czwartek, 16 listopada 2017

Wielka Racza



 
 

Kiedy kończyłem marcową rundę po szlakach Raczańskiego Worka nie docierając do jego najwyższej kulminacji obiecałem sobie, że wrócę tu jeszcze zanim skończy się sezon. Wybiorę tylko czas bardziej przewidywalny pogodowo, aby tym razem nie oglądać sinych od wilgoci chmur i śniegowej brei osuwającej się spod nóg. Nie tylko chciałem dokończyć marcowe dzieło, czyli wejść w końcu na Wielką Raczę (1236m). Przede wszystkim chciałem poznać ten zakątek gór od bardziej przyjaznej, cieplejszej strony. Wędrując wczesną wiosną, zwłaszcza taką jak w tym roku, zimną, śnieżną i wilgotną nie byłem w stanie w pełni docenić jego zalet. Najwyraźniej pogodowe niedostatki nie pozwalają mi cieszyć się górami tak jak bym tego chciał. Zdołałem jednak dostrzec, że góry te warte są bliższych oględzin w bardziej sprzyjających warunkach.
Zwłaszcza, że kiedy sięgnąłem do pamięci i spojrzałem na mapy, to przekonałem się, że jest to ostatni fragment Beskidu Żywieckiego do którego jeszcze nie zaglądałem. Czas wypełnić tę lukę.


Roztoka - Przegibek - Wielka Racza - Roztoka
Źródło: Wydawnictwo Compass

Okazja do tego pojawiła się dosyć szybko. Jedna z moich pociech załapała się na kolonię letnią w leżącym u podnóża Wielkiej Raczy Zwardoniu. Kiedy okazało się, że można by ją było odwiedzić, niecne zamiary zaczęły powoli kiełkować. Jasny i przejrzysty plan zrodził się natomiast w momencie, kiedy wyszło na jaw, że i nocleg na rodzinnej działce u znajomych się znajdzie i wesoła kompania na cały weekend też.
Nawet nie przeszkadzało nam, że towarzystwo postanowiło nie wychodzić w góry. Dołączymy do nich po zejściu z Raczy w piątkowy wieczór, zaszyjemy się w dolince i spędzimy cały weekend na kontemplacji ulotnego czaru podarowanej przez los chwili spokoju i piękna otaczającego świata, z perspektywy nic nie robienia przy biesiadnym ognisku. Wstyd się przyznać, że odwiedziny u dziecka to w zasadzie tylko pretekst.
Wobec takich widoków wędrówka górska wydała się jeszcze bardziej atrakcyjna. I może nawet lepiej że pójdziemy sami. Już od wieków nie wędrowaliśmy z moją lepszą połówką samotnie. Przeważnie chodzę sam, a jeśli już razem to rodzinnie, z dziećmi. Ostatni przypadek kiedy nie było z nami nikogo przydarzył się w maju 2012 roku, kiedy to zaczynaliśmy pokonywanie Głównego Szlaku Beskidzkiego.  Doszliśmy wtedy z Ustronia do Korbielowa w pięknej pięciodniowej wędrówce.

 
Najdogodniejszym punktem wyjścia na Wielką Raczę jest parking w dolinie Rycerki kilkaset metrów powyżej osiedla Roztoka, w pobliżu leśniczówki „Pod Raczą”. Oczywiście mam na myśli nie tylko turystów zmotoryzowanych, ale też zdających się na busy. Z tego co zauważyłem dojeżdżają tutaj głównie z Żywca (kierunek Rycerka – Kolonia) średnio co półtorej godziny, prawie przez cały tydzień. Niechlubny wyjątek stanowi niedziela. Najwyraźniej miejscowi włodarze uznali, że nie jest to dobry dzień na górskie wycieczki, a i miejscowi nie powinni ruszać się wtedy z domów bez aut, bo na rozkładzie nie ma ani jednego kursu. Czy wykaże się naiwnością jeśli stwierdzę, że może gdyby był, turyści bez aut mieliby szanse częściej tutaj zaglądać i zostawać na cały weekend, nie tylko do soboty? A może turystów bez aut już nie ma?
Z parkingu można wyjść do schroniska na szczycie żółtym szlakiem w dwie godziny i zejść tą samą drogą w godzinę. I taki wariant najczęściej wybierany jest przez bardziej leniwych spacerowiczów. Ponieważ do takich czasami nie należymy wybraliśmy inną, znacznie ciekawszą opcję. Koniecznie chciałem dokończyć przerwaną złymi warunkami pogodowymi wędrówkę z marca tego roku i obejść najbardziej wysuniętą na południe część granicznego grzbietu między Przegibkiem i Raczą. O dojściu tym samym grzbietem do Zwardonia nie mogło być już mowy, bo jakoś trzeba było wrócić po samochód. Ale to w zupełności wystarczy, żeby zrekompensować ostatnie niepowodzenie. Najpierw więc zahaczymy o schronisko na Przegibku, a dopiero stamtąd  skierujemy się w stronę Wielkiej Raczy.
Na starcie zameldowaliśmy się kilka minut po ósmej, po ponad dwugodzinnej jeździe z małą przerwą na kawę w Żywcu. Przy parkingu oprócz dużej wiaty biesiadnej z miejscem na ognisko moją uwagę przyciąga niespodziewany dowód najwyraźniej częstej obecności w tym miejscu największego górskiego zbójnika i łasucha. Stalowe pudło przypominające bardziej kasę pancerną niż śmietnik. Szczelnie zamykane na solidną klapę, przemyślnie skonstruowaną tak, aby nie mogła jej otworzyć mniej dokładna w swych poczynaniach od ludzkiej, niedźwiedzia łapa. Dla nas to ciekawostka, bo jeszcze takiego wynalazku na swoich ścieżkach nie widzieliśmy.
Antymisiowy śmietnik
fot. Autor

Obok naszego pojawia kilka samochodów. Ich pasażerowie kierują się jednak w przeciwną stronę niż my, skazując nas na tymczasową samotność. Nie mamy im tego za zł,e bo na szlakach nie tęsknimy za zbyt licznym towarzystwem. Idą za żółtymi znakami na południowy zachód najkrótszą drogą do schroniska. Kilku z nich spotkamy później gdzieś pomiędzy Raczą a Przegibkiem, wydeptujących kółko w lewo. My zataczać będziemy okrąg w prawo. Przez chwile zastanawiam się która opcja lepsza:  Przegibek Racza czy Racza Przegibek? Schronisko na Przegibku jest zdecydowanie atrakcyjniejsze od raczańskiego. Bardziej „klimatyczne”, zadbane i oferuje smaczniejszą kuchnię. Więc jeśli ktoś planuje nocleg, albo lubi na szlaku dobrze zjeść powinien wybrać drugą możliwość. Ceną za to jest jednak monotonia początkowego dwugodzinnego podejścia pod Raczę drogami gospodarczymi, przez zniszczone chorobą resztki świerkowego boru. O wiele łatwiej idzie się tędy w dół.
My wybieramy opcję pierwszą i kierujemy się za żółtymi znakami do miejsca, w którym do Rycerki wpada potok Ciapków. Po drodze kilka ciesielskich rarytasów wystruganych zapewne z tutejszego świerka, w postaci klaustrofobicznie małych letniskowych chatynek, skromnych lecz zadbanych. Tutejsza architektura jest zresztą ogólnie zdecydowanie mniej wybujała od naprzykład podhalańskiej. Domy niższe, najczęściej drewniane, lepiej komponują się z otoczeniem i nie przytłaczają jak góralskie „pałace” z bali.  Jednocześnie często sprawiają wrażenie przypadkowości, jakby postawiono je tymczasowo i pozostały na stałe z braku innych możliwości.
Prywatny most na Rycerce
fot. Dorota

Skrzacia chatynka
fot. Autor
Po kilkuset metrach sklecamy w prawo, w kierunku osiedla Ciapków i przez najbliższe półtorej godziny ciągnąć będziemy wzdłuż znaków zielonych. Najpierw po asfalcie, potem w lewo leśną drogą gospodarczą niezbyt stromo w górę, wśród buczyny stopniowo ustępującej świerkowi. Trawersujemy zachodnie zbocze Będoszki Wielkiej (1144 m) ostro schodzące w dolinę Ciapkowa. Na kilku zakrętach drogi dziwnie ułożone i powiązane drutem kawały świerkowych pni. Sadząc po charakterystycznych wyżłobieniach w ziemi mogą służyć jako bariera chroniąca ściągane w dół drzewa z wyrębu przed zjeżdżaniem w dół przepaścistego stoku. W każdym razie to jedyne wytłumaczenie jakie przychodzi mi do głowy. No chyba, że to pułapka na tutejsze trolle.
fot. Dorota

Trudy pierwszego podejścia zostają wynagrodzone widokami już po czterdziestu minutach. Mniej więcej tam gdzie niepodzielną władzę nad lasem przejmuje świerk pojawiają się rozległe poręby otwierające krajobraz najpierw na dolinę Ciapkowa, nieco dalej zaś na Wielką Raczę i sąsiadujący jej Obłaz (1042 m). Wraz z nimi dostajemy pretekst do pierwszego odpoczynku. Czas ten intensywnie wykorzystuje Dorota, która po złapaniu oddechu szkoli się w fotografowaniu pejzaży. To ona bowiem przejęła dziś rolę fotokronikarza, mnie pozostawiając zdecydowanie mniej kreatywną funkcję tragarza. Przeglądając później efekty jej pracy dojdę do wniosku, że taki podział obowiązków okazał się bardzo trafny. Ja już dawno straciłem to, co ona właśnie w sobie odkrywa. Pewną spostrzegawczość, lub raczej dociekliwość obserwacji, która pozwala uchwycić najciekawsze detale fotografowanej przestrzeni. Ja już ich nie dostrzegam, więc moje zdjęcia to już tylko zwykła archiwizacja.
fot. Dorota
Wszystko co "wielkie". Wielka Racza i Wielki Przysłop ze stoków Bendoszki Wielkiej
fot. Dorota

Dla Doroty to nie jedyna nowość w dniu dzisiejszym. Po raz pierwszy ciągnie w góry z kijami. Bardzo długo wzbraniała się przed nimi zniechęcona stereotypowym obrazem starej ciotki, nieudolnie trenującej nornic walking na deptaku w Ciechocinku. Teraz, kiedy stawy coraz częściej wołają o pomoc postanowiła odrzucić uprzedzenia i spróbować. Na początku rzeczywiście wyglądała trochę jak ciocia z Ciechocinka, ale w miarę upływu kilometrów będzie wędrować coraz sprawniej. Na razie kije nie przeszkadzają jej przy obsłudze lustrzanki, co jest już pewnym osiągnięciem. Mnie kije wiszące u rąk zawsze przeszkadzały w odpowiednim uchwyceniu aparatu. Dlatego między innymi zrezygnowałem z nich parę lat temu, kiedy chciałem mocniej pobawić się fotografią.
Jeszcze przed Przegibkiem spotykamy parę plecakowiczów mniej więcej w naszym wieku, wędrujących na dół. Wyszli wczoraj z Koloni na Wielka Raczę na krótki spacerek tam i z powrotem.  Na górze coś im jednak szepnęło, że przy tak sprzyjających „okolicznościach przyrody” trzeba by pójść dalej i sprawdzić czy nie wydarzy się coś ciekawego. I doszli aż na Przegibek gdzie zastał ich wieczór i grupa hałaśliwych gimnazjalistów na zielonej szkole, którzy skutecznie bronili ich przed nadchodzącym snem, aż do wczesnych godzin porannych. Teraz schodzili skacowani jak po dobrej posiadówce, ale wcale nie żałowali. Przestrzegali tylko przed błotem notorycznie uprzykrzającym przejście na czerwonej ścieżce powyżej przełęczy.
Do schroniska docieramy piętnaście minut przed dziesiątą, godzinę z kwadransem po porzuceniu auta. Zmęczenie o dziwo umiarkowane, a przecież zawsze pierwsza godzina na podejściu jest najbardziej uciążliwa. No i było to największe przewyższenie na dzisiejszej trasie. Zdaje się, że to nasz dobry dzień na wędrowanie.
Schronisko na Przegibku
fot. Dorota

Zasiadamy na ławce i podziwiamy urodę tego miejsca. Budynek sprawia wrażenie niewielkiego. Wydaje się że nie może pomieścić trzydziestu ośmiu łóżek i świetlicy ze stołem do ping-ponga, jak przekonuje Internet. Gdybym nie sprawdził tego naocznie kilka miesięcy temu, pewnie bym nie uwierzył. Taki jest urok starych drewnianych domów. Ich proporcje i rozplanowanie pozwalają na maksymalne wykorzystanie przestrzeni. No i te charakterystyczne deskowania ścian, mocno spadziste daszki i ganki z ozdobnymi balustradami wsparte na solidnych belach. Taki charakter może dać tylko drewno w połączeniu z dawnym podejściem do budowania. Przychodzi mi na myśl budynek starego schroniska na Markowych Szczawinach, choć bryła całkiem inna. Pewnie przez duże okna i blachę ułożoną na dachu w sposób, jaki dziś rzadko się już spotyka.
Nie mniej imponująco wygląda otoczenie. Dopiero dzisiaj mogę je należycie docenić, bo kiedy byłem tu ostatnio obraz za bardzo śnieżył. Schronisko położone jest w górnej części osiedla, pod lasem spływającym z południowego stoku Bendoszki Wielkiej. Sprzed wejścia widać łąki na wschodnim skłonie Przełęczy Przegibek i symetryczny stożek Bani (1124 m), który za chwile będziemy omijać od zachodu. Reszta zabudowań osiedla ukryta  w dole za lasem po prawej stronie.

Bania
fot. Dorota

Pogoda i otoczenie tak przyjazne, że nawet nie wchodzimy do środka. Poza tym na jadło i napitek zdecydowanie za wcześnie. Zadowalamy się łykiem herbaty i czymś na ząb z plecaka. Po dwudziestu minutach wygania nas stamtąd narastający jazgot. Nie generowali go o dziwo gimnazjaliści, którzy najwyraźniej bardzo powoli dochodzili do siebie po nie przespanej nocy, lecz dron, który cały czas penetrował przestrzeń nad przełęczą wykonując zdjęcia okolicy. Ponieważ nie było go widać brzmiało to tak, jakby po łąkach latała chmara rozjuszonych szerszeni. Zobaczyliśmy intruza dopiero gdy wylądował chwiejnie przed wejściem, wzbudzając żywe i hałaśliwe zainteresowanie młodzieży. To był dla nas wyraźny sygnał do ewakuacji.
Wychodząc spotkaliśmy jeszcze człowieka, co próbował dojechać do schroniska na rowerze. Napisałem „próbował” bo jazdą tego nazwać się nie dało. Bardziej przypominało to walkę o życie. Kiedy przystaną obok nas zatoczył się niebezpiecznie, a sapał tak głośno i intensywnie iż zdawało się, że zawał jest nieunikniony. Obawy te potwierdzał kolor jego twarzy i stopień wytrzeszczu oczu. Nadziei nie dawały też jego próby nawiązania kontaktu głosowego, gdyż poszczególne sylaby przedzielać musiał łapaniem oddechu. Mimo wszystko po kilkunastu sekundach purpura zaczęła ustępować miejsca mniej intensywnym barwom, a na twarzy pojawił się uśmiech. Wyruszył z tego samego parkingu co my i targał do góry tą sama drogą. Dopiero gdzieś w połowie podejścia zielony schodzi z niej w prawo, pozostawiając ją aby nieco łagodniej zawinęła na przełęcz. Odcinek niby krótki, nieco ponad 3 kilometry, ale cały czas pod górę z największą stromizną na samym końcu. Alternatywa dobra dla chcących zrobić kółko między Roztokami a Przegibkiem.
Pocieszamy rowerzystę przedstawiając zalety drogi powrotnej w dół, a sami ruszamy za czarnymi znakami w kierunku skrzyżowania szlaków na przełęczy. Mijamy kilka gospodarstw poprzedzielanych łąkami i niewielkimi chatkami letniskowymi, przypominającymi te z Roztoki. Nic dziwnego, że tu stoją. To idealne miejsce do ucieczki przed światem.
Na Przegibku.
fot Dorota

I to też.
fot. Dorota

Po piętnastu minutach kończy się otwarta przestrzeń i wchodzimy w las, zamieniając kolor szlaku na czerwony. Stok po prawej stronie także w ostatnich latach przechodził trzebież, dzięki czemu co chwilę otwierają się przed nami  widoki na cały kocioł pomiędzy Bendoszką Wielką a Wielką Raczą. Co jakiś czas z innej perspektywy możemy obserwować przebieg całej naszej trasy w terenie, co daje sporo satysfakcji i urozmaica wędrówkę. Co prawda szlak konsekwentnie wspina się na Jaworzynę (1173 m), ale jakoś specjalnie tego nie odczuwamy, zajęci wchłanianiem nieznanych krajobrazów. Gdy dochodzimy do grzbietu atrakcje jeszcze się potęgują możliwością zaglądnięcia do sąsiadów z południa. U nich w lasach spustoszenie wydaje się jeszcze większe, a w pewnym momencie, tuż za Kikulą (1119 m) otwiera się panorama ogołoconych wzgórz aż po odległy horyzont.
Wgląd do sąsiadów
fot. Autor

Pogoda idealna do wędrowania. Niewiele ponad dwadzieścia stopni i leki wietrzyk sprawiają, że idzie się przyjemnie, a podejścia nie męczą zanadto. Dalej jest jeszcze lepiej. Za Jaworzyną aż do Przełęczy Śrubita szlak schodzi łagodnie w dół czyniąc z wędrówki rekreacyjny spacer. Dzięki temu w ogóle nie robimy przystanków, a na dłużej zatrzymujemy się dopiero na Polanie Śrubita, dwie godziny po wyjściu od schroniska. Zajmujemy najdogodniejszy punkt widokowy i zalegamy leniwie na trawie obserwując niemrawo otoczenie. Widać stąd nasz dzisiejszy cel – południowy grzbiet Raczy z Halą na Małej Raczy. Dopiero tutaj spotykamy kolejnych wędrowców. Widać ludzie zaczynają schodzić już ze szczytu aby w porze obiadowej stawić się na popas na Przegibku. Jest wśród nich para, która wychodziła z nami z parkingu trzy i pół godziny temu.
Leżymy tak jeszcze dobre pół godziny opróżniając plecak z prowiantu i kartę aparatu z pustych megabajtów. Tak dobrze się leży, że gdy przychodzi czas nie chcę się wstać. Przed nami jeszcze krótkie zejście na przełęcz a potem prawie półtorej godziny pod górę.
Powolne nabieranie wysokości tym razem nie idzie już tak łatwo. Zaczyna się robić gorąco, a my mamy w nogach już prawie cztery godziny dreptania. Szlak wspina się coraz stromiej na Orzeł (1119 m) nie dając zbyt wielu możliwości odpoczynku. Z pomocą przychodzi przyroda ożywiona oferując granatowe o tej porze krzaki borówek, dające co chwilę pretekst to zatrzymania się i złapania oddechu. Atramentowe usta cechują większość napotykanych teraz ludzi.
Raczańskie runo.
fot. Dorota

Po godzinie od Śrubity zaczynamy podejście przez Halę na Małej Raczy. To najbardziej stromy odcinek od Przegibka. Zrazu między rzedniejącymi drzewami, potem coraz szerszymi polankami wychodzimy w końcu na otwartą przestrzeń. Po kilkudziesięciu metrach zapominamy o zmęczeniu obserwując jak krajobraz rozszerza się stopniowo od północy aż po samo południe widnokręgu. Widać stąd praktycznie cały Worek Raczański.  A nawet więcej, bo od Lipowskiego Wierchu (1324 m) aż po Orzeł, który mijaliśmy przed chwilą. W linii prostej to będzie jakieś dwadzieścia parę kilometrów. Panoramę dopełniają odległe szczyty na południowym horyzoncie po stornie słowackiej. Ich jednak nie potrafię rozróżnić. To najlepszy punkt widokowy na całej trasie. Śmiem nawet wysnuć przypuszczenie, że najlepszy w tej części Beskidu. No ale wszystkich tutejszych ścieżek nie wydeptałem, więc kieruje się tylko intuicją.
Przy takich widokach łapanie oddechu przychodzi znacznie łatwiej, a wysiłek włożony w wędrówkę nabiera głębszego sensu. Gdy skronie i kolana przestają pulsować ruszamy wyżej w kierunku zalesionego zwężenia na grzbiecie, które wyprowadzi nas pod schronisko. Przynajmniej mamy taką nadzieję.
 
 
Widoki z Hali na Małej Raczy
fot. Dorota

Z lewej strony dołączają do czerwonego zielone znaki słowackie. Wraz z nimi z lasu wyłoniła się grupka Słowaków zdających się nie interesować widokami jakie właśnie się przed nimi otworzyły. Szli szybko w kierunku schroniska jakby się na coś spóźnili. Ominęli nas bez słowa i pognali dalej.
Parę minut przed drugą, gdy zjawiamy się przed schroniskiem na Wielkiej Raczy, tajemnica spóźnionych Słowaków wyjaśnia się. Z butelkami złocistego nektaru w dłoniach oblegli ostatnią wolną ławę przed wejściem i zaczęli toczyć zwyczajowe w takich sytuacjach dysputy. Najwyraźniej pragnienie trawiące tych słynących przecież z zamiłowania do złotego nektaru ludzi było tak duże, że kazało gnać jak najszybciej do najbliższego źródła. Głęboko ich rozumiem bo znam tego typu uczucie. Dotyka mnie prawie zawsze w przebiegu syndromu dnia wczorajszego i nie należy do najprzyjemniejszych, przynajmniej do chwili dotarcia do źródła. Szkoda tylko, że zajęli ostatni wolny stolik.

fot. Autor



Oczekując na wolną miejscówkę z widokiem podchodzimy na polanę szczytową, która rozłożyła się parę kroków na lewo od schroniska. Na niej jeden z najbardziej dziwacznych obiektów jaki udało mi się w górach odnaleźć. Na wieżę widokową za niski, na taras z kolei za wysoki. Najtrafniej będzie chyba nazwać to coś platformą z prowadzącymi do niej kilkustopniowymi schodami. Wysokość podestu najwyżej trzy, może trzy i pół metra, więc w sam raz na tyle, żeby ledwie wyjrzeć ponad czubki drzew otaczających skraj polany. Jakby budowniczy nie chciał przeinwestować, albo nie dostał pozwolenia na wyższe dzieło. W każdym razie z góry widać niewiele więcej niż z dołu.

Widok z platformy na wschód
fot. Dorota


A może to jakieś echo wojennej przeszłości, kiedy w tym miejscu stała niemiecka przeciwlotnicza wieża obserwacyjna. Trudno powiedzieć dlaczego jej słowacki pomysłodawca Milan Toman nie dołożył chociaż paru metrów jak na prawdziwą wieżę przystało. Pokraczność tej konstrukcji potęguje jeszcze zaawansowanie jej rozpadu. Aby nie zerwać przegniłych belek należy stąpać bardzo rozważnie i najlepiej przed zjedzeniem obiadu, aby zminimalizować obciążenie. Inaczej całość może złożyć się jak domek z kart. Stoi tutaj od 1997 roku i zdaje się przez ten czas niewiele robiono aby ją w należytym stanie utrzymać. Konstrukcja musiała być rzeczywiście pokraczna, skoro nawet nie zrobiłem jej zdjęcia. Muszę zatem posiłkować się obrazem Marka Cieślara ze strony beskidomaniak.pl. Zdjęcie zrobiono prawdopodobnie o wschodzie słońca, kiedy wszystko - nawet to coś - wygląda lepiej niż w świetle pełnego dnia.



Nieco dalej jeszcze jedna ciekawostka. Kilkumetrowy drewniany krzyż, którego podstawę obetonowano i okuto blachą aluminiową z dosyć zaskakująca grawerką. Słowaccy (albo Czescy?) autorzy wymienieni na niej z imienia i nazwiska, stworzyli coś w rodzaju trójstyku granicznego polsko – czesko – słowackiego.  Wygrawerowano nazwy państw i wybranych miast orientując je zgodnie z kierunkami w terenie. Dosyć ciekawe założenie, zwłaszcza jeśli przyjrzeć się mapie. Trójstyk między nami i sąsiadami znajduje się bowiem około trzynastu kilometrów w linii prostej na północny zachód od tego miejsca. Wydaje się, że tego typu pomysł właśnie tam nabrałby należytego znaczenia. No, ale może się mylę. Wszak na gesty pojednania wszędzie jest dobre miejsce.


Krzyż pojednania
fot Dorota
Cała okolica sprawia wrażenie urokliwego zaniedbania. Nowe są tylko stoły i ławy przed wejściem do schroniska. Reszta natomiast, łącznie z dachem i elewacją budynku wygląda jakby pamiętała jeszcze czasy Edwarda Gierka. Nam to jednak zupełnie nie przeszkadza. Lubimy takie klimaty, gdzie nowoczesność jeśli jest, to starannie się ukrywa. Lubimy kiedy pod nogą skrzypi stara decha a nozdrza dopieszcza zapach próchniejącego drewna.
Może właśnie dzięki temu nie ma tutaj tłumów. Cztery stoły zajęte na zewnątrz i jeden w środku. Raptem około piętnastu osób, w porze obiadowej przy jadłodajni na najwyższym szczycie w okolicy, w samym środku sezonu. To nam pasuje.
Schronisko stoi  w tym miejscu od 1934 roku. Jest więc o dziewięć lat młodsze niż obiekt na Przegibku. Trzeba jednak przyznać że jako oficjalne schronisko turystyczne działa o rok dłużej od sąsiada. Co ciekawe, na wojskowych mapach z tego roku, słynących ze swej dokładności, nie ma jeszcze po nim śladu. Ciekawe czy jest to niedopatrzenie kartografów, czy może korzystali z niezaktualizowanych podkładów.


