czwartek, 16 listopada 2017

Wielka Racza



 
 

Kiedy kończyłem marcową rundę po szlakach Raczańskiego Worka nie docierając do jego najwyższej kulminacji obiecałem sobie, że wrócę tu jeszcze zanim skończy się sezon. Wybiorę tylko czas bardziej przewidywalny pogodowo, aby tym razem nie oglądać sinych od wilgoci chmur i śniegowej brei osuwającej się spod nóg. Nie tylko chciałem dokończyć marcowe dzieło, czyli wejść w końcu na Wielką Raczę (1236m). Przede wszystkim chciałem poznać ten zakątek gór od bardziej przyjaznej, cieplejszej strony. Wędrując wczesną wiosną, zwłaszcza taką jak w tym roku, zimną, śnieżną i wilgotną nie byłem w stanie w pełni docenić jego zalet. Najwyraźniej pogodowe niedostatki nie pozwalają mi cieszyć się górami tak jak bym tego chciał. Zdołałem jednak dostrzec, że góry te warte są bliższych oględzin w bardziej sprzyjających warunkach.
Zwłaszcza, że kiedy sięgnąłem do pamięci i spojrzałem na mapy, to przekonałem się, że jest to ostatni fragment Beskidu Żywieckiego do którego jeszcze nie zaglądałem. Czas wypełnić tę lukę.


Roztoka - Przegibek - Wielka Racza - Roztoka
Źródło: Wydawnictwo Compass

Okazja do tego pojawiła się dosyć szybko. Jedna z moich pociech załapała się na kolonię letnią w leżącym u podnóża Wielkiej Raczy Zwardoniu. Kiedy okazało się, że można by ją było odwiedzić, niecne zamiary zaczęły powoli kiełkować. Jasny i przejrzysty plan zrodził się natomiast w momencie, kiedy wyszło na jaw, że i nocleg na rodzinnej działce u znajomych się znajdzie i wesoła kompania na cały weekend też.
Nawet nie przeszkadzało nam, że towarzystwo postanowiło nie wychodzić w góry. Dołączymy do nich po zejściu z Raczy w piątkowy wieczór, zaszyjemy się w dolince i spędzimy cały weekend na kontemplacji ulotnego czaru podarowanej przez los chwili spokoju i piękna otaczającego świata, z perspektywy nic nie robienia przy biesiadnym ognisku. Wstyd się przyznać, że odwiedziny u dziecka to w zasadzie tylko pretekst.
Wobec takich widoków wędrówka górska wydała się jeszcze bardziej atrakcyjna. I może nawet lepiej że pójdziemy sami. Już od wieków nie wędrowaliśmy z moją lepszą połówką samotnie. Przeważnie chodzę sam, a jeśli już razem to rodzinnie, z dziećmi. Ostatni przypadek kiedy nie było z nami nikogo przydarzył się w maju 2012 roku, kiedy to zaczynaliśmy pokonywanie Głównego Szlaku Beskidzkiego.  Doszliśmy wtedy z Ustronia do Korbielowa w pięknej pięciodniowej wędrówce.

 
Najdogodniejszym punktem wyjścia na Wielką Raczę jest parking w dolinie Rycerki kilkaset metrów powyżej osiedla Roztoka, w pobliżu leśniczówki „Pod Raczą”. Oczywiście mam na myśli nie tylko turystów zmotoryzowanych, ale też zdających się na busy. Z tego co zauważyłem dojeżdżają tutaj głównie z Żywca (kierunek Rycerka – Kolonia) średnio co półtorej godziny, prawie przez cały tydzień. Niechlubny wyjątek stanowi niedziela. Najwyraźniej miejscowi włodarze uznali, że nie jest to dobry dzień na górskie wycieczki, a i miejscowi nie powinni ruszać się wtedy z domów bez aut, bo na rozkładzie nie ma ani jednego kursu. Czy wykaże się naiwnością jeśli stwierdzę, że może gdyby był, turyści bez aut mieliby szanse częściej tutaj zaglądać i zostawać na cały weekend, nie tylko do soboty? A może turystów bez aut już nie ma?
Z parkingu można wyjść do schroniska na szczycie żółtym szlakiem w dwie godziny i zejść tą samą drogą w godzinę. I taki wariant najczęściej wybierany jest przez bardziej leniwych spacerowiczów. Ponieważ do takich czasami nie należymy wybraliśmy inną, znacznie ciekawszą opcję. Koniecznie chciałem dokończyć przerwaną złymi warunkami pogodowymi wędrówkę z marca tego roku i obejść najbardziej wysuniętą na południe część granicznego grzbietu między Przegibkiem i Raczą. O dojściu tym samym grzbietem do Zwardonia nie mogło być już mowy, bo jakoś trzeba było wrócić po samochód. Ale to w zupełności wystarczy, żeby zrekompensować ostatnie niepowodzenie. Najpierw więc zahaczymy o schronisko na Przegibku, a dopiero stamtąd  skierujemy się w stronę Wielkiej Raczy.
Na starcie zameldowaliśmy się kilka minut po ósmej, po ponad dwugodzinnej jeździe z małą przerwą na kawę w Żywcu. Przy parkingu oprócz dużej wiaty biesiadnej z miejscem na ognisko moją uwagę przyciąga niespodziewany dowód najwyraźniej częstej obecności w tym miejscu największego górskiego zbójnika i łasucha. Stalowe pudło przypominające bardziej kasę pancerną niż śmietnik. Szczelnie zamykane na solidną klapę, przemyślnie skonstruowaną tak, aby nie mogła jej otworzyć mniej dokładna w swych poczynaniach od ludzkiej, niedźwiedzia łapa. Dla nas to ciekawostka, bo jeszcze takiego wynalazku na swoich ścieżkach nie widzieliśmy.
Antymisiowy śmietnik
fot. Autor

piątek, 3 listopada 2017

Po co komu bacówki PTTK




Bacówka na Maciejowej
fot. Autor

W latach siedemdziesiątych XX wieku turystyka beskidzka przeżywała prawdziwy rozkwit. Współcześni menadżerowie określili by takie zjawisko mianem boomu, bo na szlakach robiło się momentami naprawdę tłoczno. Jednak ten fenomen miał ówcześnie zupełnie inne motywy niż ekonomiczne, czy choćby kulturoznawcze. W góry wyruszali prawie wszyscy, nawet ci, którzy nie mieli do tego ani specjalnych predyspozycji, ani nawet chęci. Obok prawdziwych łazików pojawiły się w górach grupy ludzi przypadkowych, wyciągniętych z domów obowiązkiem uczestnictwa w masowej imprezie, do jakiej ówczesne władze chciały wszelkie przejawy życia społecznego sprowadzić. Ludzie jednoczyć się mieli w socjalistycznej wspólnocie, wokół wspólnych, jedynie słusznych idei, a turystyka górska nadawała się do tego znakomicie.  Organizowano więc masowe wyjazdy w góry, finansowane z budżetów komitetów partyjnych, budżetów socjalnych zakładów pracy lub komitetów rodzicielskich szkół, czego implikacją było pojawienie się na górskich szlakach dużych grup zorganizowanych. A że ludzie lubią się bawić – zwłaszcza za pół darmo – grup takich namnożyło się sporo.
Oczywiście wycieczki grupowe wędrowały beskidzkimi ścieżkami od dawna, ale w tamtych latach ich skala była wyjątkowa. Jeszcze nigdy w górach nie pojawiło się tylu wędrowców. Wystarczy przyjrzeć się - choćby pobieżnie - statystykom COTG, żeby docenić rozmiary ówczesnego ruchu turystycznego. W roku osiemdziesiątym ubiegłego wieku wydano o 22 tysiące więcej odznak GOT niż dziesięć lat wcześniej, co przekładało się w praktyce na podwojenie ilości turystów. Przez całą dekadę wydano ponad 400 tysięcy odznak, a w samym tylko roku 1980 aż 49081. Co okazało się jak dotąd rekordem nie pobitym.
A znaczny w tym udział właśnie turystyki grupowej. Gdyby nie liczyć ideologicznych pobudek organizacji wielu ówczesnych wycieczek trzeba by stwierdzić, że przynosiły one sporo korzyści całej górskiej turystyce. W górach pojawili się ludzie, którzy w innych okolicznościach pewnie by tam nie trafili. Nie jeden został zaszczepiony górami w czasie takich właśnie grupowych wypadów co przekładało się w następstwie na zwiększenie ruchu indywidualnego.  Sam zacząłem poznawać góry dzięki rajdom turystycznym organizowanym przez PTTK dla grup szkolnych, z tym że były to już późne lata osiemdziesiąte i czasy zupełnie inne ideologicznie.


Rajd turystyczny im. Węgrzynowicza. Rok 1988 lub 1989. Autor bloga drugi z lewej.
Autor zdjęcia nieznany


Ale były też wymierne następstwa ekonomiczne hossy lat siedemdziesiątych. Ci, którzy wtedy prowadzili schroniska wspominają ten okres z rozrzewnieniem. Problem obłożenia łóżek, a co za tym idzie finansowy, w zasadzie nie istniał. Zawsze pojawiła się na horyzoncie jakaś grupa zorganizowana, która w razie niedostatku turystów indywidualnych ratowała sytuację.
 Z czasem jednak turystyka grupowa zaczęła dominować. W schroniskach robiło się coraz tłoczniej, a ich gospodarze motywowani względami ekonomicznymi  zaczęli faworyzować grupy. Momentami schroniska stawały się swoistymi hotelami wycieczkowymi spychającymi indywidualnego turystę na boczny szlak. Skrajnym przykładem planowego nastawienia na obsługę turystyki grupowej było wybudowanie schroniska na Przysłopie pod Baranią Górą – choć nazwanie go schroniskiem uznać trzeba za poważne nadużycie. Trzypiętrowy hotel oddano do użytku w 1979 roku z nadzieją na stworzenie ośrodka dla wycieczek ze śląskich zakładów przemysłowych.


Hotel na Przysłopie pod Barania Górą
fot. D.Patraj


KRONIKA WĘDRÓWKI PRZEZ PRZYSŁOP


Z tego co w czasie swoich wędrówek zdążyłem zauważyć i podsłuchać,  podobne motywacje nie są  obce także dzisiejszym gospodarzom schronisk. Klient „grupowy” zawsze będzie dla nich łakomym kąskiem, jako pewniejszy i bardziej dochodowy. Ci którzy mają możliwości i mocniejsze motywacje ekonomiczne orientują swoje działania, aby takiego właśnie klienta przyciągnąć. Kiedy ostatnio (kwiecień 2017) nocowałem w Bacówce pod Honem w Cisnej byłem świadkiem gruntownego remontu, łącznie ze zdzieraniem starych lakierów ze ścian. Wszystko po to żeby uzyskać niezbędne pozwolenia na przyjmowanie w obiekcie "zielonych szkół". Aby to osiągnąć gospodarz zdecydował się nawet zrezygnować z podawania w bufecie piwa, które przecież w takich miejscach jest jedną z kluczowych pozycji przynoszących dochód. W czasie tej samej eskapady nie przyjęto mnie na nocleg w Zajeździe PTTK w Rytrze tłumacząc, że wszystkie miejsca są zajęte przez dzieci na zielonej szkole. Grupy zorganizowane są jak widać także dzisiaj najlepszym sposobem na przetrwanie.
I paradoksalnie, w takim właśnie przedsiębiorczym sposobie rozumowania najemców schronisk należy dopatrywać się jednej z zasadniczych przyczyn powstania górskich „bacówek”.  Kiedy schroniska naruszały bądź modyfikowały swoje regulaminy bacówki miały stanowić przeciwwagę.