piątek, 29 września 2017

Worek Raczański Cz.1 - Kronika





Początek roku to według powszechnego uznania najlepszy moment na zmiany. Wobec panującego w tym czasie trendu do ulepszania siebie i otaczającego świata, uznałem i ja, że czas zmienić coś w moim górskim wędrowaniu. Najważniejszym impulsem do tego stała się decyzja podjęta jeszcze w sierpniu roku ubiegłego, że sezon 2017 musi być tym, w którym ostatecznie rozliczę się z Głównym Szlakiem Beskidzkim. A ostatecznie będzie wtedy, gdy przejdę go jeszcze raz, tym razem za jednym zamachem – w jednej wędrówce. Zamiary takie nosiłem bowiem w sobie już zbyt długo i w końcu trzeba się było na to zdecydować.
Ale żeby taki zamiar przekuć w skuteczny czyn musiałem najpierw zmienić praktyczne podejście do wędrowania. To co sprawdzało się w wędrówkach kilkudniowych mogło nie wystarczyć na pokonanie 500 kilometrowej trasy, a z uwagi na ograniczenia czasowe, szansę  będę miał raczej tylko jedną. W ciągu tych 20 dni wszystko musi się zgrać i wiedziałem, że powinienem przygotować się do tego zawczasu. Stąd decyzja o noworocznych zmianach, które miały mnie przerobić ze średnio- na długodystansowca. A wycieczka do Worka Raczańskiego miała zweryfikować ich słuszność.
Uznałem, że poza zmianami mentalnymi najpilniejszą sprawą będzie zredukowanie wagi ekwipunku do absolutnie niezbędnego minimum. Każde zaoszczędzone deko to ulga dla mięśni i stawów, a to przecież one zadecydują o sukcesie na tak długim dystansie. Postanowiłem dać im szansę, bo nawet najsilniejsza wola nie wystarczy, gdy reszta odmówi współpracy.
Już pierwszy przegląd zasobów wirtualnej chmury pokazał, że redukcja wagi ekwipunku będzie niestety musiała iść w parze ze znaczną redukcją wagi portfela. Producenci zdają się bowiem ustalać ceny swojego sprzętu odwrotnie proporcjonalnie do jego wagi. Im lżejszy tym droższy. Ale innego sposobu nie było. Zacisnąłem więc zęby, zamknąłem oczy, kupiłem kieszonkową wagę elektroniczną i ruszyłem na podbój outdoorowego świata.
Szybko okazało się, że wymiany będzie wymagała większość mojego wyposażenia, od plecaka począwszy, na apteczce skończywszy. To co posiadałem do tej pory - nie najgorszej co prawda jakości i dobrej wytrzymałości  - wykonane było z materiałów znacznie cięższych niż te, które wykorzystuje się obecnie.  Na początek poszedł plecak. Nie będę wymieniał nazw, bo nie oto tu chodzi. Powiem tylko, że zakupiłem model 38 litrowy, o 12 litrów mniejszy od poprzedniego, prosty, bez zbędnych kiszonek i przegródek, z lekkim wyjmowanym usztywnieniem. Waga to ok 1200 g, więc na jego wymianie zaoszczędziłem prawie 1300 g. Szkoda tylko, że oszczędności ograniczyły się jedynie do wagi.
Autor na raczańskim szlaku.
fot. Paweł od Gór

Potem przyszedł czas na kurtkę. Tutaj szło już trochę gorzej ze względu na dużą różnorodność oferty i olbrzymie rozbieżności w cenach. Zdecydowałem, że musi mieć membranę i to możliwie najlepszą, żeby nie przepuszczała deszczu i wiatru nawet w najtrudniejszych warunkach pogodowych. Nie musi być ciepła, bo używać jej będę wyłącznie w sezonie wiosna – jesień. No i oczywiście powinna być jak najlżejsza. Wybrałem cieniutkiego sztormiaka z laminowanymi szwami i zamkami, z dobrze oddychającą membraną i wadze poniżej 300g. Moja dotychczasowa kurtka ważyła równe 600 g.
Kolejne oszczędności wagowe poczyniłem  wymieniając polar na cieńszy i przepakowując kosmetyczkę wraz z apteczką do jednego, lżejszego etui. Do tego stary, rozszczelniający się termos wymieniłem na nieco droższy, za to 150 gram lżejszy i już miałem w sumie ponad dwa kilogramy na grzbiecie mniej. Doszedłem też do wniosku, że do tej pory nosiłem ze sobą stanowczo za dużo wody. Zwykle była to butelka 1,5 litrowa plus półlitrowy termos z herbatą. Uznałem, że na szlakach jest tyle możliwości jej uzupełnienia, że butelka 0,7 litra najzupełniej wystarczy. Termos zostawiłem, ze względu na to, że nawet w ciepłe dni gorąca herbata potrafi pokrzepić jak mało co.
Dobra wiadomość była taka, że nie musiałem wymieniać śpiwora.  Mój budżet zapewne już by tego nie wytrzymał. Po kolejnym przejrzeniu wirtualnej chmury i nieskończonej ilości wystaw sklepowych mój 20-letni śpiwór o wdzięcznej i nic już dzisiaj nie mówiącej marce Mumia, okazał się bezkonkurencyjny. Waga 600 gram stawiała go w równym rzędzie z najlżejszymi na rynku, z tym, że te dzisiejsze wystrzeliwały cenowo w kosmos, podczas gdy moją Mumię z tego co pamiętam otrzymałem za 50 złotych w promocji przy zakupie plecaka. To były piękne lata dziewięćdziesiąte, kiedy dobre wcale nie znaczyło drogie i o wiele rzadziej namawiano nas do przepłacania za wątpliwe korzyści.
Odchudzenie mojego bagażu sięgnęło już zatem prawie 3 kilogramów, a to nie miał być wcale koniec. Szykowały się bowiem jeszcze dwie zasadnicze zmiany, które miały zwiększyć moją mobilność i sprawność w poruszaniu się po szlakach. Ale one miały nastąpić nieco później. Były bezpośrednim wynikiem testu, jakim miała być eskapada do Worka Raczańskiego w połowie marca 2017 roku.