpacki „Płaj” nr 17, Warszawa 1998.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz