piątek, 23 grudnia 2016

Iwonicz - Smerek. Kronika cz.1










Tak to już jest poukładane, że wszystko czego się tkniemy swój koniec mieć musi. Moje przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego także kiedyś skończyć się musiało, a że nie należę do zbyt cierpliwych, chciałem żeby stało się to jak najszybciej. W zasadzie do wyboru miałem tylko dwie możliwości. Albo zakończę sprawę jeszcze w tym sezonie, mimo nagminnego braku czasu i obfitości innych górskich wędrówek, albo porzucę swój zamiar na dobre. Przekładanie ostatniego etapu zdobywania czerwonego nie wchodziło w grę. Zbyt długo to już trwało i ciągnęło się ponad miarę przyzwoitości. Dlatego cały tegoroczny urlop postanowiłem spożytkować na górskie peregrynacje. Pierwszą połowę spędziliśmy na rodzinnym odkrywaniu skarbów pejzaży sudeckich, co mieliśmy w planach już od dobrych kilku lat. Drugą zaś wykorzystałem do dokończenia trasy, którą zacząłem trzy lata wcześniej. Ostatni fragment GSB miał przeprowadzić mnie z Beskidu Niskiego do Bieszczad, miedzy Iwoniczem a Smerekiem.
 

Iwonicz - Puławy Górne


W poniedziałek 10 sierpnia zameldowałem się z samego rana na niezawodnym dworcu autobusowym w Krakowie. Nawet nie pamiętam ile to już razy docierałem do celu dzięki jego pośrednictwu i miałem nadzieję, że i tym razem tak się stanie. Tuż przed siódmą rano zapukałem więc do drzwi autobusu relacji Bytom – Polańczyk via Iwonicz w celu zajęcia odpowiedniej miejscówki. Tyle, że razem ze mną pukał też kilkuosobowy tłumek, coraz bardziej niezadowolony, gdyż mimo usilnych starań i gwałtowniejszych pukań niezmiennie odpowiadała nam cisza. Ludzie siedzący już w środku zdawali się nas ignorować, zadowoleni z własnej wyższości – także dosłownej, gdyż siedzenia autokaru umieszczone były wysoko i mogli spoglądać na nas z góry – a kierowca, jeśli tam był, postanowił nie przyznawać się do tego. Dopiero po kilkunastu minutach takiego stanu zawieszenia w niepewności przy autobusie zmaterializował się człowiek w białej koszuli, z zamiarem przyjęcia na siebie zażaleń niezadowolonej gawiedzi i udzielenia niezbędnych informacji. Po wysłuchaniu kilku głosów oburzenia, tonem tak oficjalnym, na jaki tylko było go w tym momencie stać, oświadczył, że wszystkie miejsca w autobusie są zajęte i nikt więcej już do niego nie wsiądzie. Ponieważ było to jedyne połączenie z Iwoniczem jakie udało mi się znaleźć zdałem sobie sprawę, że realizacja moich mało ambitnych, lecz napiętych czasowo planów staje się zagrożona. Podobne odczucia mieli moi współtowarzysze niedoli, zaczęliśmy więc kanonadę słowną w jego kierunku z zamiarem dania upustu frustracji i nadzieją na zmiękczenie przeciwnika. Może uda się wytargować choćby jedno miejsce stojące. Daremne to były wysiłki. Kierownik wycieczki pozostał nieprzejednany i stanowczo powtórzył, że wszystkie miejsca ma zarezerwowane i bez wykupionego wcześniej biletu do autobusu nie wpuści… Widać, zbyt rzadko podróżuję komunikacją publiczną bo dopiero po chwili dotarł do mnie sens jego słów. Wśród zebranych nikt wykupionej rezerwacji nie miał, poza mną. Czemu wcześniej na to nie wpadłem?
Z kieszeni plecaka wyciągnąłem zakupiony przez Internet bilet i z nieukrywanym tryumfem w oczach podszedłem do jegomościa. Zaklęcie zadziałało. Sezam otworzył się, a ja zadowolony wmaszerowałem w jego progi. Jak niewiele potrzeba do szczęścia. Wystarczy odpowiednio wcześnie kupić bilet.
Przypowieść tą dedykuje pewnej osobie, która dziwi się mojej potrzebie przygotowania każdego szczegółu wędrówki zawczasu. Wreszcie zyskałem dowód na moją słuszność. Romantyczna improwizacja jest piękna gdy ma się dużo wolnego czasu i mało konkretnych planów. Można jechać do Iwonicza choćby tydzień i wędrować po Beskidzie miesiącami. Ale na to trzeba być studentem albo rentierem.

piątek, 9 grudnia 2016

Przesiedlenia - Beskidy wyludnione cz. 2


Cerkiew w nieistniejącej wsi Łopienka.
fot. Autor

Powojenny czas to najbardziej dramatyczny okres dla setek tysięcy Rusinów, którzy cierpiąc szykany nie tylko ze strony władz, ale także ludności polskiej, ograbieni ze wszystkiego co było dla nich najcenniejsze – ziemi i domów – wypędzeni zostali ze swej ojcowizny i wywiezieni w bydlęcych wagonach do radzieckich kołchozów daleko w głąb zupełnie obcego kraju. Schemat przebiegu akcji deportacyjnych zaczerpnięto niewątpliwie z doświadczeń, licznie reprezentowanego w ówczesnym wojsku polskim NKWD. Żołnierze otaczali szczelnym kordonem wytypowaną do przesiedlenia wieś, aby nie dopuścić do ucieczki mieszkańców w głąb gór i jednocześnie zabezpieczyć się przed atakiem ukraińskiej partyzantki. Przychodzili po ludzi zazwyczaj nad ranem, kiedy czujność  jest uśpiona a zaskoczenie największe. Ktoś powie, że służby bezpieczeństwa na całym świecie dokonują w ten sposób aresztowań, dzieje się tak jednak w przypadku najbardziej niebezpiecznych przestępców, zdrajców i wrogów. Przypominało to kopie schematu działania sotni UPA, napadających polskie wsie i w gruncie rzeczy prawdopodobnie tym właśnie miało być. Miało być zemstą, tyle że mniej krwawą. W większości bezbronnych i zupełnie niewinnych chłopów potraktowano jak zbrodniarzy, nie dając im najmniejszych szans obrony. Dano im za to kilka godzin na spakowanie dobytku i opuszczenie domów, następnie wywożono wozami do najbliższej stacji kolejowej gdzie czekali na podstawienie składów bydlęcych wyruszających na wschód. Wielu jednak nie zdołało dotrzeć nawet na skraj własnej wsi. Aktom grabieży towarzyszyło bestialstwo i mordy determinowane chęcią zemsty. Zbrodniczość wojskowej krucjaty anty ukraińskiej potwierdza celowe powoływanie do oddziałów deportacyjnych żołnierzy, którzy byli uciekinierami z Wołynia. Jako naoczni świadkowie ukraińskiego bestialstwa mieli przenieść go także na łemkowszczyznę i w Bieszczady. Aresztowano i wywożono w pierwszej kolejności działaczy organizacji społecznych oraz księży i dostojników kościoła greckokatolickiego, próbując wcześniej nakłonić ich do współpracy.
Ten etap pacyfikacji trwał do początków sierpnia 1946 roku
[1]. W czasie tym wyrzucono z Polski 260 tysięcy Ukraińców[2], co razem z wcześniejszym, dobrowolny etapem akcji daje łączną liczbę ok. 480 tysięcy przesiedlonych na wschód – wg oczywiście oficjalnych statystyk. Wobec liczby  505 647 osób narodowości ukraińskiej[3], zamieszkujących powojenne tereny na zachód od linii Curzona, dawałoby to zadziwiającą, dziewięćdziesięcio pięcio procentową skuteczność  od początku przesiedleń.
Zrujnowana cerkiew w Łopience w 1955 roku.
3 maja 1946 roku wysiedlono stąd 326 osób.

Liczby te jednak okazały się w pewnej swej części mocno przeszacowane. Być może już wtedy zaczął kiełkować wśród komunistów zwyczaj „podkręcania” statystyk dla podkreślenia swoich zasług – wszak z ponad 90% statystyką (frekwencja wyborcza, głosy „za” przewodnią rolą partii, wydajność pracy itd.) Polacy będą mieli styczność w nadchodzącym półwieczu jeszcze wielokrotnie.  Jednakże niedokładność w rachunkach spowodowana była w głównej mierze niedocenieniem determinacji pozostania na ojcowiźnie samych – jak się okazało niedoszłych – wysiedleńców.  Część z nich uciekła przed deportacjami w góry, chroniąc się w lesie, wspomagani zapewne przez partyzantkę UPA. Wielu przekraczało granicę Czechosłowacką szukając schronienia u swych pobratymców po południowej stronie Karpat, aby po przejściu oddziałów Wojska Polskiego powrócić do opuszczonych wiosek. Z kolei części z rzeczywiście wysiedlonych  udało się powrócić jako repatrianci ze wschodu, podając się za Polaków. W efekcie w drugiej połowie 1946 roku, w południowo - wschodnich powiatach znalazło się z powrotem przeszło 100 tysięcy Ukraińców[4] , o czym nawet władze lokalne zdawały się nie wiedzieć. Zbliżająca się akcja „Wisła” nastawiona była początkowo na wysiedlenie „niedobitków” ludności pochodzenia ukraińskiego w liczbie nie większej niż 15 – 20 tysięcy. Szacunki te z czasem rosły aż w momencie jej rozpoczęcia osiągnęły liczbę ok. 74 000. Świadczy to dobitnie o kompletnym braku rozeznania  w prawdziwej sytuacji na wysiedlanych terenach. Liczba ta okazała się w rzeczywistości dwukrotnie większa.


 



Nieistniejąca wieś Przybyszów - trzy godziny czerwonym od Komańczy...
fot.Autor



... w 1938 roku liczyła 60 gospodarstw.
Mapa WIG, arkusz Lesko, Warszawa 1938

czwartek, 24 listopada 2016

Przesiedlenia - Beskidy wyludnione. Cz.1


Cerkiew w nieistniejącej wsi Smolnik. Po wysiedleniach "zniknęło" stad 91 gospodarstw.
fot. Autor
 Dla wędrowców zwracających baczniejszą uwagę na zagadnienia kulturowe ważką przyczyną, stanowiącą o historycznej atrakcyjności Beskidu Niskiego i Bieszczadów jest pewien paradoks. Zwykle najbardziej interesuje nas koloryt danej kultury, jej atmosfera, dźwięki i zapachy, niespotykane gdzie indziej obrazy, no i oczywiście ludzie ze swoimi codziennymi lub odświętnymi zajęciami. Tutaj magnesem przyciągającym prawie całą uwagę obserwatora z zewnątrz jest brak tego wszystkiego. Na wschód od Krynicy wchodzimy w krainę „Beskidu wyludnionego”. Nie da się poznać tutejszej rdzennej kultury w jej naturalnych siedliskach, ponieważ siedlisk tych zwyczajnie już nie ma. Atrakcją stała się dramatyczna pustka. Rdzenni mieszkańcy tej ziemi, przez wieki decydujący o jej charakterze, odeszli stąd razem ze swą kulturą niemal w jednym momencie, pozostawiając ją prawie całkowicie pustą.
To smutne i jednocześnie głęboko prawdziwe. Dramatyczne i spektakularne wydarzenia wyłaniają się dla nas z głębin historii barwniej i ciekawiej, mocniej przykuwając naszą uwagę, uwrażliwiając nas na losy swych bohaterów bardziej, niż czasy spokoju i pozornej monotonii. Jakbyśmy bardziej cenili w życiu grozę, napięcie, skoki adrenaliny a nawet tragedię niż chwile odpoczynku. Może potrzebujemy świadomość tragicznych losów naszych przodków, bo to pozwala nam docenić względny spokój czasów współczesnych? A może ten względny spokój naszego życia wyzwala w nas atawistyczną potrzebę przeżywania dramatu choćby poprzez wgląd w historię?
Tylko nielicznym Łemkom i Bojkom udało się po latach wrócić na ojcowiznę i stworzyć nową społeczność, kultywującą dawne tradycje. Jak do tej pory jest to grupa stosunkowo nieliczna, a przede wszystkim w niemałej mierze już przekształcona etnicznie poprzez asymilację z innymi społecznościami. Prawdziwych Rusinów w polskich Beskidach już prawie nie uświadczysz. Poza tym ci, którzy wrócili pamiętają dawne życie niemal wyłącznie z opowieści rodziców i dziadków, nie jest to więc ich przeszłość, lecz bardziej sentyment do pamięci o przodkach. Jest w tych powrotach zapewne także chęć swego rodzaju zadośćuczynienia poczuciu krzywdy, smutku, tęsknoty, a także złości jaką nieraz widzieli w obliczach swych bliskich na myśl o życiu które musieli zostawić.
Choć minęło już siedem dekad, a współczesna cywilizacja coraz mocniej przekształca tutejszy krajobraz, niemal na każdym kroku stawianym przez wędrowca łemkowszczyzna i bojkowszczyzna dają świadectwo ostatnim chyba chronologicznie, tak ważkim wydarzeniom związanym z II Wojną Światową na ziemiach polskich. Wszak wysiedlenie z macierzy  prawie całej populacji polskich Łemków i Bojków w latach 1944 – 47 należy traktować właśnie jako echo tej wielkiej pożogi, która przetoczyła się w tamtym czasie przez świat.


Tablica pamiątkowa na cerkwi w Chyrowej (Hyrowej)
fot. Autor

Jest to jedno z niewielu miejsc na świecie, które opowiada swoją historię poprzez pustkę. Zazwyczaj tam, gdzie znaczące wydarzenia historyczne odcisnęły swoje piętno, podziwiamy pomniki, muzea, skanseny, miejsca kultu, niekiedy suto zdobione, okraszone wielkością, bogactwem, często niestety także patosem. Tutaj tylko puste doliny wołają o prawdzie. Dawne pola, sady, cerkwiska i gospodarstwa widma, jakby urojenie chorej wyobraźni. Czasem tylko chylące się krzyże, przy których nikt już nie przystaje, prócz zapuszczających się tutaj w poszukiwaniu samotności. Czasem rozstaje dróg, które od dawna już nigdzie nie prowadzą, albo zrujnowane kapliczki w pół drogi między wsiami, których od przeszło półwiecza już nie ma. Nawet gdyby postawić tutaj Ermitaż i Luwr kapiące złotem, nie wpłyną na wrażliwą wyobraźnie tak bardzo jak pustka. Opustoszała dolina, będąca kiedyś domem kilku tysięcy dusz, opowiedzieć może więcej niż dolina królów. W Beskidzie Niskim i Bieszczadach nietrudno odnaleźć miejsca, gdzie niegdyś ludzka gospodarność panowała nad okolicą w postaci ludnych wsi, składających się nierzadko z kilkudziesięciu chałup oraz sadów i pól uprawnych, ciągnących się aż po najwyższe i najtrudniej dostępne partie dolin. Bardzo ciekawych obserwacji dostarczą przedwojenne wojskowe mapy ­(tzw. WIG-ówki), na których dokładnie zaznaczono zasięg dawnej wiejskiej zabudowy. Porównanie ich ze stanem obecnym zazwyczaj jest tak samo zaskakujące, co wzbudzające niedowierzanie. Dzisiaj o przejawach życia decyduje tutaj wyłącznie przyroda, pochłaniająca ludzki dorobek i zacierająca jego ślady tak dokładnie, że nieświadomy wędrowiec przechodzi obok miejsc gdzie stały chyże, młyny i cerkwie, zupełnie tego nie zauważając. W większości takich miejsc tylko ukształtowanie terenu oraz roślinność charakterystyczna dla wtórnego zarastania obszarów opuszczonych przez człowieka, zdradza ich niegdysiejsze przeznaczenie.

Pozostałość cerkwiska w Berehach Górnych.
fot. Autor

 

czwartek, 10 listopada 2016

Wołosate - Ustrzyki Górne / Smerek - Berehy Górne. Kronika


 







Wtorek. 15.07.2014 WOŁOSATE - USTRZYKI GÓRNE

Wobec alternatywy ujeżdżania konia huculskiego w jego mateczniku w Wołosatem, moja propozycja kolejnej wędrówki górskiej nie miała najmniejszych szans powodzenia. Moje dziewczyny, a zwłaszcza Natalia, polubiły konie na tyle, że jak tylko nadarzy się okazja rzucają wszystko aby móc się nimi nacieszyć. Świadom tego nie nalegałem zbytnio, zwłaszcza, że trasę, którą planowałem przeszły już dwa lata temu i nie specjalnie garnęły się do powtórki. Ja zaś mógłbym powtarzać ją co rok.
Jeśli w stosunku do któregoś z odcinków czerwonego trzeba by było użyć popularnego dziś określenia "kultowy", to na pewno należałoby wybrać właśnie ten. Ścieżka średnio długa, bo na około siedem godzin - z dziećmi trochę więcej – ale potrafiąca nieźle zmęczyć, zwłaszcza na pierwszym 3-godzinnym podejściu na Halicz, a potem dołożyć jeszcze między Przełęczą Goprowską a Tarnicą. Trasa krajobrazowo niedościgniona, przynajmniej jeśli chodzi o pejzaże beskidzkie, bo nawet skalista Babia Góra nie jest tak rozległa i urozmaicona jak Gniazdo Tarnicy. W ciągu jednego dnia wędruje się w obrębie przynajmniej czterech wybitnych kulminacji ozdobionych połoniną i wychodniami skalnymi. Dla miłośników Beskidów prawdziwa Arkadia. Trasa z Wołosatego przez Przełęcz Bukowską, Rozsypaniec, Halicz, Przełęcz Goprowską, Tarnicę, Szeroki Wierch do Ustrzyk Górnych. Pierwszy, lub jak kto woli ostatni odcinek Głównego Szlaku Beskidzkiego. Przy parkingu w Wołosatym czerwony zawraca do Ustronia.



fot. Autor




Od prawej Halicz, Kopa Bukowska i Krzemień.
fot. Autor





Na start w Wołosatem docieram busem, dosyć późno jak na moje standardy, bo dopiero o 8:30.  Zazwyczaj wolę wychodzić wcześniej bo i ludzi na szlaku mniej, i w upale smażyć się trzeba krócej. Poza tym mam więcej czasu na wszystko, co daje mi komfort niespiesznego wędrowania. Dzień zapowiadał się ciepło i słonecznie.
Ilekroć przyszło mi wędrować przez opuszczone bieszczadzkie wsie, tyle razy nie mogłem się nadziwić, że kiedyś żyli tutaj ludzie. Zaraz potem przychodziło jeszcze większe zdziwienie, a nawet gniew, że już ich tutaj nie ma. Że ktoś jednym rozkazem wypędził stąd życie, pozostawiając puste pola i sady. I że zrobił to tak skutecznie, że aż do tej pory łemkowskie i bojkowskie osiedla zieją ciszą i pustką. Wołosate jest dla mnie szczególnym przypadkiem takiej wioski, może dlatego, że o niej znalazłem najwięcej informacji historycznych.

Najbardziej obrazowo będzie powiedzieć, że jeśli zaczynamy wędrówkę czerwonym w dzisiejszym centrum wsi, obok jedynego tutaj sklepu i kierujemy się drogą na południowy-wschód, to przez pierwsze 2,5 kilometra powinniśmy iść przez obszar gęsto zabudowany. Tymczasem nie ma tam nic. Poza starym cerkwiskiem i budką kasową BdPN tylko niezagospodarowane pola i łąki. Przed druga wojną światową Wołosate liczyło 182 gospodarstwa, w których mieszkało ponad 200 rodzin, co daje lekko licząc około tysiąca dusz. Była to z pewnością najludniejsza z bojkowskich wsi w naszych górach. Większość domostw pobudowana była powyżej cerkwi. Zagrody ciągnęły się aż do potoku Zworec na tzw. Wyżnim Końcu. Teraz powyżej cerkwi  zaczyna się już pustkowie, gdzie zaglądają co najwyżej spragnieni przygód turyści i pogranicznicy.



Zabudowa Wołosatego w 1937 roku.
Źródło: Mapa WiG, Dźwiniacz Górny, Warszawa 1937.



Wołosate dziś.
Źródło: Wydawnictwo Compass
Co się stało z mieszkańcami?...

czwartek, 3 listopada 2016

Berehy Górne - Ustrzyki Górne. Kronika







Bieszczady są dla mnie wyjątkowym zakątkiem tego ziemskiego padołu. Wyrywam się tutaj ilekroć tylko nadarzy się okazja, a gdy biesy planów nie pokrzyżują, melduje się na połoninach zawsze z tą samą ochotą od lat. Mogę uczciwie powiedzieć, że oprócz moich rodzinnych stron, jest to jedyne miejsce, które w planach mam w zasadzie zawsze. Każdego roku wypatruję tylko pretekstu i czasowych możliwości, aby zanurzyć się w te buczynowe pagóry na wschodnim krańcu mapy. Na szczęście udaje się to dosyć regularnie – zawsze jednak zbyt rzadko - dzięki czemu kilka tamtejszych ścieżek udało się już wydeptać.
Bieszczadzkie szlakowydeptywanie...
Fot. Autor
 


Czerwony zajmował wśród nich zawsze miejsce szczególne. Nawet nie jestem w stanie zliczyć, ileż to razy przemierzałem Główny Szlak "Bieszczadzki", bo część z tych peregrynacji odbywała się jeszcze w czasach kiedy nie robiłem zdjęć, ani nie rejestrowałem przejść w książeczkach GOT. A sama pamięć, zwłaszcza taka jak moja, to stanowczo za mało aby opowiedzieć coś ciekawego. Dlatego miałem niemały kłopot, żeby do opisu przejścia GSB wybrać te wędrówki, które byłyby najbardziej odpowiednie. Ostatecznie zdecydowałem się na opisanie przejść ostatnich chronologicznie, z 2014 i 2015 roku, ponieważ najlepiej wpiszą się w ramy czasowe całej opowieści o wydeptywaniu czerwonego na tym blogu. Rozpoczął się ten wątek w 2012 roku w Ustroniu, więc logicznie będzie skończyć go w Wołosatem nieco później. Poza tym wcześniejsze wypady nie są zbyt bogate fotograficznie, a przynajmniej nie na tyle, żeby należycie dopełnić obraz całości.
Ten opis czerwonoszlakowego wędrowania będzie nieco różnił się od poprzednich. Po pierwsze, nie będzie to wędrówka z nocowaniem na trasie. "Zachodnie" przebiegi czerwonego przy wędrówkach kilkudniowych w zasadzie wymuszają rozplanowanie spania po drodze. Bieszczadzkie odcinki GSB pomiędzy Wołosatym a Cisną znajdują się na tyle blisko siebie, że możliwe jest „obsłużenie” ich z jednego punktu noclegowego.

TUTAJ poprzednia kronika KRYNICA - IWONICZ

Dla mnie najlepszą bazą wypadową zawsze były Ustrzyki Górne i różne konfiguracje przemierzanych tras tradycyjnie oscylowały wokół nich. Taki sposób wędrowania jest nieco łatwiejszy fizycznie (mniejszy bagaż, mniejsze dzienne odcinki do pokonania), za to bardziej wymagający logistycznie, bo na każdy dzień trzeba zapewnić sobie transport w inne miejsce. Na szczęście w ostatnich latach między Tarnicą a Chryszczatą nie ma już z tym żadnych problemów dzięki dobrej komunikacji autobusowej. I jeśli ten stan się nie zmieni dalej pewnie będę poznawał Bieszczady w ten sposób.
Po drugie nie będę już sam. Operacja Ustrzyki w ostatnich latach jest u nas przedsięwzięciem rodzinnym. Opisy przejść w niektórych miejscach będą więc wzbogacone o nowych bohaterów - a raczej bohaterki – dzięki czemu akcja dramatu powinna zyskać na wartości. Wbrew temu co wyśpiewywał Grzegorz Markowski w „Autobiografii” nie było nas trzech a czworo, ale rzeczywiście jeden przyświecał nam cel - niespieszne wędrowanie i odpoczynek.

Spokojne odpoczywanie... na Caryńskiej

czwartek, 20 października 2016

GÓRALE POLSCY. Początki osadnictwa w polskich Beskidach Zachodnich


Zdaję sobie sprawę, że historia ludzkiej egzystencji, nawet w bardzo skonkretyzowanej postaci nie jest dla większości ludzi tematem chwytliwym i z pewnością nie przysporzy temu blogowi tłumu czytelników. Wychodzę jednak z założenia, że pominięcie jej przy opisie krajoznawczym jakiejkolwiek krainy, w której żyją ludzie, jest rodzajem upośledzenia. To właśnie ludzie kształtują charakter i wygląd ziemi na której gospodarują, eksploatując ją i przekształcając od stuleci. Krajobraz, który oglądamy wędrując naszymi Beskidami jest w większości bezpośrednim lub pośrednim efektem działalności człowieka. Dlatego też opowieść o górach bez opowieści o człowieku byłaby zwyczajnym przekłamaniem. Postaram się jednak, żeby była jak najbardziej zwięzła i czytelna.
Czy to się uda? Zobaczymy.



Krajobraz przekształcony przez człowieka prawie 1000 m n.p.m.
Szałasy na gorczańskiej Polanie Podskały.
fot. Autor


Współcześni badacze dziejów nie pozostają zasadniczo zgodni co do daty, w której umieścić należy początek zorganizowanego osadnictwa po polskiej stronie Karpackiego łuku. Brzemienne w późniejsze powstanie bogatej mozaiki kultury góralskiej okazało się zainicjowanie akcji osadniczej u podnóża polskich gór, inspirowanej początkowo przez administrację książęcą, później zaś zarówno królewską jak i właścicieli ziemskich już od wieku XIII. Miała ona na celu wzmocnienie obrony oraz szeroko rozumiany rozwój stosunków gospodarczych południowego pogranicza naszych ziem. Dotyczy to praktycznie całego obszaru karpackiego łuku leżącego ówcześnie w granicach ziem polskich od Pogórza Cieszyńskiego po Czarnohorę, z tym zastrzeżeniem, że Beskidy Śląska i Małopolski kolonizowane były wcześniej i początkowo z większą intensywnością.


TUTAJ inne artykuły o ludziach Beskidu


Podhale

Jednym z ważniejszych pozostaje wydarzenie z 1234 roku, kiedy to ówczesny książę krakowski Henryk Brodaty ustanowił dla wojewody krakowskiego Teodora Cedro z rodu Gryfitów (nazwę rodu wywodzi się od herbu Gryf) przywilej zorganizowania akcji osadniczej na niezagospodarowanych dotychczas, dzikich terenach karpackich. Poza niewątpliwymi walorami ekonomicznymi miała ona wzmocnić obronność tych ziem i zabezpieczyć je przed coraz łakomiej patrzącymi w tę stronę wojowniczymi plemionami tatarskimi oraz Węgrami. Wojewoda postanowił powierzyć to zadanie najlepszym wtedy specjalistom od gospodarki rolnej i rzemiosła, katolickiemu zakonowi cystersów z Brzeźnicy (dzisiejszy Jędrzejów), który z dobrym skutkiem gospodarował na polskich nizinach już od połowy XII w. Ufundowany przez Cedro klasztor wraz z kościołem postanowiono zlokalizować w Ludźmierzu na południe od przełęczy Sieniawskiej. Prowadził przez nią dawny trakt handlowy na Węgry, tuż obok osady zwanej Stare Cło, przypuszczalnie istniejącej już wcześniej (najstarsza wzmianka archiwalna pochodzi z 1233 roku) w miejscu dzisiejszego Nowego Targu. Budowę klasztoru ukończono w 1238 roku, lecz niezbyt długo cieszył się on sławą gospodarczego centrum regionu. Już w roku 1244 zakonnicy przenieśli się do Szczyrzyca i stamtąd zawiadywali swoimi ziemiami przez prawie cały następny wiek.
Jednakże, z całym szacunkiem dla gospodarczych osiągnięć zakonnych braci, z pewnością nie mogą się oni poszczycić mianem pionierów osadnictwa podhalańskiego. Owszem, benedyktyńskie porządki rozwinęły tutejszą gospodarkę, ale nie one były jej awangardą. Zapewne już w XII wieku istniały na tym terenie śródleśne, sezonowe osady smolarzy, drwali bądź zbieraczy runa, które z biegiem czasu przekształcały się w stałe siedziby ludzkie, dając prawdziwy początek tutejszemu gospodarowaniu. I choć przekazy piśmiennicze dostarczają niewielu świadectw ich istnienia, trudno wierzyć, że kompleksy leśne tak bogate w zasoby naturalne, nie były w żaden sposób przez człowieka penetrowane przed przybyciem zakonników. Cystersom natomiast oddać trzeba, że wprowadzili na te tereny zorganizowaną gospodarkę, nowoczesne w owym czasie rolnictwo i rzemiosło, zalążki administracji państwowej, a nade wszystko nowych osadników, którzy stali się podwaliną nowego tworu kulturowego – góralszczyzny, we wcześniejszych dziejach polski nie znajdującego precedensu.
Przed ufundowaniem opactwa w Ludźmierzu wymieniona już wcześniej osada Stare Cło funkcjonowała najprawdopodobniej jako komora celna na szlaku prowadzącym z Węgier. Kiedy dokładnie powstała – trudno dzisiaj stwierdzić. Wiadomo tyko tyle, że musiało to być przed rokiem 1233. Oprócz niej historycy dopatrują się istnienia w tamtym czasie także niewielkiej warowni w Szaflarach, która służyła obronie szlaku i komory w Starym Cle. Widać zatem, że braciszkowie z Jędrzejowa nie sprowadzili się na ziemie zupełnie dziewiczą, lecz wymagającą gruntownego wzmocnienia i organizacji gospodarczej. Kolejnymi lokacjami założonymi jeszcze w XIII w. przez cystersów były Krauszów, Rogoźnik i Ostrowsko – choć ten drugi posądzany jest niekiedy o jeszcze wcześniejszy rodowód. Wśród najstarszych osad tego regionu wymienia się także Długopole założone w 1327 roku oraz Dębno, którego pierwszy kościół wzmiankowany był już w roku 1335.


Kolebka kolonizacji Podhala - widły Czarnego i Białego Dunajca.
Czerwona strzałka zaznacza najbardziej prawdopodobną lokalizację Starego Cła (dzisiejsze nowotarskie osiedle Bereki).


czwartek, 6 października 2016

KRYNICA - IWONICZ. Kronika








Za każdym razem kiedy wyruszam w drogę moja skóra uwrażliwia się na bodźce z zewnątrz. Mam przeczucie, że zaczyna się coś wyjątkowego. Niezależnie od tego, czy jadę do sąsiedniego miasta, czy w dalekie kraje dopada mnie specyficzne ożywienie, jakbym odkrywał nowy, nieznany dotąd rozdział ulubionej książki. Jakby ktoś podarował mi ten czas podróży w prezencie, jako niespodziewany bonus do szarości życia. To ożywienie potrafi przerodzić się czasem w fascynację, a nawet entuzjazm, ale do tego musi być spełniony jeden warunek. Droga musi prowadzić w nieznane. W nieznanym horyzoncie jest jakiś nieodparty urok, który kusi i podnieca wyjątkowo mocno, wzywając do założenia plecaka i odkrycia jego zagadek.
Taki właśnie nieodgadniony horyzont czekał na mnie, kiedy wyruszałem z Krynicy na wschód, na kolejny odcinek czerwonego.


TUTAJ opis poprzedniego etapu Krościenko - Krynica

W Beskidzie Niskim nie byłem dotąd nigdy i choć czytałem o nim wiele i niejedną mapę przed wyjściem przejrzałem, wiedziałem że idę w nieznane. Bo żaden opis ani najlepsza mapa nie zastąpią własnych zmysłów.







Dzień 1. Krynica - Iwonicz


15 maja około godziny 10:00 wyruszyłem więc z Krynickiego deptaku pełen nadziei na ciekawą przygodę. Zaczęło się małym falstartem, bo musiałem cofnąć się ze szlaku o dobry kilometr, aby znaleźć śmiałka, który odważyłby się wbić do mojej książeczki GOT pieczątkę. Chodziłem od sklepu do sklepu i usilnie prosiłem, ale niezmiennie trafiałem na mur obojętności. Jakby pieczątka firmowa była dla ludzi największym skarbem, który za wszelką cenę należy chronić przed obcymi. Założę się, że nie jeden plecakowicz błąkał się po centrum tego kurortu w poszukiwaniu pieczęci, bo sprzedawcy doskonale wiedzieli o co chodzi. Ale pieczęci dać nie chcieli. Nie bo nie. I koniec. Po kilku nieudanych próbach zszedłem na sam dół  Bulwaru Dietla, gdzie naprzeciwko Starych Łazienek mieści się punkt informacji turystycznej. Tylko tam znalazł się odważny człowiek, który poratował w potrzebie.



Pensjonat "Patria" - symbol Krynicy
fot. Autor


Tak oto straciwszy prawie godzinkę na dreptaniu po mieście mogłem w końcu zająć się tym, po co tu przyjechałem. Przy ulicy Pułaskiego, powyżej sławetnego pensjonatu Patria, odnalazłem szlakowskaz i szeroką ścieżkę, która wyprowadza czerwony szlak na wzgórze Huzary (864 m). Ten odcinek jest ponoć bardzo popularny wśród kuracjuszy, jako ścieżka spacerowa. Tym razem jednak zajęli się najwyraźniej innymi aspektami uzdrowiskowego życia, bo żadnego z nich nie spotkałem. Już od samego początku musiałem przyzwyczaić się do tego, że czerwony będzie wyłącznie do mojej dyspozycji. I tak w zasadzie było – z małymi wyjątkami – aż do Iwonicza.

Pierwsza godzina wędrówki zawsze jest dla mnie „kryzysowa”, więc podejścia na Huzary także nie będę zbyt dobrze wspominał, choć nie było specjalnie długie i strome. Zazwyczaj rozkręcam się dopiero po kilku kilometrach, dlatego miałem nadzieję, że dalej będzie już tylko lepiej. Zwłaszcza, że pogoda sprzyjała, a droga przede mną nie obfitowała w wybitne kulminacje. Huzary to najwyższy punkt na dzisiejszej trasie, a i dolinki na niej niezbyt głębokie. Ponieważ pierwszy nocleg zaplanowałem w Hańczowej, do przejścia miałem jedynie 23 kilometry i trudno było się spodziewać większych problemów. Jedyne moje obawy dotyczyły orientacji w terenie. Przed wyjazdem zasłyszałem, że w wielu miejscach tych gór oznakowanie szlaków nie jest najlepsze i łatwo je zgubić. Dlatego zaopatrzyłem mojego smartfona w odpowiednią mapkę z naniesionymi szlakami i miałem nadzieję, że z pomocą GPS’a będę mógł się jakoś z ewentualnego kłopotu wyratować. Choć nowinek technologicznych nie lubię, muszę przyznać, że wynalazek ten sprawdził się znakomicie. W czasie tych pięciu dni wędrówki gubiłem szlak kilkakrotnie, ale bardzo szybko go odnajdywałem, bo dzięki GPS dokładnie wiedziałem gdzie jestem. Skoro telefon w kieszeni i tak mieć muszę, nie zawadzi korzystać z niego dla lepszej orientacji.
Wiele słyszałem o sielskich krajobrazach Beskidu Niskiego i pierwszą ich próbkę mogłem podziwiać już na wschodnich zboczach Huzarów. Gdy skończył się las wyłonił się pejzaż łagodnie pofalowanych wzgórz, gdzieniegdzie tylko porośniętych drzewami.



Beskidzka kraina łagodności.
fot. Autor


W większości przykrywał je kobierzec równo skoszonych łąk, schodzących w dół ku rozsianym w dolinie zabudowaniom. A wszystko to zatopione w cywilizacyjnej ciszy. Tylko szum wiatru i pogwizdywanie ptactwa zdziwionego obecnością człowieka. Dopiero w pobliżu wsi dołączają do nich odgłosy gospodarskie i szum przetaczających się drogą na Tylicz samochodów. Te gospodarstwa, to pierwsza z wielu na mojej drodze wsi – Mochnaczka Niżna. Tak oto wkroczyłem na Łemkowynę.
Tuż ponad wsią odnajduję miejsce, gdzie przed wojną szlak czerwony odbijał w prawo, by przekroczyć dolinę Mochnaczki 1,5 kilometra wyżej, niż ma to miejsce dzisiaj.

TUTAJ historia Głównego Szlaku Karpackiego

Dalej, tam gdzie teraz prowadzą znaki zielone wspinał się na grzbiet wododziałowy i prowadził nim aż w Bieszczady. Współcześnie, czerwony sprowadza do doliny malowniczymi polami, by wkroczyć do wsi przez kładkę z betonowych słupów telefonicznych. Po takim moście jeszcze nie przechodziłem i trudno mi wyobrazić sobie, jak miałoby to wyglądać po ulewnych deszczach. Po raz kolejny cieszę się, że na wędrówkę wybrałem suchy i ciepły maj.



Most do Łemkowyny.
fot. Autor


Ciąg Dalszy pod "Czytaj Więcej"


czwartek, 22 września 2016

Górale Polscy - rozmieszczenie w Beskidzie.




Północne stoki zachodniej części Beskidów oraz Kotlinę Orawsko – Nowotarską, Pogórze Spisko – Gubałowskie i zachodnią część Pienin, zamieszkuje wielce ciekawa grupa społeczności. Przez etnografów określana jest mianem Górale Polscy i jest tak charakterystyczna dla polskiego krajobrazu kulturowego jak Giewont dla krajobrazu Zakopanego. Mimo, iż jest to społeczność odmienna i nieco bardziej urozmaicona kulturowo od swoich wschodnich sąsiadów górali Rusińskich, to jednak wywodzi się wprost z tej samej karpackiej rodziny etnosów, ukształtowanej przed wiekami przez ekspansywny żywioł wołoski. Jej Wielobarwność polskiej góralszczyzny zawdzięczać należy większemu zróżnicowaniu społeczności osadniczych, tworzących pod koniec średniowiecza jej podwaliny, a także bardziej rozwiniętemu osadnictwu w bezpośrednim jej sąsiedztwie, w okresie decydującym o jej kulturowym formowaniu. Napływający ze wschodu Wołosi napotykali w tej części Beskidów osadników z różnych stron państwa Polskiego, osiadłych tutaj w wyniku intensywniejszych akcji osadniczych, niż te które w XIV i XV wieku miały miejsce u podnóży Beskidów Wschodnich. Można powiedzieć, że obfitość odmian polskiej ludności góralskiej jest wynikiem różnorodności składników ją tworzących. Polacy, Słowacy, Niemcy, Żydzi, a nade wszystko Rusini i Wołosi - oto przepis na rodowitych górali polskich. Z takiej mieszanki kulturowych odmienności nie mogła powstać społeczność jednolita. Rzucona między górskie skały musiała rozdzielić się na niezależne byty.
Rzadko zdajemy sobie sprawę, że n
a obszarze Polski pomiędzy Beskidem Śląskim a Sądeckim można wyróżnić aż dziesięć góralskich grup etnograficznych, odróżniających się obyczajowością, wytworami kultury materialnej, a nade wszystko poczuciem wspólnoty i własnej odrębności. Jeśli do tego kulturowego pejzażu dodamy jeszcze sześć grup niegóralskich[1], wyodrębnionych w naszych Beskidach przez etnografów, to obraz naszych gór okaże się tak wielobarwny i oryginalny kompozycyjnie, że ciekawszego nie tylko w naszych granicach znaleźć nie sposób. Pamiętać trzeba bowiem, że obok górali mieszkańcami Beskidu są także ludzie z kulturą góralską związani jedynie bliskim sąsiedztwem i wspólnotą górskiego bytowania. Są to: Lachy Limanowskie, zamieszkujący północno-wschodnie rejony Beskidu Wyspowego głównie w dolinach Łososiny, Sowliny i Słopniczanki; Lachy Myślenickie w północnej części Beskidu Średniego (zwanego także Makowskim), między innymi w Myślenicach, Trzemeśni, Zasaniu, Jasienicy i Osieczanach; Lachy od Dobrej w Beskidzie Wyspowym skupiający się głównie w dorzeczu Łososiny, w miejscowościach Dobra, Chyszówki, Gruszowiec, Jurków, Chyszówki i Półrzeczki; Lachy Sądeckie gospodarujący w Kotlinie Sądeckiej z Nowym i Starym Sączem oraz Podegrodziem; Lachy Szczyrzyckie na północnych rubieżach Beskidu Wyspowego z Jodłownikiem, Szczyrzycem i Skrzydlną; Pogórzanie zamieszkujący, jak nie trudno się domyślić, pogórza beskidzkie, a na interesującym nas obszarze Pogórze Ciężkowickie, a także bardziej na wschód wysunięte Pogórze Strzyżowskie, Dynowskie i Bukowskie[2]. Kiedy uświadomimy sobie, że nasze Beskidy to pas długości ok. 500 kilometrów to wychodzi na to, że robi się tu dosyć tłoczno.


Na niektórych monitorach mogą wystąpić problemy z czytelnością grafiki. Aby powiększyć proszę kliknąć pojedynczo na grafice, a następnie klawiszem F11 lub Menu - Widok - Pełny ekran, przejść w tryb pełnoekranowy. Dodatkowo można zmieniać skalę widoku kombinacją "ctrl +"  lub "ctrl -". Skrót "ctrl zero" przywraca skalę 100%.




Oprac. Autor


 Oprac. Autor

Ciąg dalszy pod "Czytaj Więcej"


czwartek, 8 września 2016

Krościenko - Krynica. Kronika




Dzień 1. Krościenko - Przehyba


Rok 2014 na Głównym Szlaku Beskidzkim okazał się wyjątkowo obfity w przedreptane kilometry. Zdobycie kilku dni wolnego w jesienny wrześniowy czas wcale nie graniczyło z cudem i do majowych wspomnień z Beskidu Żywieckiego i Gorców dołączyć mogły wrześniowe obrazy z Beskidu Sądeckiego. Dało to razem prawie 190 kilometrów czerwonego w jednym roku, co zważywszy na notoryczny brak czasu, było dla mnie sporym osiągnięciem. Zwłaszcza, że nie były to jedyne wypady górskie tego roku.
W czwartek, 11 września, tuż przed siódmą rano zameldowałem się na krakowskim dworcu  oczekując busa do Krościenka. Zanim wszystkie media na dobre rozpoczęły celebrację kolejnej rocznicy nowojorskich zamachów, ja kołysałem się już sennie na nierównościach polskich dróg i z coraz większym niepokojem spoglądałem w niebo. Muszę przyznać, że bardziej niż majaczące w pamięci makabryczne sceny z Manhattanu, niepokoiły mnie widoki za oknem. Ludzie skrywający się w kapturach i parasolach zdawali się przeklinać los, że kazał im opuścić przytulne schronienia domów i zdać się na łaskę sinych od deszczu chmur. Te  obniżyły swój lot prawie do poziomu ulicy. Rynny wypluwające strumienie wody, potoki przelewające spienioną brązową breję, drzewa ociekające deszczem i chylące się w podmuchach wiatru: wszystko wokoło pukało się po głowie na widok gościa z plecakiem, któremu najwyraźniej odbiło, skoro w taka pogodę zdecydował się na spacer.
No cóż. Nigdy nie twierdziłem, że moje zmysły są w pełni zdrowe.
W Krościenku pogoda delikatnie się poprawiła. Przestało padać a niebo podniosło się na tyle, że dało się dostrzec kontury okalających miasto wzgórz. Tylko krzyż na strzelistej wieży tutejszego kościoła wciąż osłaniał się chmurami, jakby chciał je przy sobie zatrzymać. Ale w końcu po to go zbudowano, aby sięgał nieba.

"Pieniński" kościół w Krościenku.
fot. Autor
  Świeżo odremontowanym mostem przekroczyłem Dunajec i tuż przed dziesiątą znalazłem się wreszcie w Beskidzie Sądeckim. Wędrówkę tymi malowniczymi górami zaplanowałem na trzy dni, choć kusiło mnie aby przeskoczyć je w dwa. Uznałem jednak, że gdy najdzie mnie ochota na bieganie to wystartuje w jakimś maratonie. Teraz chciałbym zwyczajnie pochodzić i spokojnie pozwiedzać. Do przejścia mam ok. 60 kilometrów, a po drodze spore różnice w wysokościach. Wystartuję z poziomu 420 metrów i na pierwszym 12 kilometrowym odcinku będę musiał pokonać ponad 700 metrów przewyższenia. Potem długie zejście do najniższej na czerwonym doliny Popradu w Rytrze, a następnie ostro w górę, na grzbiet Pasma Jaworzyny ponad 650 metrów powyżej. Gdybym podzielił ten dystans na dwie dniówki, musiałbym się nieźle napocić, a przecież przyjechałem tutaj żeby wypocząć. Po za tym deptak w Krynicy nie jest dla mnie aż tak kuszący, żeby gnać do niego bez opamiętania. To, co po drodze, jest dla mnie znacznie ważniejsze.
Tymczasem rozpocząłem podejście ulicą Źródlaną, która wyprowadza czerwony ponad zabudowania Krościenka na Pasmo Radziejowej. Zadziwiające jak bardzo „górska” okazała się moja pamięć. Ostatni raz szedłem tamtędy w roku 1989 i od razu zaczęły mi się przypominać obrazy z tamtej wędrówki. Tutaj naprawiałem szelkę od plecaka, tam ktoś otworzył wino, bo było mu za ciężko, jeszcze dalej rozpoznałem pień, do którego rzucaliśmy moim wojskowym bagnetem. Natomiast innych wspomnień z tamtego roku nie byłem w stanie przywołać w ogóle. Przecież chodziłem wtedy do liceum i pewnie działo się w moim życiu wiele. Nie pamiętam nawet momentu, kiedy padła komuna. Za to górskie wyprawy zapamiętałem nie najgorzej.