Budynki schroniska na Przegibku są (zakreślone). Na Raczy jeszcze pusto.
Źródło: mapa WIG z 1934 roku.


Patrząc na niego dzisiaj trudno nie domyślić się, że do najmłodszych nie należy. Względnie nowe wydają się tylko kominy i okna, wyremontowane zapewne z pieniędzy unijnych. Reszta to obraz ubóstwa, albo nawet niegospodarności. Zbyt często w czasie wędrówek przychodzi mi zastanowiać się nad słusznością postępowania właściciela takich perełek niszczejących w górach.



Schronisko na Wielkiej Raczy...
fot. Autor


...częściowo nie wyremontowane
fot. Dorota

  Czy instytucja ta nie powinna pomyśleć nad zmianami, które umożliwiały by dzierżawcom utrzymanie obiektów turystycznych w lepszym stanie?  Myślę, że przemawia za tym nie tylko zwykła dbałość o substancję budowlaną, ale również konieczność ekonomiczna. Czasy się zmieniają a ludzie razem z mini. Teraz większość turystów, zwłaszcza ta, która może przynieść zyski, oczekuje już czegoś więcej niż siennika i miski bigosu na kolację. Standardy życia się podnoszą, a potrzeby ludzi razem z nimi. Zimne i zawilgocone łazienki w przyziemiu i rozpadające się prycze w równie zimnych pokojach przyciągają już tylko prawdziwych wagabundów. Ale - z całym szacunkiem – to już rzadki gatunek - i na nich schroniska daleko nie pociągną. Aby przetrwać muszą się szybko modernizować. Inaczej znikną, a wraz z nimi kawał górskiej historii.
Około trzeciej, po napełnieniu zbiorników i naładowaniu akumulatorów postanawiamy opuścić to ciekawe miejsce.  Rozpoczynamy powrotne zejście do doliny Rycerki. Do końca, czyli jeszcze przez jakąś godzinę będziemy poruszać się za znakami żółtymi. Niemal cały czas towarzyszyć nam będą obrazy jakże znajome, coraz częściej spotykane w różnych częściach Beskidów. Duże połacie wyrębów zupełnych odsłaniają co prawda wspaniałe widoki, ale przypominają też o zagładzie świerkowego lasu. O jego przyczynach pisałem już kiedyś, ale jakoś ciągle nie mogę przyzwyczaić się do widoku gołych zboczy ze sterczącymi tylko gdzie niegdzie martwymi kikutami.


BÓR GÓRNOREGLOWY - SCHYŁEK DOMINACJI ŚWIERKA

Był sobie las
fot. Dorota

Szlak wije się drogami rozrytymi przez ciężki sprzęt używany przez drwali. Roboty w ostatnim czasie musieli mieć wiele bo co chwilę mijamy pnie świerkowe poukładane w pryzmy, gotowe do załadunku na ciężarówki. Im bliżej dna doliny Rycerki tym krajobraz bardziej opłakany. Asfalt i parking z ostatnim na trasie przystankiem osiągamy dwadzieścia minut po czwartej, godzinę z kwadransem po opuszczeniu schroniska.
Cała trasa łącznie z odpoczynkami i obiadem na Raczy zajęła nam dokładnie osiem godzin. Zaliczyliśmy pełną dniówkę, w czasie której przeszliśmy prawie dwadzieścia kilometrów, spokojnych, niezbyt uciążliwych ścieżek. Piękne widoki z narastającą stopniowo dramaturgią, aż do kulminacji na Małej Raczy sprawiły, że ciepło zapamiętamy to miejsce. Łagodna aura jeszcze podkreśliła to wrażenie. Dzięki temu z zupełnie czystym sumieniem możemy polecić tą trasę każdemu, komu siedzenie w domu nie przystoi, a buty wiszące na kołku drażnią.

 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz