piątek, 23 grudnia 2016

Iwonicz - Smerek. Kronika cz.1










Tak to już jest poukładane, że wszystko czego się tkniemy swój koniec mieć musi. Moje przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego także kiedyś skończyć się musiało, a że nie należę do zbyt cierpliwych, chciałem żeby stało się to jak najszybciej. W zasadzie do wyboru miałem tylko dwie możliwości. Albo zakończę sprawę jeszcze w tym sezonie, mimo nagminnego braku czasu i obfitości innych górskich wędrówek, albo porzucę swój zamiar na dobre. Przekładanie ostatniego etapu zdobywania czerwonego nie wchodziło w grę. Zbyt długo to już trwało i ciągnęło się ponad miarę przyzwoitości. Dlatego cały tegoroczny urlop postanowiłem spożytkować na górskie peregrynacje. Pierwszą połowę spędziliśmy na rodzinnym odkrywaniu skarbów pejzaży sudeckich, co mieliśmy w planach już od dobrych kilku lat. Drugą zaś wykorzystałem do dokończenia trasy, którą zacząłem trzy lata wcześniej. Ostatni fragment GSB miał przeprowadzić mnie z Beskidu Niskiego do Bieszczad, miedzy Iwoniczem a Smerekiem.
 

Iwonicz - Puławy Górne


W poniedziałek 10 sierpnia zameldowałem się z samego rana na niezawodnym dworcu autobusowym w Krakowie. Nawet nie pamiętam ile to już razy docierałem do celu dzięki jego pośrednictwu i miałem nadzieję, że i tym razem tak się stanie. Tuż przed siódmą rano zapukałem więc do drzwi autobusu relacji Bytom – Polańczyk via Iwonicz w celu zajęcia odpowiedniej miejscówki. Tyle, że razem ze mną pukał też kilkuosobowy tłumek, coraz bardziej niezadowolony, gdyż mimo usilnych starań i gwałtowniejszych pukań niezmiennie odpowiadała nam cisza. Ludzie siedzący już w środku zdawali się nas ignorować, zadowoleni z własnej wyższości – także dosłownej, gdyż siedzenia autokaru umieszczone były wysoko i mogli spoglądać na nas z góry – a kierowca, jeśli tam był, postanowił nie przyznawać się do tego. Dopiero po kilkunastu minutach takiego stanu zawieszenia w niepewności przy autobusie zmaterializował się człowiek w białej koszuli, z zamiarem przyjęcia na siebie zażaleń niezadowolonej gawiedzi i udzielenia niezbędnych informacji. Po wysłuchaniu kilku głosów oburzenia, tonem tak oficjalnym, na jaki tylko było go w tym momencie stać, oświadczył, że wszystkie miejsca w autobusie są zajęte i nikt więcej już do niego nie wsiądzie. Ponieważ było to jedyne połączenie z Iwoniczem jakie udało mi się znaleźć zdałem sobie sprawę, że realizacja moich mało ambitnych, lecz napiętych czasowo planów staje się zagrożona. Podobne odczucia mieli moi współtowarzysze niedoli, zaczęliśmy więc kanonadę słowną w jego kierunku z zamiarem dania upustu frustracji i nadzieją na zmiękczenie przeciwnika. Może uda się wytargować choćby jedno miejsce stojące. Daremne to były wysiłki. Kierownik wycieczki pozostał nieprzejednany i stanowczo powtórzył, że wszystkie miejsca ma zarezerwowane i bez wykupionego wcześniej biletu do autobusu nie wpuści… Widać, zbyt rzadko podróżuję komunikacją publiczną bo dopiero po chwili dotarł do mnie sens jego słów. Wśród zebranych nikt wykupionej rezerwacji nie miał, poza mną. Czemu wcześniej na to nie wpadłem?
Z kieszeni plecaka wyciągnąłem zakupiony przez Internet bilet i z nieukrywanym tryumfem w oczach podszedłem do jegomościa. Zaklęcie zadziałało. Sezam otworzył się, a ja zadowolony wmaszerowałem w jego progi. Jak niewiele potrzeba do szczęścia. Wystarczy odpowiednio wcześnie kupić bilet.
Przypowieść tą dedykuje pewnej osobie, która dziwi się mojej potrzebie przygotowania każdego szczegółu wędrówki zawczasu. Wreszcie zyskałem dowód na moją słuszność. Romantyczna improwizacja jest piękna gdy ma się dużo wolnego czasu i mało konkretnych planów. Można jechać do Iwonicza choćby tydzień i wędrować po Beskidzie miesiącami. Ale na to trzeba być studentem albo rentierem.

piątek, 9 grudnia 2016

Przesiedlenia - Beskidy wyludnione cz. 2


Cerkiew w nieistniejącej wsi Łopienka.
fot. Autor

Powojenny czas to najbardziej dramatyczny okres dla setek tysięcy Rusinów, którzy cierpiąc szykany nie tylko ze strony władz, ale także ludności polskiej, ograbieni ze wszystkiego co było dla nich najcenniejsze – ziemi i domów – wypędzeni zostali ze swej ojcowizny i wywiezieni w bydlęcych wagonach do radzieckich kołchozów daleko w głąb zupełnie obcego kraju. Schemat przebiegu akcji deportacyjnych zaczerpnięto niewątpliwie z doświadczeń, licznie reprezentowanego w ówczesnym wojsku polskim NKWD. Żołnierze otaczali szczelnym kordonem wytypowaną do przesiedlenia wieś, aby nie dopuścić do ucieczki mieszkańców w głąb gór i jednocześnie zabezpieczyć się przed atakiem ukraińskiej partyzantki. Przychodzili po ludzi zazwyczaj nad ranem, kiedy czujność  jest uśpiona a zaskoczenie największe. Ktoś powie, że służby bezpieczeństwa na całym świecie dokonują w ten sposób aresztowań, dzieje się tak jednak w przypadku najbardziej niebezpiecznych przestępców, zdrajców i wrogów. Przypominało to kopie schematu działania sotni UPA, napadających polskie wsie i w gruncie rzeczy prawdopodobnie tym właśnie miało być. Miało być zemstą, tyle że mniej krwawą. W większości bezbronnych i zupełnie niewinnych chłopów potraktowano jak zbrodniarzy, nie dając im najmniejszych szans obrony. Dano im za to kilka godzin na spakowanie dobytku i opuszczenie domów, następnie wywożono wozami do najbliższej stacji kolejowej gdzie czekali na podstawienie składów bydlęcych wyruszających na wschód. Wielu jednak nie zdołało dotrzeć nawet na skraj własnej wsi. Aktom grabieży towarzyszyło bestialstwo i mordy determinowane chęcią zemsty. Zbrodniczość wojskowej krucjaty anty ukraińskiej potwierdza celowe powoływanie do oddziałów deportacyjnych żołnierzy, którzy byli uciekinierami z Wołynia. Jako naoczni świadkowie ukraińskiego bestialstwa mieli przenieść go także na łemkowszczyznę i w Bieszczady. Aresztowano i wywożono w pierwszej kolejności działaczy organizacji społecznych oraz księży i dostojników kościoła greckokatolickiego, próbując wcześniej nakłonić ich do współpracy.
Ten etap pacyfikacji trwał do początków sierpnia 1946 roku
[1]. W czasie tym wyrzucono z Polski 260 tysięcy Ukraińców[2], co razem z wcześniejszym, dobrowolny etapem akcji daje łączną liczbę ok. 480 tysięcy przesiedlonych na wschód – wg oczywiście oficjalnych statystyk. Wobec liczby  505 647 osób narodowości ukraińskiej[3], zamieszkujących powojenne tereny na zachód od linii Curzona, dawałoby to zadziwiającą, dziewięćdziesięcio pięcio procentową skuteczność  od początku przesiedleń.
Zrujnowana cerkiew w Łopience w 1955 roku.
3 maja 1946 roku wysiedlono stąd 326 osób.

Liczby te jednak okazały się w pewnej swej części mocno przeszacowane. Być może już wtedy zaczął kiełkować wśród komunistów zwyczaj „podkręcania” statystyk dla podkreślenia swoich zasług – wszak z ponad 90% statystyką (frekwencja wyborcza, głosy „za” przewodnią rolą partii, wydajność pracy itd.) Polacy będą mieli styczność w nadchodzącym półwieczu jeszcze wielokrotnie.  Jednakże niedokładność w rachunkach spowodowana była w głównej mierze niedocenieniem determinacji pozostania na ojcowiźnie samych – jak się okazało niedoszłych – wysiedleńców.  Część z nich uciekła przed deportacjami w góry, chroniąc się w lesie, wspomagani zapewne przez partyzantkę UPA. Wielu przekraczało granicę Czechosłowacką szukając schronienia u swych pobratymców po południowej stronie Karpat, aby po przejściu oddziałów Wojska Polskiego powrócić do opuszczonych wiosek. Z kolei części z rzeczywiście wysiedlonych  udało się powrócić jako repatrianci ze wschodu, podając się za Polaków. W efekcie w drugiej połowie 1946 roku, w południowo - wschodnich powiatach znalazło się z powrotem przeszło 100 tysięcy Ukraińców[4] , o czym nawet władze lokalne zdawały się nie wiedzieć. Zbliżająca się akcja „Wisła” nastawiona była początkowo na wysiedlenie „niedobitków” ludności pochodzenia ukraińskiego w liczbie nie większej niż 15 – 20 tysięcy. Szacunki te z czasem rosły aż w momencie jej rozpoczęcia osiągnęły liczbę ok. 74 000. Świadczy to dobitnie o kompletnym braku rozeznania  w prawdziwej sytuacji na wysiedlanych terenach. Liczba ta okazała się w rzeczywistości dwukrotnie większa.


 



Nieistniejąca wieś Przybyszów - trzy godziny czerwonym od Komańczy...
fot.Autor



... w 1938 roku liczyła 60 gospodarstw.
Mapa WIG, arkusz Lesko, Warszawa 1938