Deszczowy las nad Krościenkiem.
fot. Autor

Odnajdywanie znajomych miejsc i utyskiwanie nad kruchością pamięci pomaga mi przetrwać pierwsze godziny marszu. Początek okazuje się trudny. Droga pnie się męcząco w górę, najpierw polami, potem przez zimny, wilgotny i duszny las, cały czas w oblegających go chmurach. O widokach na Pieniny mogłem jedynie pomarzyć, bo z mijanych polan widać było tylko kłębiastą mgłę. Nieco wyżej, gdzieś na stokach Stajkowej  mijam charakterystyczną kapliczkę z figurą Chrystusa dźwigającego krzyż. Masywna, bogato rzeźbiona, wisi na wiekowym buku, co wyraźnie nadaje jej sędziwości. Intrygujący jest też sposób jej zawieszenia. Stare konary buka oplata gruby, stalowy łańcuch, dodając całej scenie nieco grozy i tajemniczości. W czeluściach bukowego lasu w okolicy Gronia, kłębiąca się wilgoć odbierała ciepło na tyle skutecznie, że w pewnym momencie ratowałem się gorącą zawartością termosu i założeniem wełnianej czapki. Nawyk noszenia jej na dnie plecaka nawet w lecie, zadziwiająco często okazuje się przydatny.

Kapliczka drogi krzyżowej pod Stajkową.
fot. Autor


Dopiero gdzieś na Dzwonkówce (982 m) opary mgielne jakby nieco rzedną i pozwalają na spokojniejszy odpoczynek. Docieram tutaj w godzinę i piętnaście minut, zaskakująco szybko, zważywszy, że za mną już 5 kilometrów marszu pod solidną górkę. Przystaję więc na dłuższą chwilę i łapiąc oddech rozglądam się po okolicy. Na Dzwonkówce czerwony biegnie przez chwilę razem ze szlakiem żółtym, łączącym Szczawnicę z Łąckiem. Znakarze PTTK oznaczyli tutaj czasy przejść szlakowskazami przymocowanymi do solidnego świerka. Tuż nad nimi, jakiś żartowniś przybił własną tabliczkę z wyrytą informacją „Himalaje 2 lata”. Sadząc po kolorze sczerniałego drewna, wisieć tu musi przynajmniej kilka lat, z czego wnioskować można, że ten rodzaj humoru przyjmuje się wśród szlakowydeptywaczy. Mnie przypomniała, że jak wysoko bym nie zaszedł, zawsze znajdą się jeszcze wyższe góry.

Ciekawa alternatywa.
fot. Autor


Za Dzwonkówką zejście na malowniczą Przełęcz Przysłop. Znowu chmury ograniczają widoczność, ale nie na tyle, żeby przesłonić urok tego miejsca. Łąki i zagajniki, zagubione gdzieś na pagórkach pomiędzy górami, muszą wyglądać ciekawie w pełnym słońcu. Żeby się o tym przekonać, będę musiał  dotrzeć tutaj przy bardziej sprzyjającej pogodzie. Pretekstem może być wypróbowanie noclegów, jakie oferuje jedno z tutejszych gospodarstw. Może to być dobre rozwiązanie przy marszrucie z Rytra w kierunku Krościenka. Internet podpowiada, że ceny schroniskowe, a warunki niewspółmiernie lepsze niż na Przehybie.
Na przełęczy odnajduję pierwszą na trasie pamiątkę historyczną. Obelisk z wysokim, biało-czerwonym masztem i inskrypcją informującą o śmierci 5 partyzantów, którzy zginęli w tym miejscu w lutym 1944 roku. Widać, że regularnie odbywają się tutaj jakieś uroczystości, bo całość starannie zadbana, a nawet ukwiecona. Zainteresował mnie znak Polski Walczącej, w który wkomponowano krzyż z napisem „Za Polskę, Wolność, Lud”. Wszystko w narodowo-wyzwoleńczym tonie, za wyjątkiem naszego godła, które tutaj prezentuje się bez korony. Jeśli ktoś wie dlaczego, proszę o informację.
Tuż pod przełęczą, w kierunku Szczawnicy, znajduje się jeszcze jedna pamiątka wojennych dramatów. Niewielką drewnianą kaplicę, dawniej krytą gontem, dzisiaj blachą, postawiono w miejscu domostwa, które zostało spalone przez Niemców w grudniu 1944 roku. Razem z nim spłonęła cała mieszkająca tam rodzina.



Pomnik na Przełęczy Przysłop.
fot. Autor


Kaplica po Przysłopem.
fot. Autor


Za Przysłopem krótkie, lecz strome podejście na wzgórze Kuba (888 m). Dalej już dość wygodną drogą grzbietową w ok. 1,5 godziny docieram do Schroniska PTTK „Przehyba”. Jest godzina 13:45.
Miejsce to jest dla mnie o tyle szczególne, że było celem pierwszego wypadu górskiego, z którego zachowałem nie tylko w miarę dokładne wspomnienia, ale również kilka czarno-białych  zdjęć. Był rok 1989, a ja wędrowałem wtedy jako jeden z opiekunów grupy szkolnej uczestniczącej w Rajdzie Turystycznym im. Leopolda Węgrzynowicza, organizowanym przez rabczański PTTK.  Wówczas na Przehybie mieliśmy drugi na trasie biwak.
Spoglądając na schronisko i przylegającą polanę, wydaje się, że nie zmieniło się tu wiele. Może tylko wieża telewizyjna jest nieco wyższa i bardziej „upakowana” antenami, płacąc w ten sposób za wszechobecny postęp technologiczny. Dzięki niej schronisko skomunikowane jest ze światem asfaltówką, schodzącą do Gabonia. Na szczęście obecność drogi nie mąci spokoju tego miejsca, gdyż dostępna jest jedynie na potrzeby schroniska i obsługi wieży. Dopiero po dłuższej  chwili dostrzegam sporą zmianę w krajobrazie. Tuż obok schroniska postawiono budynek o dźwięcznej nazwie „Jaśkówka”, który miał służyć za noclegownię na czas odbudowy starego schroniska, po pożarze z roku 1991. Do najpiękniejszych może nie należy – podobnie jak jego sąsiad - ale mieści w sobie izbę regionalną i dodatkowe pokoje dla gości.

Schronisko na Przehybie...
fot. Autor

...i jego otoczenie
fot. Autor


Zresztą całość otoczenia zatopiona w chmurach i mżawce, też nie wygląda zachęcająco. Tym bardziej zastanawiam się nad przedłużeniem dzisiejszej wędrówki i przenocowaniem gdzie indziej. Najbliższą noclegownią na czerwonym jest chata pod Kordowcem oddalona o ok. 12 km i 3,5 h marszu. Godzinę dłużej trzeba by dreptać do schroniska PTTK w Rytrze. Wszystko osiągalne przed końcem dnia, ale ze względu na paskudną pogodę decyduję o pozostaniu na Przehybie. Myśl o kilkugodzinnym przedzieraniu się przez zimną wilgoć, bez szans na jakiekolwiek widoki, zdecydowanie zniechęciła do wysiłku.



CIĄG DALSZY POD "CZYTAJ WIĘCEJ" :)