czwartek, 8 września 2016

Krościenko - Krynica. Kronika




Dzień 1. Krościenko - Przehyba


Rok 2014 na Głównym Szlaku Beskidzkim okazał się wyjątkowo obfity w przedreptane kilometry. Zdobycie kilku dni wolnego w jesienny wrześniowy czas wcale nie graniczyło z cudem i do majowych wspomnień z Beskidu Żywieckiego i Gorców dołączyć mogły wrześniowe obrazy z Beskidu Sądeckiego. Dało to razem prawie 190 kilometrów czerwonego w jednym roku, co zważywszy na notoryczny brak czasu, było dla mnie sporym osiągnięciem. Zwłaszcza, że nie były to jedyne wypady górskie tego roku.
W czwartek, 11 września, tuż przed siódmą rano zameldowałem się na krakowskim dworcu  oczekując busa do Krościenka. Zanim wszystkie media na dobre rozpoczęły celebrację kolejnej rocznicy nowojorskich zamachów, ja kołysałem się już sennie na nierównościach polskich dróg i z coraz większym niepokojem spoglądałem w niebo. Muszę przyznać, że bardziej niż majaczące w pamięci makabryczne sceny z Manhattanu, niepokoiły mnie widoki za oknem. Ludzie skrywający się w kapturach i parasolach zdawali się przeklinać los, że kazał im opuścić przytulne schronienia domów i zdać się na łaskę sinych od deszczu chmur. Te  obniżyły swój lot prawie do poziomu ulicy. Rynny wypluwające strumienie wody, potoki przelewające spienioną brązową breję, drzewa ociekające deszczem i chylące się w podmuchach wiatru: wszystko wokoło pukało się po głowie na widok gościa z plecakiem, któremu najwyraźniej odbiło, skoro w taka pogodę zdecydował się na spacer.
No cóż. Nigdy nie twierdziłem, że moje zmysły są w pełni zdrowe.
W Krościenku pogoda delikatnie się poprawiła. Przestało padać a niebo podniosło się na tyle, że dało się dostrzec kontury okalających miasto wzgórz. Tylko krzyż na strzelistej wieży tutejszego kościoła wciąż osłaniał się chmurami, jakby chciał je przy sobie zatrzymać. Ale w końcu po to go zbudowano, aby sięgał nieba.

"Pieniński" kościół w Krościenku.
fot. Autor
  Świeżo odremontowanym mostem przekroczyłem Dunajec i tuż przed dziesiątą znalazłem się wreszcie w Beskidzie Sądeckim. Wędrówkę tymi malowniczymi górami zaplanowałem na trzy dni, choć kusiło mnie aby przeskoczyć je w dwa. Uznałem jednak, że gdy najdzie mnie ochota na bieganie to wystartuje w jakimś maratonie. Teraz chciałbym zwyczajnie pochodzić i spokojnie pozwiedzać. Do przejścia mam ok. 60 kilometrów, a po drodze spore różnice w wysokościach. Wystartuję z poziomu 420 metrów i na pierwszym 12 kilometrowym odcinku będę musiał pokonać ponad 700 metrów przewyższenia. Potem długie zejście do najniższej na czerwonym doliny Popradu w Rytrze, a następnie ostro w górę, na grzbiet Pasma Jaworzyny ponad 650 metrów powyżej. Gdybym podzielił ten dystans na dwie dniówki, musiałbym się nieźle napocić, a przecież przyjechałem tutaj żeby wypocząć. Po za tym deptak w Krynicy nie jest dla mnie aż tak kuszący, żeby gnać do niego bez opamiętania. To, co po drodze, jest dla mnie znacznie ważniejsze.
Tymczasem rozpocząłem podejście ulicą Źródlaną, która wyprowadza czerwony ponad zabudowania Krościenka na Pasmo Radziejowej. Zadziwiające jak bardzo „górska” okazała się moja pamięć. Ostatni raz szedłem tamtędy w roku 1989 i od razu zaczęły mi się przypominać obrazy z tamtej wędrówki. Tutaj naprawiałem szelkę od plecaka, tam ktoś otworzył wino, bo było mu za ciężko, jeszcze dalej rozpoznałem pień, do którego rzucaliśmy moim wojskowym bagnetem. Natomiast innych wspomnień z tamtego roku nie byłem w stanie przywołać w ogóle. Przecież chodziłem wtedy do liceum i pewnie działo się w moim życiu wiele. Nie pamiętam nawet momentu, kiedy padła komuna. Za to górskie wyprawy zapamiętałem nie najgorzej.

Deszczowy las nad Krościenkiem.
fot. Autor

Odnajdywanie znajomych miejsc i utyskiwanie nad kruchością pamięci pomaga mi przetrwać pierwsze godziny marszu. Początek okazuje się trudny. Droga pnie się męcząco w górę, najpierw polami, potem przez zimny, wilgotny i duszny las, cały czas w oblegających go chmurach. O widokach na Pieniny mogłem jedynie pomarzyć, bo z mijanych polan widać było tylko kłębiastą mgłę. Nieco wyżej, gdzieś na stokach Stajkowej  mijam charakterystyczną kapliczkę z figurą Chrystusa dźwigającego krzyż. Masywna, bogato rzeźbiona, wisi na wiekowym buku, co wyraźnie nadaje jej sędziwości. Intrygujący jest też sposób jej zawieszenia. Stare konary buka oplata gruby, stalowy łańcuch, dodając całej scenie nieco grozy i tajemniczości. W czeluściach bukowego lasu w okolicy Gronia, kłębiąca się wilgoć odbierała ciepło na tyle skutecznie, że w pewnym momencie ratowałem się gorącą zawartością termosu i założeniem wełnianej czapki. Nawyk noszenia jej na dnie plecaka nawet w lecie, zadziwiająco często okazuje się przydatny.

Kapliczka drogi krzyżowej pod Stajkową.
fot. Autor


Dopiero gdzieś na Dzwonkówce (982 m) opary mgielne jakby nieco rzedną i pozwalają na spokojniejszy odpoczynek. Docieram tutaj w godzinę i piętnaście minut, zaskakująco szybko, zważywszy, że za mną już 5 kilometrów marszu pod solidną górkę. Przystaję więc na dłuższą chwilę i łapiąc oddech rozglądam się po okolicy. Na Dzwonkówce czerwony biegnie przez chwilę razem ze szlakiem żółtym, łączącym Szczawnicę z Łąckiem. Znakarze PTTK oznaczyli tutaj czasy przejść szlakowskazami przymocowanymi do solidnego świerka. Tuż nad nimi, jakiś żartowniś przybił własną tabliczkę z wyrytą informacją „Himalaje 2 lata”. Sadząc po kolorze sczerniałego drewna, wisieć tu musi przynajmniej kilka lat, z czego wnioskować można, że ten rodzaj humoru przyjmuje się wśród szlakowydeptywaczy. Mnie przypomniała, że jak wysoko bym nie zaszedł, zawsze znajdą się jeszcze wyższe góry.

Ciekawa alternatywa.
fot. Autor


Za Dzwonkówką zejście na malowniczą Przełęcz Przysłop. Znowu chmury ograniczają widoczność, ale nie na tyle, żeby przesłonić urok tego miejsca. Łąki i zagajniki, zagubione gdzieś na pagórkach pomiędzy górami, muszą wyglądać ciekawie w pełnym słońcu. Żeby się o tym przekonać, będę musiał  dotrzeć tutaj przy bardziej sprzyjającej pogodzie. Pretekstem może być wypróbowanie noclegów, jakie oferuje jedno z tutejszych gospodarstw. Może to być dobre rozwiązanie przy marszrucie z Rytra w kierunku Krościenka. Internet podpowiada, że ceny schroniskowe, a warunki niewspółmiernie lepsze niż na Przehybie.
Na przełęczy odnajduję pierwszą na trasie pamiątkę historyczną. Obelisk z wysokim, biało-czerwonym masztem i inskrypcją informującą o śmierci 5 partyzantów, którzy zginęli w tym miejscu w lutym 1944 roku. Widać, że regularnie odbywają się tutaj jakieś uroczystości, bo całość starannie zadbana, a nawet ukwiecona. Zainteresował mnie znak Polski Walczącej, w który wkomponowano krzyż z napisem „Za Polskę, Wolność, Lud”. Wszystko w narodowo-wyzwoleńczym tonie, za wyjątkiem naszego godła, które tutaj prezentuje się bez korony. Jeśli ktoś wie dlaczego, proszę o informację.
Tuż pod przełęczą, w kierunku Szczawnicy, znajduje się jeszcze jedna pamiątka wojennych dramatów. Niewielką drewnianą kaplicę, dawniej krytą gontem, dzisiaj blachą, postawiono w miejscu domostwa, które zostało spalone przez Niemców w grudniu 1944 roku. Razem z nim spłonęła cała mieszkająca tam rodzina.



Pomnik na Przełęczy Przysłop.
fot. Autor


Kaplica po Przysłopem.
fot. Autor


Za Przysłopem krótkie, lecz strome podejście na wzgórze Kuba (888 m). Dalej już dość wygodną drogą grzbietową w ok. 1,5 godziny docieram do Schroniska PTTK „Przehyba”. Jest godzina 13:45.
Miejsce to jest dla mnie o tyle szczególne, że było celem pierwszego wypadu górskiego, z którego zachowałem nie tylko w miarę dokładne wspomnienia, ale również kilka czarno-białych  zdjęć. Był rok 1989, a ja wędrowałem wtedy jako jeden z opiekunów grupy szkolnej uczestniczącej w Rajdzie Turystycznym im. Leopolda Węgrzynowicza, organizowanym przez rabczański PTTK.  Wówczas na Przehybie mieliśmy drugi na trasie biwak.
Spoglądając na schronisko i przylegającą polanę, wydaje się, że nie zmieniło się tu wiele. Może tylko wieża telewizyjna jest nieco wyższa i bardziej „upakowana” antenami, płacąc w ten sposób za wszechobecny postęp technologiczny. Dzięki niej schronisko skomunikowane jest ze światem asfaltówką, schodzącą do Gabonia. Na szczęście obecność drogi nie mąci spokoju tego miejsca, gdyż dostępna jest jedynie na potrzeby schroniska i obsługi wieży. Dopiero po dłuższej  chwili dostrzegam sporą zmianę w krajobrazie. Tuż obok schroniska postawiono budynek o dźwięcznej nazwie „Jaśkówka”, który miał służyć za noclegownię na czas odbudowy starego schroniska, po pożarze z roku 1991. Do najpiękniejszych może nie należy – podobnie jak jego sąsiad - ale mieści w sobie izbę regionalną i dodatkowe pokoje dla gości.

Schronisko na Przehybie...
fot. Autor

...i jego otoczenie
fot. Autor


Zresztą całość otoczenia zatopiona w chmurach i mżawce, też nie wygląda zachęcająco. Tym bardziej zastanawiam się nad przedłużeniem dzisiejszej wędrówki i przenocowaniem gdzie indziej. Najbliższą noclegownią na czerwonym jest chata pod Kordowcem oddalona o ok. 12 km i 3,5 h marszu. Godzinę dłużej trzeba by dreptać do schroniska PTTK w Rytrze. Wszystko osiągalne przed końcem dnia, ale ze względu na paskudną pogodę decyduję o pozostaniu na Przehybie. Myśl o kilkugodzinnym przedzieraniu się przez zimną wilgoć, bez szans na jakiekolwiek widoki, zdecydowanie zniechęciła do wysiłku.



CIĄG DALSZY POD "CZYTAJ WIĘCEJ" :)


Olbrzymią zaletą wrześniowego wędrowania po polskich Beskidach jest brak tłoku. Gdy na jesienny termin nałoży się jesienna niepogoda, spotkanie człowieka w górskim ostępie staje się nie lada wyzwaniem. Nawet w takim miejscu jak Przehyba, które nierzadko odwiedza kilka setek turystów dziennie, można znaleźć samotność. Tego dnia jestem jedynym gościem schroniska, po raz kolejny zresztą w czasie swojej wędrówki po czerwonym. I po raz kolejny przekonuje się, że taka sytuacja mi odpowiada. Nie mam co prawda z kim pogadać, ani podzielić się smakiem bursztynowego nektaru, lecz ma to jedną wyjątkową zaletę. Pozwala zaobserwować to, czego w ciżbie ludzkiej odkryć nie sposób. Na przykład, gdy stoję w długiej kolejce po bigos i herbatę gospodarze schroniska są dla mnie niemal wyłącznie narzędziem, od którego sprawności zależy czas, w jakim otrzymam swoje zamówienie. Nie widzę ich problemów i pracy, jakiej wymaga prowadzenie górskiej noclegowni, bo moją uwagę skupia kilkudziesięcioosobowa konkurencja do mojego bigosu z herbatą. W chwili, gdy bezskutecznie poszukuje wolnego miejsca przy bufetowym stoliku, nie dostrzegam piękna miejsca, w którym się znalazłem. Interesuje mnie wyłącznie wygoda mojego zadka. W tłumie wychodzi ze mnie egoista. Dopiero, gdy ludzie się rozpierzchną, a gwar ucichnie, mogę zrozumieć gdzie naprawdę jestem.
Po bigosie wychodzę na fotorekonesans okolicy. Mimo nisko pędzących chmur, szybko odnajduję znajome miejsca. Tam, gdzie na ognisku gotowaliśmy herbatę w puszce po ogórkach, leży teraz sterta drewna. Herbata była wyjątkowa, bo parzona z traw, zielska i wszelkiego paskudztwa, jakie wlazło nam wówczas w ręce. A wszystko, by należycie ugościć grupę z konkurencyjnej szkoły. Zagajnik, gdzie wypaliłem pierwszego papierosa, zamienił się w gęsty świerkowy bór. Grubość ich pni świadczy o upływie czasu lepiej niż najlepszy chronometr. Podobnie jak obwód mojego pasa.

Herbatka dla gości. Rok 1989. (Autor pierwszy z prawej)
fot. Marek Kościelniak

Dzień 2. Przehyba - Rytro


Piątkowy poranek zrobił wszystko, co w jego mocy, aby wynagrodzić niedogodności dnia poprzedniego. Pogoda powróciła do normalnego stanu majowego, tzn. błękit nieba przyozdobiony złotymi refleksami słońca i soczystą zielenią lasu. Żadnej mgły, żadnego zimna, żadnej wilgoci, nie licząc rosy na trawie. Tuż przed ósmą melduję się na polanie przed schroniskiem w gotowości do dalszej drogi. Przekonuję się, że to będzie zupełnie inny dzień, gdy porównuję ostatnie wczorajsze zdjęcie z pierwszym wykonanym dzisiaj. To samo ujęcie a jakże inny nastrój.
 


Z Przehyby czerwony kontynuuje swoją wędrówkę na wschód, posuwając się głównym grzbietem Pasma Radziejowej w kierunku doliny Popradu. W zasadzie cały dzisiejszy odcinek do Rytra, to łagodne opadanie w kierunku najgłębszej na czerwonym doliny Popradu. Jedyny wyjątek to lekkie podejście na najwyższą w paśmie Radziejową (1266 m) oraz kilkusetmetrowe ostre zejście z niej na Przełęcz Żłobki. Reszta, to raczej 16 kilometrów „krainy łagodności” z niezłymi widoczkami otwierającymi się co rusz, to po lewej, to po prawej stronie. Tuż przed kopcem Wielkiej Przehyby - rozgałęzienie szlaków i kusząca alternatywa dla czerwonego. Szlak niebieski odchodzi w lewo bocznym grzbietem do doliny Roztoki Wielkiej, skracając drogę do Rytra o przeszło 1,5 godziny. Dobre rozwiązanie w sytuacji awaryjnej, albo jako zamknięcie pętli przy wycieczce Rytro – Przehyba – Rytro.
Dalej czerwony podchodzi na Radziejową, mijając Złomisty Wierch, Bukowinki i Małą Radziejową. Droga prowadzi cały czas lasem, tuż pod kulminacją przechodzącym w młodnik. Coś mi w tym pejzażu nie pasowało i dopiero po chwili odkryłem, co. Ostatnio przechadzałem się tędy jakieś 19 lat temu i wtedy wyglądało to zupełnie inaczej. Między Długą Przełęczą, a Małą Radziejową rozciągała się rozległa polana wypasowa z niezłym widokiem na południe w kierunki Małych Pienin. Dziś nie ma już po niej śladu, z wyjątkiem równo sadzonego na jej miejscu młodnika, wysokiego teraz na dobre 4 – 5 metrów. Ktoś zalesił niepotrzebną już polanę, zabierając wędrowcom ciekawe miejsce widokowe. Znikło też kolejne świadectwo dawnej kultury pasterskiej. Odnaleźć ją można już tylko na starszych mapach.
Na Radziejową docieram  parę minut po dziewiątej. Na górze niezbyt gustowny obelisk upamiętniający 1000-lecie państwa polskiego oraz wieża widokowa, znacznie bardziej gustowna, a nade wszystko bardziej funkcjonalna. Daje bowiem mocny bodziec do wyczłapania na górę. Do czasu jej wybudowania, mniej ambitni omijali wierzchołek, skracając sobie wędrówkę drogą gospodarczą, biegnącą między przełęczami Długą i Żłobki. Skrót ten nabierał znaczenia zwłaszcza przy wędrówce w kierunku Przehyby, bo chronił nogi przed mozolną, prawie 500-metrową wspinaczką południowym stokiem Radziejowej. W czasie, gdy na górze był tylko szałas z ławeczką, wielu darowało sobie tę przyjemność. Wieża widokowa odmieniła ten bilans całkowicie. Widoki z jej tarasu warte są prawie każdego wysiłku. Ciekawe że w 2010 roku została podobno ugodzona przez piorun, co wskazywałoby, że w czasie niepogody lepiej się na nią nie wspinać.

Na szczycie Radziejowej.
fot. Autor


Zejście z kopuły Radziejowej, to jedno z bardziej bolesnych wspomnień z tej wędrówki. 160 metrów obniżenia na dosyć krótkim odcinku daje kolanom wiele do myślenia. Na szczęście, dalsza część trasy pozwala trochę odetchnąć, przynajmniej do Rytra. Na Wielkim Rogaczu (1182 m) jestem tuż przed dziesiątą, obserwując skomplikowany układ szlakowskazów, prezentujący się na dwóch okazałych słupach. Łączą się tu i krzyżują szlaki piesze, narciarskie i rowerowe, co wymusza złożoność oznakowania. Dla poruszającego się GSB istotne jest to, że schodząc w prawo szlakiem niebieskim i dalej czerwonym można dotrzeć w niecałą godzinę do Obidzy, w nadziei na nocleg lub przynajmniej transport do Piwnicznej.
Czerwony obniża się dalej przez Niemcową (1101 m) w kierunku północno - wschodnim. Na razie przyjemny letni spacerek wśród polan i leśnych ostępów. Ten odcinek okazuje się bardzo ciekawy dla miłośników historii. Cały grzbiet poniżej Niemcowej jeszcze w pierwszej połowie XX w. był mocno zaludniony. Do tego stopnia, że do 1961 roku na Polanie Niemcowa działała szkoła podstawowa, do której uczęszczały dzieciaki z pobliskich gospodarstw. To odległe echo czasów, kiedy Beskidy były przeludnione i nawet tak wysoko położone tereny wykorzystywano rolniczo. W okolicznym krajobrazie odnaleźć można wiele śladów po żyjących tu ludziach. Na pamiątkę istnienia szkoły, w miejscu gdzie stała, okoliczni mieszkańcy wystawili niewielki pomnik. Zachowało się nawet jedno gospodarstwo, prowadzone do dziś w dolnej części polany. Przechodząc obok, nie widzę żadnych kabli elektrycznych ani hydrantu, więc siłą rzeczy zastanawiam się, jak długo wytrzymałbym, żyjąc tutaj bez prądu, bieżącej wody i wszystkich zależnych od nich dobrodziejstw cywilizacji. Dochodzę do wniosku, że nawet wobec wyjątkowo urokliwych walorów przyrodniczych, stałe zamieszkiwanie takiego miejsca musi być aktem mocno przemyślanego wyboru i wyjątkowo silnej woli. Dopiero później zasłyszałem, że gospodarze pojawiają się tutaj tylko w sezonie letnim.
Pamiątka po szkole...
i stare domostwo na Niemcowej.
fot. Autor


Malownicze zejście ciągnie się dalej, wśród zamieszkałych niegdyś polan aż na Kordowiec. Na szczytowej polanie stoi niewielka chata, w której można ponoć przenocować, choć tej informacji akurat nie sprawdzałem. Spodobała mi się natomiast informacja zamieszczona na stronie chaty, w zakładce „Aktualności”:
„Dobra wiadomość znaleziona na portalu szlaki.net: „Według naszych rankingów Kordowiec zajmuje 385 miejsce wśród najpopularniejszych miejsc w górach”. Biorąc pod uwagę, że najpopularniejszym miejscem są Kuźnice, wypada się cieszyć tą, chyba najniższą pozycją w rankingu.”
Nie wiem, czy Chata Kordowiec jeszcze działa, ale mam nadzieję, że  uda mi się w moich wędrówkach odnaleźć takich miejsc jak najwięcej.
Za Kordowcem zejście do Rytra zajmuje około godziny, zapewniając po drodze niesamowite widoki na dolinę Popradu i rozciągające się za nią Pasmo Jaworzyny. Długość tego zejścia, jak i nachylenie, dowodzą niezbicie, że schodzę właśnie do najgłębszej doliny na szlaku czerwonym. Pół godziny przed pierwszą zasiadam do obiadu w knajpce przy Zajeździe PTTK „Pod Roztoką”.

Dolina Popradu i zachodnie stoki Makowicy.
fot. Autor


I był to zasadniczy błąd. Nie, żeby mi nie smakowało. Placki były wyśmienite, a i sam zajazd całkiem przyjemny. Chodzi o to, że było zbyt dobrze. Obfity obiad podlany bursztynowym nektarem i godzina bezczynności, rozleniwiły mnie całkowicie i odebrały siły. Stałem się ciężki i powolny jak stary czołg, a stare czołgi, jak wiadomo niezbyt sprawnie poruszają się po górach. Uświadomiłem to sobie zaraz po wstaniu od stolika. Już wiedziałem, że będę miał problemy, bo właśnie za chwilę czekało mnie najostrzejsze podejście tego dnia.
Zanim rozpoczęła się moja Golgota przeszedłem most na Popradzie i zajrzałem do malowniczych ruin średniowiecznej warowni. górującej nad miasteczkiem. Stoi tu już od XIII w. jako narzędzie władzy - najpierw sióstr klarysek ze Starego Sącza, potem starostów panujących nad Sądecczyzną. Dla mnie jest przede wszystkim najstarszym świadkiem dziejów człowieka w Beskidach. Istniał już wtedy, gdy góry były całkowicie bezludne, a droga wzdłuż doliny Popradu była jednym z niewielu szlaków, jakimi przeprawiano się na drugą stronę Karpat. Można powiedzieć, że jest jednym z pionierów beskidzkiego osadnictwa.




Ryterska warownia.
fot. Autor


Około 14:00 rozpoczynam podejście pod Makowicę. O trudności tego odcinka najlepiej opowiedzą liczby. Na długości ok. 4 kilometrów trzeba wspiąć się z poziomu 340 metrów na wysokość ok. 820 m n.p.m.,  co daje blisko 500 metrów przewyższenia. Ale najbardziej daje w kość krótki, bo niespełna dwukilometrowy fragment czerwonego, między podstawą wzgórza zamkowego, a górnym krańcem polany Kretówki. 1700-metrowa ścieżka wyniosła mnie prawie 380 metrów w górę. Jej przejście zajęło co prawda tylko 50 minut, ale był to czas, z którego zapamiętam jedynie łomot serca, deficyt tlenu i wyjące z bólu kolana. Placki po węgiersku i bursztynowy nektar powinno się jednak spożywać po wejściu na górę, nie przed. Wytchnienie przychodzi dopiero na Kretówkach, gdzie piękny widoczek na zakole Popradu skutecznie poprawia nastrój. Jeszcze tylko pół godziny i będę u celu.

Rzut oka z Kretówek.
fot. Autor


Szukając w okolicy noclegu zastanawiałem się nad Rytrem, Cyrlą i Halą Łabowską. Na Łabowskiej spałem już kilka razy, Rytro natomiast było zbyt ruchliwe. Pozostało schronisko „Cyrla”, którego wcześniej nie znałem. Jego zaletą było to, że dawało możliwość zanocowania po przejściu głębokiej doliny Popradu. Dzięki temu, w ostatni dzień wędrówki mogłem liczyć na łagodniejszą trasę i sprawne dojście do Krynicy.
Do chaty na polanie Cyrla docieram ok. 15:20. Musze przyznać, że miejsce to całkowicie mnie zaskoczyło. Nie spodziewałem się, że można z powodzeniem połączyć wygodę rodzinnego pensjonatu i dobrą kuchnię, z klimatem górskiego schroniska. Gospodarze muszą być bardzo wyczuleni na potrzeby wędrowców, bo udała im się ta sztuka doskonale. Ponoć od trzydziestu lat siedzą wysoko w górach, goszcząc turystów (m. in.  przez kilka lat gospodarzyli w pobliskim schronisku na Hali Łabowskiej), znają się więc na rzeczy i wiedzą, czego nam trzeba. Do tego uroki okolicy, w którą schronisko wkomponowało się doskonale. Opuszczając Cyrlę następnego dnia rano miałem kandydata do pierwszej trójki mojej prywatnej listy górskich noclegowni.

Chata na Cyrli.
fot. Autor

Rytro - Hala Łabowska

Sobotnie wędrowanie rozpoczynam ok. 7 rano. Do Krynicy pozostało ok. 26 kilometrów, a jeszcze przed  wieczorem zamierzam zawitać w domu. Muszę więc nieco podkręcić tempo. Ukształtowanie trasy i pogoda zdają się sprzyjać moim zamiarom. Za Cyrlą pokonuję krótkie, lecz strome podejście na grzbiet Makowicy, a dalej, już łagodnie falującą ścieżką, wznoszę się stopniowo na Wierch nad Kamieniem (1084 m). Krótkie i rzadko rozmieszczone podejścia nie zmuszają do wielkiego wysiłku. Po drodze ciekawe widoki z Jaworzyny Kokuszczańskiej i Hali Pisanej na dolinę Popradu, z porannym „morzem mgieł” w prezencie. Kto rano wstaje…

fot. Autor

Tuż przed Halą Barnowską (Barnowiecką vel Średnią) odnajduję miejsce zaskakująco posępne. Leśna ścieżka opadając w dół wyprowadza nagle na trzy tajemnicze groby, ułożone blisko siebie, pomiędzy buczynami. Ten niespodziewany widok, przy marszu w dół, zmusza do raptownego zatrzymania, co potęguje jeszcze efekt zaskoczenia.  Nie są to zwykłe groby, lecz raczej mogiły. Ułożone z ziemi i kamienia, nierównolegle do siebie, zdają się być wykonane naprędce, bez zbędnej staranności. Jakby przypadkowy przechodzień usypał je w miejscu, w którym zastał leżące ciała. Już na pierwszy rzut oka widać, że mają przynajmniej kilkadziesiąt lat. Miejscowi twierdzą, że leżą tu partyzanci, którym nie udało się zbiec z niemieckiej zasadzki, lub Niemcy, którzy polegli w potyczce z partyzantami. Jaka jest prawda, nie udało mi się dociec, ale jednego jestem pewien. To pierwsze wojenne mogiły w prawie nienaruszonym stanie, jakie napotkałem w swoich wędrówkach. Ich realizm zrobił na mnie większe wrażenie, niż pomnikowy Grób Nieznanego Żołnierza w Warszawie.



"Grób Nieznanego Żołnierza" opodal Hali Barnowskiej.
fot. Autor


Około 9:20 docieram do schroniska Na Hali Łabowskiej. To z pewnością jedno z ciekawszych miejsc w Beskidzie Sądeckim. Krzyżuje się tu kilka szlaków turystycznych, które doprowadzają niemal w każdy zakątek tych gór. Prawie wszystkie okoliczne miejscowości mają znakowane połączenie z Łabowską. W najwyżej trzy godziny można tu doczłapać z Łabowej, Piwnicznej, Wierchomli i Łomnicy. Nawet z Krynicy można się tu dostać w miarę szybko, o ile odcinek do Czarnego Potoku pokonamy busem, a na Jaworzynę Krynicką wyjedziemy koleją gondolową. Dojście czerwonym z Rytra zajmuje ok. 4 godzin. Nieco dziwi mnie więc, że hali przy schronisku nie oblegają ludzie. Jest co prawda trochę chłodno, ale w końcu to przecież wrześniowa sobota – najlepsza pora na wędrowanie. W środku także nie ma tłoku. Kilka stolików zajętych przez późno śniadających noclegowiczów. Najwyraźniej, nie spieszno im do wyjścia na szlak, jakby nie byli pewni czy warto.
Gospodarze schroniska od kilku lat organizują w październiku zlot miłośników Głównego Szlaku Beskidzkiego. Pretekstem ma być przekonanie, że obiekt znajduje się w połowie jego przebiegu, o czym informuje oryginalne malowidło pod sufitem stołówki. Spieszę donieść, że z matematycznego punktu widzenia połowa przebiegu GSB znajduje się na kilometrze 248, czyli gdzieś pomiędzy Jaworzyną Krynicką a Czarnym Potokiem, kilkaset metrów poniżej miejsca, w którym przechodzi on pod linią kolejki gondolowej. Idea spotkania szlakowydeptywaczy czerwonego  - przednia, jednak motywacja nieco naciągana.
Rozpatrując ów problem, przychodzi mi do głowy jeszcze jedna historia. Kiedy ostatnio rozglądałem się po tej stołówce, próbowałem zjeść śniadanie po dosyć męczącej nocy, spędzonej w wielce rozrywkowym towarzystwie.  Jest to dosyć niezwykłe wspomnienie, gdyż po raz pierwszy  - i jak na razie ostatni - udało mi się wtedy zdrzemnąć w szafie. Nie pytajcie dlaczego. Sam nie wiem. Ale coś mi się wydaje, że lepiej nie szukać odpowiedzi, przez wzgląd na dobro obyczajów. Wobec tych jakże miłych wspomnień z dawnych lat, postanowiłem czym prędzej opuścić lokal, by nie rozrzewnić się jeszcze bardziej.

Schronisko na Hali Łabowskiej.
fot. Autor

Hala Łabowska - Krynica Zdrój


Za Łabowską, przez dobre półtorej godziny, czerwony opada łagodnie leśnym duktem, odsłaniając jedynie szczątkowe widoczki na północny wschód. Dopiero przed Runkiem (1080 m) znów wspina się powyżej tysiąca metrów n.p.m. i pozostaje na tym poziomie aż do Jaworzyny Krynickiej (1114 m). Ten niezbyt męczący odcinek zajmuje mi 2 godziny i 20 minut. Przez większą część był też całkiem przyjemny, jednak w końcu dała o sobie znać bliskość krynickiego kurortu. Mniej więcej od Runka zacząłem napotykać na szlaku turystów reprezentujących odmianę "wczasowo - nizinną". Jest to grupa, której aktywność fizyczna skierowana jest na obejrzenie możliwie dużej ilości przewodnikowych atrakcji turystycznych, bez względu na ich umiejscowienie, możliwie najmniejszym nakładem sił i środków. Ponieważ jest to grupa większościowa, efekt jest taki, że ścieżki górskie w niektórych miejscach zapełniają się gawiedzią, jakby siłą wyrwaną ze spaceru po deptaku w Sopocie. Można ją rozpoznać po odzieży bardzo modnej, lecz nie bardzo praktycznej i po myśli przewodniej, zamykającej się w pytaniu: „ Daleko jeszcze…?” Najczęściej są to grupy obejmujące rodzinę lub jej wielokrotność, ewentualnie koleżeńskie społeczności sanatoryjno – wczasowe, które postanowiły wspiąć się wyżej, ponad kawiarniany gwar kurortu, tylko po to, by zaliczyć i zrobić zdjęcia "na fejsa". Dla nich góry są tylko tam, gdzie łatwo się dostać.  Najwyżej godzinka lub dwie piechotą, a najlepiej 10 minut jakąś kolejką linową. Idealnie byłoby podjechać autem.
Dla ludzi znających czar wielodniowych wędrówek, wejście w taką strefę „wczasową” jest dosyć deprymujące. Zwłaszcza dla tych, co przez długie kilometry wędrują samotnie. Kontrast pomiędzy ciszą lasu, a miejskim gwarem jest zbyt duży.
Jaworzyna Krynicka jest doskonałym przykładem takiej enklawy wczasowej w samym środku gór. Przykładem, który mnie boli najbardziej, bo pamiętam to miejsce kiedy było jeszcze dziewicze. Obozowałem pod szczytem Jaworzyny w czasach, kiedy była tam rozległa hala wypasowa otoczona gęstym lasem. Potem zdecydowano o budowie kolejki gondolowej z miasteczkiem dla turystów na szczycie i wszystko co najlepsze bezpowrotnie przepadło. Łąka zamieniła się w betonowy deptak, a drzewa zastąpiono pseudogóralskimi barami dla ceprów. Bezlitośnie wyrwano górom kawałek ich świata, by przerobić go na źródło dochodu.


Kiedyś była tu polana...


Nie chcę na to patrzeć, ani tym bardziej dokładać się do takiego interesu, więc rezygnuję z posiłku i czym prędzej schodzę w dół. O następnych czterech kilometrach chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Krajobraz całkowicie przerobiony przez człowieka na trasy narciarskie, drogi techniczne, odwodnienia i całą infrastrukturę potrzebną do utrzymania działających tu wyciągów. Kompletna degradacja natury. Paradoksalnie to gdzieś tutaj jest półmetek GSB - szlaku, który ma pokazywać najpiękniejsze miejsca Beskidów. Poniżej Czarnego Potoku schodzę na ruchliwą szosę, którą pod Jaworzynę ciągną busy z turystami. Na szczęście po kilkuset metrach szlak wchodzi w las i rozpoczyna krótką wspinaczkę na grzbiecik Holicy (697 m). Po godzinie jestem już na ulicy Halnej, która sprowadza mnie do kurortu obok siedziby Krynickiej Grupy GOPR. Ok. 14:30 kończę ostatnie w tym roku spotkanie z czerwonym. Kończę też wędrówkę po znanych mi ścieżkach. Dalej na wschód, aż do Bieszczadów czekają na mnie tereny „dziewicze”, których nie dane mi było do tej pory oglądać. Wiedziałem jednak, że przyjdzie mi na to poczekać przynajmniej do maja roku następnego.

2 komentarze:

  1. Bogdan Mościcki w swoim przewodniku wydawnictwa Rewasz "Beskid Sądecki" pisze w ten sposób o Jaworzynie Krynickiej: "została złożona jako ofiara w intencji dochodów Krynicy". Niestety to prawda; ja nie pamiętam czasów kiedy nie było kolejki, a bardzo żałuje...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bogdan Mościcki ujął to znakomicie. Jaworzyna padła ofiarą zachłanności. Żal na to patrzeć. Rozumiem, że można postawić wieżę widokową, nowe schronisko czy ścieżki rowerowe, ale żeby od razu wybetonować na szczycie całe miasteczko! Za mało mamy takich miejsc, żeby w ten sposób je dewastować. Dzięki za odwiedziny!!!

      Usuń