czwartek, 16 lutego 2017

Wołosi cz.2 - Gospodarka pasterska



GOSPODARKA NA PRAWIE WOŁOSKIM

Najlepszym potwierdzeniem skuteczności wołoskiego gospodarowania było zaistnienie na ziemiach zajmowanych przez nowych osadników z południa prawa wołoskiego, a szczególnie zaakceptowanie go przez miejscową administrację jako oficjalnie obowiązującego na danym terenie. Był to zbiór zasad lokowania osad i współżycia ludności osadniczej, odmienny od do tej pory funkcjonujących na południowych rubieżach polski praw polskiego, niemieckiego i ruskiego. Prawdopodobnie powstał on na zasadzie kompilacji zasad prawa niemieckiego odnoszących się do kwestii prawnego współżycia mieszkańców osady, oraz pasterskich praw i przywilejów będących spuścizną pierwotnej kultury wołoskiej. Jego źródeł historycy doszukują się w pierwszych kontaktach pasterzy siedmiogrodzkich z napływającą tam ludnością saską, od których prawdopodobnie Wołosi przejęli część niemieckich obyczajów prawnych[1]. Zasadniczym rozróżnieniem od prawa niemieckiego czy polskiego była tutaj rezygnacja z obciążeń pańszczyźnianych w postaci daniny zbożowej i darmowej pracy w majątku właściciela ziemskiego – te obciążenia w warunkach górskich były zbyt duże, czasem wręcz niemożliwe do spełnienia - na rzecz daniny baraniej, serowej i innych pomniejszych świadczeń.  Ważnym jest, że prawo to funkcjonowało w obrębie praktycznie wszystkich kultur, wśród których pojawiali się Wołosi, zarówno po północnej jak i południowej stronie Karpat. W podobnej formie pojawiało się nie tylko na Rusi, czy w Polsce, ale także ( a może przede wszystkim) na półwyspie Bałkańskim w osadnictwie chorwackim, serbskim, macedońskim czy nawet greckim . Pamiętać jednak należy, że ostateczne brzmienie prawa wołoskie odnajdywały dopiero po dopasowaniu się do zastanych warunków miejscowych, co także świadczy też o jego uniwersalizmie [2].
 
Gorczański spichlerz w Ochotnicy Górnej. W warunkach górskich nikt nie zapełniał ich skuteczniej od Wołochów.
fot. Autor
 

Generalnie dysponentami prawa lokacyjnego byli właściciele ziemscy – państwo w osobie króla lub jego przedstawiciela, kościół i jego biskupi bądź też osoby prywatne będące właścicielami ziemi, na której miało dojść do osadzenia. Prawo lokacji osady - wsi otrzymywał tzw. zasadźca, którego głównym zadaniem było doprowadzenie do jej powstania we wszystkich możliwych aspektach z tym związanych. Kiedy wywiązał się ze swego zadania najczęściej przywileje sołtysa (prawo niemieckie) lub kniazia (prawo wołoskie) – i stanowił pierwszą instancję nadzoru właścicielskiego - pilnował przestrzegania przez chłopów nadanych dla wsi obowiązków i praw lokacyjnych. Pierwotnie zasadźca otrzymywał uprawnienia lokacyjne bezpłatnie, jednak w późniejszym okresie (XV – XVI w.) powszechne stało się uiszczanie przez zasadźcę opłaty za prawo do założenia wsi. To dodatkowe obciążenie powodowało jednak, że nabywał on wtedy prawa do sprzedaży lub zamiany ziem wymienionych w prawie lokacyjnym.
Instytucja kniazia jest jedną z najbardziej charakterystycznych cech organizacji społeczności wołoskiej. Podobnie jak postać wojewody wywodziła się z tradycyjnych struktur rodowych i przenosiła na grunt osadniczy wiele zasad organizacyjnych rodem z Siedmiogrodu. Funkcja ta spełniana była dożywotnio i stanowiła przedmiot dziedziczenia. Co ciekawe często nie traktowana była jako własność (czy też przywilej) jednej osoby, ale jako dobro należące do całego rodu, z którego kniaź się wywodził. To on miał decydujące zdanie we wszystkich sprawach i jego następcą zostawało oczywiście jedno z dzieci płci męskiej, ale kluczowe decyzje podejmowano najczęściej wspólnie, zgodnie ze wspólnymi potrzebami całego rodu. Rodowy charakter instytucji kniazia wyrażał się szczególnie mocno przy mających w średniowieczu stosunkowo często miejsce wołoskich przywilejach lokacyjnych nadawanym nie jednej osobie lecz grupie spokrewnionych ze sobą zasadźców. W takim przypadku godność kniazia dziedziczyło przynajmniej dwóch potomków w każdym pokoleniu. Ponieważ, w przeciwieństwie do zwyczajów organizacji prawa niemieckiego Wołosi rzadko skupywali prawa majątkowe (a co za tym szło także przywileje) i pozostawiali je w rozproszeniu nawet przez kilka pokoleń, grupa uprzywilejowana rozrastała się z czasem do dosyć pokaźnych rozmiarów. Co bardzo istotne przy rozproszeniu praw własności wspólny charakter pozostawiano zasobom materialnym pochodzącym z uposażenia i przywilejów kniazia. Miało to swoje szczególne konsekwencje. Po pierwsze każdy ze współudziałowców zachowywał swoje przywileje w hierarchii społecznej. Po drugie rodzina dysponowała dużą siłą majątkową ułatwiającą rozbudowę wsi istniejących i zakładanie nowych. Wreszcie po trzecie – i chyba najważniejsze dla organizacji opartej na więzach krwi – taki rozproszony, ale jednocześnie wspólnotowy układ własności czynił bardzo trudnym, niemal niemożliwym wykupienie udziałów przez obcych
[3].
Podstawowymi przywilejami kniaziów były nadane mu w dokumentach lokacyjnych prawa do ziemi (zwykle 1 – 3 łanów), prawo do korzystania z zasobów leśnych, prawo do polowań i połowu ryb, prawo do zakładania barci,  a także udział w dochodach właściciela wsi i opłatach sądowych z racji spełnianych funkcji sądowniczych (1/3 ich wartości). Oprócz tego najczęściej otrzymywał prawo do wybudowania i czerpania zysków z karczmy, młyna i urządzeń tartacznych. Interesujące, że w organizacji średniowiecznej wsi właśnie młynarz dysponował możliwością hodowli świń i ryb co właścicielowi młyna dawało dodatkowe korzyści.
Gospodarka po Wołosku. Owce na zboczu Załazia (731 m) w Pieninach.
fot. Autor
 
Jak widać osoba kniazia to podstawowy element prawa wołoskiego. To on zapewniał jego funkcjonowanie nie tylko jako struktury prawnej, ale także - a może przede wszystkim – gospodarczej, poprzez  tworzenie sieci osadniczej  a następnie sprawowanie nad nią nadzoru. W zamian za swoje zasługi, obowiązki a także zapewnienie właścicielowi ziemskiemu stałych dochodów, otrzymywał sowite wynagrodzenie oraz uprzywilejowana pozycję społeczną.  Wyżej w tej hierarchii stali kniaziowie dolin, zwani na niektórych ziemiach krajnikami, którzy dysponowali władzą wykonawczą i sądowniczą nad kilkoma lub kilkunastoma wsiami. Im dalej na zachód tym częściej zamiast krajnika pojawia się miano wajda lub wojewoda. Jego głównym zadaniem poza sprawowaniem kontroli było zorganizowanie odpowiednio wyekwipowanego oddziału zbrojnego w razie konieczności wywiązania się z powinności wojennych.
Jedną z zasadniczych cech prawa wołoskiego była dwustopniowość władzy sądowniczej. Podstawową jednostką był sąd wiejski sprawowany przez kniazia i rozstrzygający kwestie związane z daną wsią. Organem wyższym były tzw. sądy zborowe a także sądy strungowe jako zgromadzenia rozpatrujące wspólne sprawy określonej grupy wsi stanowiącej krainę i najczęściej domenę kniazia dolinnego (krajnika), który zwykle stawał na ich czele. Odbywały się w głównej wsi danego okręgu zwanej „vatrӑ”, co w języku wołoskim oznaczało wieś macierzystą. Sądy strungowe odbywały się zazwyczaj raz do roku głównie w celu zebrania corocznej daniny na rzecz króla – pięćdziesiątczyzny – ale także dla rozpatrzenia najcięższych spraw sądowych.


PASTERSTWO – OBYCZAJ I SPOSÓB NA ŻYCIE



Słowo Wołoch dawniej brzmiące jako Wlach, Wlech czy też Walach od wieków kojarzone jest z pasterstwem. Choć jest to skojarzenie niezbyt rzetelnie oddające charakter całej społeczności wołoskiej – spora część prowadziła osiadły tryb życia nie mając z wypasem bydła zbyt wiele wspólnego - to jednak trudno go kwestionować skoro nawet do dzisiaj dla wielu mieszkańców Bałkanów określenie to jest w potocznej mowie synonimem pasterza owiec. Świadczy to jednoznacznie, że na pewnym etapie rozwoju kulturę wołoską zdominowała gospodarka pasterska i to ona decydowała o sposobie postrzegania Wołochów przez sąsiednie kultury. Z naszego punktu widzenia najistotniejsze jest, że to właśnie pasterstwo zdecydowało o mobilności Wołochów, i że w dużej mierze ono determinowało ich do wędrowania w poszukiwaniu nowych terenów pastwiskowych wzdłuż Karpat. Z upływem czasu, przekształcało się i przerodziło w końcu w osiadły sposób gospodarowania zachowując przy tym jednak wiele praw i obyczajów  pierwotnych dla tej kultury, zmodyfikowanych jedynie tu i ówdzie w wyniku asymilacji na styku z innymi etnosami. My, Słowianie, spotkaliśmy Wołochów wędrujących ze swoimi stadami, owiec i kóz poprzez nasze góry. Potem uczyliśmy się od nich rzemiosła pasterskiego i takiego gospodarowania aby sprostać trudom górskiej egzystencji. Nic więc dziwnego, że dla nas zawsze byli górskimi pasterzami. Zaryzykuję twierdzenie, że w naszej świadomości ciągle nimi są i jeszcze długo pozostaną, przynajmniej dopóki ich potomkowie (rumuńscy, ukraińscy, słowaccy i polscy górale) podtrzymywać będą swoje kulturowe tradycje.

Wypas na Czole Turbacza
Źródło:autor nieznany http://www.gorczanskipark.pl/page,art,id,87,kategoria,_historia_osadnictwa_w_gorcach.html

Gospodarka pasterska i związane z nią elementy obyczajowości całkowicie zdominowały życie zarówno Wołochów, jak i asymilujących się z nimi Słowian. Tradycje te były tak silne, że  nawet kiedy dawne sposoby gospodarowania ulegały nieuchronnym zmianom lub odchodziły w niepamięć, one pozostawały niezmienne decydując przez wieki o unikalnym charakterze etnosu ludzi zamieszkujących Karpaty, jakże odmiennych od ludów nizinnych. Charakterystyczna dla kultury wywodzącej się z tradycji pasterskich jest nie tylko odmienność od kultur nizinnych, ale - co z punktu widzenia naszych rozważań ważniejsze – także niespotykane wśród innych znanych z naszej historii etnosów olbrzymie podobieństwo kulturowe miedzy grupami góralskimi Karpat. Większość etnografów jest wyjątkowo zgodna, że u górali karpackich, zarówno po północnej, jak i południowej stronie działu odnaleźć można tak wiele zbieżnych cech kulturowych, że nawet bez specjalnego zagłębiania się w historię domniemywać należy o ich wspólnym rodowodzie. Zresztą wcale nie trzeba by etnografem, aby doszukać się dowodów potwierdzających tę tezę. Wystarczy powędrować trochę choćby po Beskidach i przyjrzeć się szczegółom tradycji ludowej w różnych ich miejscach. Prawie od razu dostrzeżemy podobieństwa w konstrukcji zabudowań i narzędzi pasterskich, technologii pozyskiwania i przetwarzania mleka, skór i wełny owczej, rozbudowanej obrzędowości ściśle związanej z wypasem, a także elementach ubioru (kożuchy, serdaki, swetry, kierpce, charakterystyczne białe spodnie z owczej wełny) spotykanych od Bałkanów aż po wschodnie obrzeża czeskich Morawy. Nawet owce, które jeszcze do niedawna pasły się w całych niemal Karpatach wywodziły się z tej samej starej rasy zwanej „cakiel”, którą z południa przyprowadzili ze sobą  Wołosi
[4].  Wszystko to dowodzi niewątpliwie – oprócz wspólnych wołoskich korzeni - że pasterstwo (zapewne w swej pierwotnej formie) było źródłem ogromnej części kultury materialnej Wołochów, a później także wszystkich grup góralskich w Karpatach. Podobne zresztą twierdzenie możemy odnieść do obyczajowości, która w dużej mierze dostosowana była do rytmu gospodarki pasterskiej i służyła w wielu swoich elementach sprawnemu jej funkcjonowaniu.
Podstawą gospodarki pasterskiej znanej z naszych Beskidów była transhumancja. Jest to rodzaj pasterstwa wywodzący się z pierwotnego koczownictwa, polegający na systematycznym sezonowym przepędzaniu stad owiec lub bydła z pastwisk dolinnych (nizinnych) na górskie. Przy czym w odróżnieniu o koczownictwa funkcjonowało ono w powiązaniu ze stałą osadą, wsią umiejscowioną w dolinie, w której część mieszkańców zajmowała się rolnictwem i rzemiosłem, i do której sprowadzano stada na przechowanie zimowe. Ktoś mógłby zapytać dlaczego zadawano sobie trud i tracono czas na prowadzenie stad po górach zamiast hodować je w dolinach? Poza względami wynikającymi z wołoskich tradycji koczowniczych najistotniejsze były powody czysto ekonomiczne. Utrzymanie dużych stad zapewniających odpowiednie dochody wymagałoby przeznaczenia na pastwiska sporych obszarów ziemi, której Wołosi w nadmiarze nie posiadali. Tereny  położone blisko wsi i te z łatwym dostępem zarezerwowane były dla rolnictwa, natomiast położone wyżej, z gorszą jakością gleby i nie nadające się do innego wykorzystania właściciele ziemscy łatwo oddawali w użytkowanie licząc na dodatkowe profity. W wielu przypadkach nie trzeba było nawet karczować drzew gdyż często stada wypasły się na runie i poszyciu leśnym. Zresztą wołoskie sposoby gospodarowania pozwalały na prowadzenie hodowli nawet w najtrudniejszych warunkach terenowych i klimatycznych.
Owce nad Ochotnicą
fot. Autor
 
Sezon zimowy kończył się dla pasterzy w drugiej połowie kwietnia kiedy to wyprowadzono stada na wypas letni. W tradycji rozwiniętej wśród polskich górali za początek sezonu wypasowego uznawano 23 kwietnia –dzień św. Wojciecha, patrona pasterzy – w którym to dniu uczestniczyli oni w uroczystej mszy świętej. Wtedy to rozpoczynano przygotowania do wyprowadzenia stad z wioski na pastwiska letnie. Organizatorem wypasu, odpowiedzialnym za jego powodzenie był baca, pasterz z doświadczeniem i powszechnie szanowany w okolicy gospodarz. Bardzo często był on właścicielem bądź współwłaścicielem polany, na której wypas miał się odbyć. Z pewnością musiał cieszyć się dużym zaufaniem, gdyż cała wioska oddawała mu swój dobytek -  często cały dorobek życia - na długie miesiące. Gdy choćby raz zawiódł, i wypas przyniósł więcej strat niż korzyści z reguły nie dostawał już drugiej szansy. Honor bacy był swego rodzaju polisą ubezpieczeniową dla właścicieli owiec.
Gospodarze zabezpieczali się także w sposób bardziej konkretny. Przed zawierzeniem mu swojej własności zawierano umowę – tradycyjnie ustną - w której ustalano wysokość odszkodowania za utracone w czasie wypasu owce. Co ciekawe, nie obarczano bacy winą za szkody w stadzie poczynione przez wilki o ile jako dowód mógł okazać szczątki nieszczęsnych zwierząt. Za każdą utraconą w ten sposób sztukę oddawał właścicielowi skórę, oraz to co pozostało z mięsa. To samo musiał uczynić w przypadku naturalnej śmierci którejś z owiec. Jeśli natomiast owca została przez wilki uprowadzona bądź zaginęła bez śladu w innych okolicznościach, wtedy odpowiadał za nią materialnie i musiał ją odkupić lub zwrócić równowartość w pieniądzu lub innej ustalonej wcześniej formie.
Poza wyznaczeniem zakresu odpowiedzialności ustalano także zasady podziału dóbr jakie uda się bacy wytworzyć w czasie wypasu. Baca bowiem czerpał swoje zyski niemal wyłącznie z serowarstwa i produkcji mleczarskiej. Czasami tylko mógł dysponować pewną ilością wełny na własne potrzeby. Owce były dla niego tylko środkiem produkcji, który wynajmował na czas wypasu. Opłaty za wypas zmieniały się zapewne w zależności od wartości sera w danym okresie, częściowo też (choć rzadziej) ze względu na okresowe różnice w mleczności owiec spowodowane choćby warunkami pogodowymi w danym sezonie. Jednak najbardziej uniwersalną i stosowaną przez długi czas stawką były 4 kg sera wydawane właścicielowi za każdą powierzoną owce. Częstym rozwiązaniem problemu rozliczeń pomiędzy bacą a gospodarzem był rawasz
[5] (lub rewasz), rozpowszechniony wśród prawie wszystkich kultur wywodzących się z tradycji wołoskich. Był to najzwyklejszy patyk rozszczepiony na pół, na którym zaznaczano nacięciami ilość mleka z pierwszego udoju owiec. Miara ta była podstawą do obliczenia ilości sera należnego gospodarzowi w trakcie całego wypasu.


Koliba na płozach. Echo najdawniejszych dziejów, kiedy pasterze przemieszczali cały swój dobytek za wędrującymi stadami.
fot. Autor

Co interesujące, aż do końca prosperity gospodarki pasterskiej w górach bacowie czerpali z szałaśnictwa tak duże zyski, że zaliczani byli do najzamożniejszych mieszkańców wsi mimo, że poza sezonem parali się zwykle pomniejszym rzemiosłem i rolnictwem głównie na własne potrzeby.
Przy wypasie baca potrzebował przynajmniej kilku pomocników, których wybierał spośród mniej doświadczonych pasterzy. Tych, którzy zajmowali się dojeniem  i podlegali bezpośrednio bacy nazywano juhasami, pozostałych, zajmujących się głównie pracami pomocniczymi zwano naganiaczami lub  po prostu owczarzami. Wybór na pomocnika bacy był dla młodzieży nobilitacją i mimo, że wiązał się z ciężką pracą, dawał nadzieję na dobry zarobek i zdobycie niezbędnego doświadczenia aby później samemu spróbować sił jako baca. Najważniejszą funkcją wśród pomocników był tzw.
podbaca[6]
, który zajmował się nadzorowaniem pracy całego wypasu w jego imieniu. Jak można przypuszczać funkcja taka miała rację bytu jedynie w przypadku największych stad przynoszących duże profity lub też w obliczu nieobecności bacy.  Pomocnicy otrzymywali wynagrodzenie adekwatne do pozycji jaką zajmowali „na szałasie”. Baca musiał im zapewnić w czasie pięciomiesięcznego wypasu poza podstawowymi potrzebami (wyżywienie, ubranie a nawet tytoń) także udział w produkcji szałaśniczej.  Najczęściej do każdego z nich należały wszystkie produkty serowe wytworzone w czasie ustalonych wcześniej dni. Ich ilość zależała od dobrej woli bacy oraz umiejętności negocjacyjnych pomocników.
Przy produkcji serowarskiej stosowano tradycyjne metody i narzędzia przekazywane z pokolenia na pokolenie.  Jedne i drugie stanowiły własność bacy i uchodziły za jego nieodłączny atrybut. Pilnował ich pieczołowicie gdyż nie tylko zapewniały utrzymanie, ale także były cennymi pamiątkami rodzinnymi. Do najważniejszych z nich należały łupy – drewniane foremki na oscypki, wykonane tradycyjnie z jawora, z charakterystycznym dla danego bacy wzorem odciskanym w serze, gielety i puterki – większe i mniejsze naczynia na mleko wykonane z drewnianych klepek, czerpak z ozdobnie rzeźbionym uchwytem, ferula, lub fyrla służąca do rozbijania ściętego mleka, wreszcie kocioł miedziany i drewniany hak zwany jadwigą, wraz drągiem służący do zawieszania kotła nad watrą. Baca przynosił na wypas także niezbędny w procesie produkcji serów klag -  naturalną podpuszczkę (enzym trawienny zawarty w zasuszonej treści żołądka cielaka) powodujący ścinanie się mleka. Nieodłącznym elementem wyposażenia szałasu - określenie odnoszące się zarówno do chaty (zwanej też koliba) jak i całego sezonowego gospodarstwa pasterskiego na polanie – były krzasła – przenośne elementy zagrody dla owiec zwanej koszarem, piesek – trójnogie krzesło używane najczęściej przez juhasów do dojenia, oraz podwyszaki – półki do wędzenia i suszenia sera umieszczone wysoko tuż pod dachem koliby. Zasadniczą umiejętnością każdego szanującego się bacy, warunkującą zaufanie właścicieli owiec było posiadanie zdolności magicznych. Wiara w takie zdolności była odległym echem wierzeń przedchrześcijańskich,  według których nadrzędną istotą sprawczą na ziemi były siły natury. Chrześcijaństwo przejęło wiele z nich adaptując do własnych potrzeb, a kościół katolicki przez wiele wieków tolerował je jako element  szeroko pojmowanej tradycji. Posiadanie umiejętności magicznych było zatem rozumiane w tamtym czasie jako możliwość poskromienia sił natury często szczególnie nieprzychylnych w trudnych warunkach górskich. Prawdziwy baca w ówczesnym rozumieniu powinien znać zasady rządzące tymi siłami i poprzez odpowiednie obrzędy umieć nad nimi zapanować zapewniając powodzenie przedsięwzięcia pasterskiego. W późniejszym czasie, kiedy pomiędzy  bacami wzmagała się rywalizacja, umiejętności takie nabierały kolejnego znaczenia, jako obrona przed złymi czarami zawistnych konkurentów.
 
Stary szałas na polanie Kosarzysko pod Kudłoniem.
fot. Autor 
Zwyczaje i obrzędy zapewniające pomyślność musiały być przestrzegane i celebrowane jeszcze przed wyruszeniem na wypas. Dzień redyku (wyjście owiec na wypas lub ich powrót do wioski) uzależniano głównie od pogody, ale ważnym było aby odbył się w dzień tygodnia, w którym wypadła ostatnia wigilia bożego narodzenia. Nóż użyty do krojenia chleba w tym dniu wigilijnym zakopywany był później pod wejściem do koszaru na szałasie dla odczynienia złych czarów. Zioła, które baca święcił co roku w dniu Matki Boskiej Zielnej służyły do okadzenia koszaru co miało zapewnić mleczność owiec i zabezpieczyć je przed chorobami. Przy pierwszym pojeniu owiec na wypasie podawano im wodę z solą poświęconą w dniu Św. Agaty. Wielce wymownym był zwyczaj kreślenia wokół ogrodzenia koszaru linii przy użyciu kredy poświęconej w święto Trzech Króli. Baca poruszał się przy tym zgodnie z wędrówką słońca, co stanowi wyraźne powiązanie obrzędowości wołoskiej z tradycjami kultów przedchrześcijańskich. Podobne związki można odczytać w zwyczaju nie sprzedawania wyrobów pasterskich po zachodzie słońca. Przestrzegano go rygorystycznie nawet pod koniec wyjątkowo nieudanego sezonu, gdyż jego zaniedbanie mogło by doprowadzić do większego nieszczęścia.
Duże znaczenie dla pomyślności szałasu miały także zwyczaje związane z kultem ognia. Najważniejszym miejscem całego szałasu była watra, która nie tylko dawała ciepło, ale też wokół niej skupiało się życie pasterzy. Przy niej pracowano (ważono sery), przy niej spożywano posiłki, wokół niej spędzano większość wolnego czasu. Prawo rozpalenia ognia posiadał wyłącznie baca i czynił to poświęconym uprzednio krzesiwem lub żarem z ogniska rozpalanego przed kościołem  w czasie mszy we wsi. Watra była miejscem uświęconym, którego nie można było w żaden sposób skalać. Do ognia nie można było wrzucać niczego poza drewnem  na opał, a w szczególności pilnowano aby nie palić w nim śmieci. Gdyby tak się stało całe gospodarstwo utraciło by przychylność matki natury. Żar nie miał prawa zagasnąć przez cały okres wypasu. Podtrzymywany był przez grubszy konar bukowy kładziony tuż przy ogniu zwany zawaternikiem. Przedwczesne zagaszenie watry niechybnie przynosiło nieszczęście. Do palenia używano najchętniej drewna bukowego gdyż podobno ogień z buczyny posiadał właściwości magiczne. Wydaje się jednak, że przyczyny jego stosowania były bardziej prozaiczne – buczyna jest najczęściej występującym drzewem w Karpatach. Tam gdzie go brakowało używano zapewne świerka. Ciekawym zwyczajem był zakaz rąbania drewna opałowego siekierą, gdyż obawiano się, że owce mogą przez to stracić mleczność.


Polana Podskały - jedna z największych hal wypasowych w Gorcach.
fot. Autor
Pasterstwo osadzone na tradycji wołoskiej rozwijało się w Beskidach przynajmniej przez pięć stuleci, a jego funkcjonowanie w pełnym rozkwicie mogli obserwować jeszcze nasi dziadkowie na początku XX wieku. Stada owiec (czy też wołów często spotykane głównie we wschodnich pasmach górskich) liczyły wtedy nierzadko po kilkaset sztuk, a ich hodowla stanowiła podstawę funkcjonowania ówczesnych górskich wsi. Gwałtowny przyrost naturalny jaki nastąpił po pierwszej wojnie światowej oraz rozwój przemysłu zaowocowały zwiększeniem zapotrzebowania na żywność. Z jednej strony sprzyjało to rozwojowi rolnictwa wspieranemu dodatkowo przez szybki rozwój technologii agrarnej, z drugiej powodowało rozrastanie się terenów zabudowanych wsi, co znacznie ograniczyło obszary przeznaczone pod wypas. Rozpędzający się przemysł ciężki potrzebował coraz więcej drewna co było także powodem ograniczania pasterzom dostępu do lasów, którymi zaczęła coraz mocniej rządzić gospodarka planowa. W obliczu takich zmian pasterstwo straciło na opłacalności. Od tego momentu w stosunkach ekonomicznych beskidzkich wsi zaczęło dominować rolnictwo. Stało się to powodem między innymi masowej emigracji polskich górali do ameryki w latach dwudziestych ubiegłego stulecia. W ten sposób w górach zakończyła się era wołoskiego pasterstwa a rozpoczęła znacznie mniej romantyczna epoka kultu techniki i szeroko rozumianego ucywilizowania.
Polana wypasowa w okolicy Przełęczy Półgórskiej pod Beskidem Krzyżowskim (923 m)
fot. Autor
Wpływ jaki wołoska gospodarka pasterska wywarła na funkcjonowanie społeczności beskidzkich okazuje się nie do przecenienia. Dla nas - szarych szlakowydeptywaczy - najdobitniejszym na to dowodem paradoksalnie nie są wcale liczby określające ilość owiec wypasanych na halach czy hektary łąk wypasowych. Najbardziej widocznym przez nas świadectwem dominacji wołoskiej w polskich górach jest oryginalne nazewnictwo, o które potykamy się praktycznie na każdym kroku naszych górskich wędrówek. Język Wołochów zaliczany jest przez specjalistów do grupy języków wschodnioromańskich, a więc wywodzących się z łaciny, lecz ukształtowanych wśród ludności południowo wschodnich obrzeży kontynentu europejskiego, głównie terenów dzisiejszej Rumunii i Mołdawii. Mimo silnego wpływu na jego tworzenie napływających na tamte tereny plemion słowiańskich (VI – VII w.), słownictwo wołoskie niewiele miało wspólnego z językami używanymi przez  ludy zamieszkujące środkowe i północno zachodnie Karpaty. Obco brzmiące nazewnictwo nie miało jednak problemu z wtopieniem się w kulturę słowiańską i podczas wędrówki Wołochów przez Karpaty sukcesywnie rozszerzało swoje wpływy na zachód. Objęło w ten sposób swoim oddziaływaniem praktycznie wszystkie grupy etniczne zamieszkujące karpackie obszary górskie. Wydaje się, że sukces w jego rozpowszechnieniu można odnieść wprost do sukcesu wołoskiej gospodarki pasterskiej. Podobnie jak ona język wołoski natrafił w górach na obszary dziewicze, niezagospodarowane nazewniczo, przynosząc określania dla wielu szczegółowych elementów krajobrazu do tej pory w językach słowiańskich nienazywanych. W obliczu słabego zagospodarowania - bądź jego zupełnego braku - wyższych partii górskich (mowa tu o obszarach położonych powyżej 500 m n.p.m.) tworzenie dla nich złożonego nazewnictwa nie było konieczne. Początkowo wystarczyła znajomość kilku prostych określeń typu góra, las, polana czy dolina używanych głównie dla ogólnej orientacji w terenie. W momencie gdy pojawili się Wołosi przynieśli ze sobą nazwy niezbędne im dla prawidłowego funkcjonowania w obrębie swojej gospodarki. Ponieważ nie było innych (miejscowych) przyjęły się tutaj jak swoje. Od tej pory funkcjonują także w naszej świadomości jako nasze – polskie – choć wyczuwamy w ich brzmieniu pewną obcość. To samo tyczy się większości nazw przedmiotów i zwyczajów związanych z  gospodarką pasterską, która przecież przed przybyciem Wołochów tutaj nie istniała. Ich obecność jest kolejnym dowodem siły osadnictwa wołoskiego, którego elementy kulturowe potrafiły przetrwać aż do czasów współczesnych w wielu gwarach.
Zakres występowania elementów języka wołoskiego w naszej mowie jest jednocześnie dobrym  pretekstem do wykazania, że największa siła kultury wołoskiej stała się jednocześnie jej podstawową słabością. To co dawało Wołochom  przewagę nad plemionami słowiańskimi to wyspecjalizowanie w gospodarce pasterskiej ściśle związanej z górami i stałą obecnością w ich obrębie. Co prawda pojawiają się także na nizinach, ale mniej liczni i mniej wyróżniający się, nie są w stanie zdominować obyczajowości kultur autochtonicznych, co ma między innymi odbicie w bardzo słabym przenikaniu ich słownictwo do miejscowego języka. Wąska specjalizacja ograniczająca się w zasadzie do terenów górzystych, z jednej strony zagwarantowała Wołochom dominację gospodarczą w górach na kilka wieków, z drugiej jednak spowodowała, że poza nimi ich obecność pozostawała prawie niezauważalna, także w sferze językowej. Zdecydowana większość śladów języka Wołoskiego w słownictwie dzisiejszych Słowian wywodzi się z terminologii używanej przez ludność zamieszkałą w górach.

Oto kilka przykładów niekoniecznie wprost kojarzonych z językiem wołoskim, obrazujących jego wpływ słownictwo mieszkańców polskich Beskidów:

beskid (od pierwotnego bjeska) - hala, pastwisko, górska łąka;
burdel - stary zniszczony budynek lub polana po nim;
czerteż - wypalony, wykarczowany las;
kiczera - zarośnięta góra;
magura - pojedyncza, odosobniona góra;
groń - wyniosły grzbiet rzeki lub potoku;
zwor - źródło;
klewa - szczelina;
koszar - przenośna zagroda dla bydła;
mandragora - wilcza jagoda;
młaka - bagno, teren podmokły;
Muszyna (od pierwotnego muschi) - mech;
pietros - skała, kamień;
płaj - niezalesiona przestrzeń w górach, także droga pasterska;
przysłop - przełęcz;
ples, płasza - łysa, otwarty teren;
rypa - wąwóz, urwisko;
szałas - mieszkanie, schronisko
Rzepedź - szybko (od szybkiego prądu rzeki)
caryna - pole uprawne;
turbacz - torf, darń;
Zawoja - nadrzeczny zagajnik;
grapa - dół.


Ruina szałasu pod Przysłopem Dolnym, czyli burdel.
fot. Autor
 
Tak więc z naszego, współczesnego punktu widzenia, Wołosi to wędrowni pasterze i w większości górale z południa naszego kontynentu, którzy przemierzając krainy południowo – wschodniej Europy przez wieki poszukiwali nowych pastwisk i pokojowej egzystencji z napotkaną na swojej drodze ludnością.  Nie byli ludem zbyt wojowniczym ani też odpowiednio zorganizowanym, dlatego też kolejne ekspansje różnych plemion, zwłaszcza w okresie wielkiej wędrówki ludów (IV – VII w) przepędzały ich z miejsca na miejsce. Gdy w końcu dotarli w Karpaty rozpoczęli ich eksplorację odnajdując dogodne warunki dla swojej gospodarki i  - co najważniejsze – przychylność tamtejszych włodarzy i właścicieli ziemskich. Osiedlając się wzdłuż Beskidów asymilowali się z miejscową ludnością ruską, węgierską, polską, słowacką i czeską dominując jednocześnie ich sposób gospodarowania oraz przekształcając w sposób trwały wiele cech kulturowych. Jednocześnie przenosili elementy kultury społeczności napotkanej na swojej drodze wcześniej, zagarniając je niejako do rejonów w które zawitali później, co zauważyć można np. w elementach nazewnictwa pochodzenia ruskiego obecnych w zachodnich częściach Beskidów. Tak więc Hucułowie, Łemkowie, Bojkowie, wreszcie też nasi górale wywodzą się wprost  z połączenia – asymilacji – grup ludności wołoskiej z rdzenną ludnością słowiańską zamieszkującą Beskidy pierwotnie. To właśnie Wołochom zawdzięczamy napływ ruskich elementów kulturowych na ziemie polskie i ich współczesne ślady. Choćby w postaci wielu na południowym wschodzie naszego kraju cerkwi greckokatolickich, jako pozostałości po nieporównywalnie liczniejszej niegdyś społeczności wyznaniowej obrządku bizantyjskiego.
Wołosi mieli także niebagatelny wpływ na miejscową gospodarkę. Ich sposoby gospodarowania okazały się tak skuteczne w warunkach górskich, że uzyskiwali od właścicieli ziemskich przywileje lokowania wielu wsi, przyczyniając się w decydujący sposób do tworzenia i rozbudowy karpackiej sieci osadniczej.  Zmienili  też zasadniczo sposób gospodarowania w górach, „przestawiając” wioski wyłącznie rolnicze na rolniczo-pasterskie i pasterskie, co znacznie zwiększyło ich możliwości produkcyjne. To Wołosi upowszechnili system organizacyjny wypasów sezonowych tzw. „szałaśnictwo”, gdzie owce i bydło koszarowano na górskich halach w okresie wiosenno – letnim.  Od początku upowszechniało się też tzw. prawo wołoskie – zbiór zasad ekonomicznych i prawnych związanych z wołoską gospodarką pasterską, które w połączeniu z elementami prawa niemieckiego stanowiło podstawę prawną dla lokowania nowych i reorganizacji wielu istniejących już wsi. Prawo wołoskie w tych warunkach geograficzno – kulturowych okazało się znacznie efektywniejsze niż osadnicze prawo niemieckie.
Dzisiaj ślady Wołochów można napotkać praktycznie w całych Beskidach, w elementach tradycji pasterskiej, strojów ludowych czy choćby w postaci nazw terenowych. Także znane nam słowa: baca, juhas, gazda, bryndza, kierdel, koliba, koszar, żętyca, redyk, szałas a nawet kożuch pochodzą z języka wołoskiego. Określenia te możemy napotkać w różnych formach w wielu miejscach Beskidów, co jest dobitnym świadectwem wielkości obszaru wpływów tej kultury.





[1] Grzegorz Jawor, „Osady prawa wołoskiego i ich mieszkańcy na Rusi Czerwonej w późnym średniowieczu”, Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie – Skłodowskiej, Lublin 2004.
[2] Ibidem.
[3] Grzegorz Jawor, „Osady prawa wołoskiego i ich mieszkańcy na Rusi Czerwonej w późnym średniowieczu”, Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie – Skłodowskiej, Lublin 2004.
[4] Józef Michałek, „Górale dziedzicami pasterskich tradycji Wołochów”, w: „Wołoskie dziedzictwo w Karpatach - Konferencja naukowo – techniczna”, Istebna 5-6.10.2007.
[5] Roman Reinfuss, „Ze studiów nad kulturą materialną Bojków”, w: „Rocznik Ziem Górskich. 1939”, Wydawnictwo Związku Ziem Górskich, Warszawa 1939.
[6] Krystyna Tomasiewicz „Kierdel na polanie – Pasterstwo górskie w Gorcach”, w: „Gorce – przewodnik”, Oficyna Wydawnicza Rewasz, Pruszków 2004.

piątek, 3 lutego 2017

Koninki - Turbacz - Koninki. Kronika





Skoro opis przejścia najdłuższego w Beskidzie szlaku mam już za sobą, czas  przyjrzeć się ścieżkom, które kluczą wokoło czerwonego, niechybnie wpadając na niego prędzej czy później. Sieć znakowanych szlaków jest przecież u nas tak rozbudowana, że możliwości penetracji beskidzkich ostępów ogranicza w zasadzie tylko wyobraźnia, no i zdrowy rozsądek rzecz jasna. Wprawnego oka wymaga znalezienie takiego zakątka w naszych górach, który został by przez znakarzy pozostawiony bez opieki. Ponad 4,5 tysiąca kilometrów szlaków powinno zaspokoić nawet najbardziej zapalonych wędrowców, a jeśli komuś jeszcze mało, zawsze może chwycić za kompas i wędrować na azymut. Inspiracji do wędrowania i opisywania nie powinno zatem zabraknąć, a martwić może w tym względzie jedynie brak wystarczającej ilości czasu, aby to wszystko ogarnąć. Ale na to już wpływu nie mamy – czas ma to do siebie, że nigdy nie wiadomo, ile go dostaniemy.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy opisywać swoje wędrówki zgodnie z jakimś szczególnym schematem, czy puścić to na żywioł. Doszedłem do wniosku, że skoro smak górskiej przygody jest raczej romantyczny niż pragmatyczny, to wszystko wokół tego powinno odbywać się spontanicznie. Dlatego też kroniki przejść pojawiać się będą bez większego ładu, z różnych miejsc i z różnych okresów czasu. Jedyną regułą powinna być rzetelność w opisywaniu tego, co widziałem. Być może jakaś całość wyłoni się z tego dopiero po pewnym czasie, gdy ślady wędrówek pokryją odpowiednio duży obszar Beskidów. Na przewędrowanie całości jednak nie będę liczył. Wszak Beskidy to przeszło 40 000 km2,a w zanadrzu tylko jedna para nóg. Dobre chęci mogą nie wystarczyć.
Koninki - Turbacz - Obidowiec - Tobołów - Koninki

Jeśli chodzi o górskie wędrowanie, to należę do ludzi o typie niedźwiedziowatym. Ale bynajmniej nie ze względu na posturę, siłę, czy cechy charakteru. To raczej w typie barana. Chodzi raczej o zwyczaj hibernowania na zimę. Gdy tylko dni skrócą się już odpowiednio i pierwsze liście opadną na szlaki, odwieszam buty na kołek i zwijam się pod koc. Nie znoszę zimna i zupełnie nie wyobrażam sobie, bym między listopadem a marcem dobrowolnie opuścił swoje legowisko i powędrował w góry. Jeśli ktoś lubi wymrażać sobie tyłek - to jego sprawa. Mnie wystarczy świadomość, że niedługo przyjdzie wiosna i znowu wyjdę z domu. Od gór też trzeba kiedyś odpocząć, a skoro tak, to najlepszą porą jest zima.
Kiedyś owszem, zdarzało się wędrować  i w zimie – nawet bardzo mroźnej - ale były to czasy kiedy fantazja unosiła w różne strony bez względu na porę roku. Byli też  ludzie, którzy potrafili wyciągnąć z domu, nawet w najgorszą niepogodę, bo i pogoda nie miała wtedy dla nas najmniejszego znaczenia. Dzisiaj regułą stało się zimowe hibernowanie i tylko siłowa interwencja z zewnątrz może zmusić mnie wtedy do wędrowania.
Prawdą jest też, że wszystkie reguły mają swój wyjątek. I taki właśnie wyjątek wystąpił pewnego listopadowego  poranka, kiedy to nie wiedzieć czemu wygrzebałem się spod koca i ruszyłem na szlak. Coś mi powiedziało, że jednak te buty na kołku to trochę za wcześnie zawisły i kazało iść. Nie wiem co to było – może jakiś szósty zmysł - ale okazało się, że miało rację. Tak bajecznej scenerii jak wtedy  ani wcześniej, ani później w górach nie widziałem. Wymarzłem, ale jesienne kolory i powietrze przejrzyste jak nigdy przedtem zrekompensowały całkowicie wszelkie niedogodności, pokazując góry jakich nie znałem.


Jesienna buczyna w Koninkach.
fot. Autor
Link do poprzedniej kroniki Iwonicz - Smerek

Zasłyszałem gdzieś potem, że niedźwiedzie także budzą się czasami w środku zimowego snu i wychodzą z gawry zupełnie nie wiadomo dlaczego. To by potwierdzało teorię, że coś z niedźwiedzia jednak mam. Poza tym lubię miód.