piątek, 16 listopada 2018

Planeta Czarnohora cz.3






Widok na Dorotkę, Tomka, Zdzicha i... Howerlę spod Rebry.(Howerla w tle ponad Tomkiem J)
fot. Autor


 
Wędrujemy tak już dobrych parę godzin, a ja ciągle nie mogę nacieszyć się widokami. Czuje się trochę jak wtedy, gdy jako dzieciak wpuszczony zostałem po raz pierwszy do działu z zabawkami krakowskiego Pewexu. Kto pamięta tamte szare czasy lat osiemdziesiątych, ten wie o czym mówię. Tak jak wtedy rozglądam się teraz wokoło i na co nie spojrzę, chciałbym to mieć.
Tak dalece zachwyciłem się widokiem najwyższych Czarnohorskich szczytów, że zapomniałem o miejscu, które koniecznie chciałem zobaczyć. Na dzisiejszych mapach nosi nazwę „Ramena”, a ja bardziej kojarzę wdzięczne huculskie określenie „Szpyci”. To niezwykle malownicza grupa skał w postaci ostrych postrzępionych szpikulców sterczących z bocznego grzbietu odchodzącego na północny-wschód na Maryszewską (1564 m). Od głównej grani rzut beretem, jakieś pół kilometra zielonym szlakiem w kierunku Bystreca. Dokładnie przy słupku granicznym nr 30 w prawo. Formacja może i niezbyt rozległa, ale na tyle spektakularna widokowo, że wspominają o niej wszystkie przedwojenne i współczesne przewodniki po Czarnohorze, jako o lokalnej atrakcji turystycznej. No i znowu wątek historyczny. To właśnie u stóp Szpyci wiódł wspominany już przeze mnie pierwszy Polski znakowany szlak turystyczny z Bystreca na Połoninę Gadżyna.


Link do tekstu "SZLAKIEM PRZEZ CZAS"
Fragment formacji skalnej na Szpyci.
fot. Snowboris, źródło: wikimapia.org

piątek, 9 listopada 2018

Planeta Czarnohora cz.2

 

Za nami najtrudniejsza, część wędrówki. Dotarliśmy z Dzembronii do przełęczy 1763 m, która otwiera dostęp do największych czarnohorskich skarbów. Głowny grzbiet jest już na wyciągnięcie ręki.
A dla zmęczonych nocnymi Polaków rozmowami, wcale nie była to kaszka z mleczkiem. Podchodzenie z doliny na grzbiet w każdych górach przysparza trudności, jednak tutaj, w Czarnohorze jest wyjątkowe. Rozległość tego terenu i jego ukształtowanie sprawiają, że pokonywać trzeba duże odległości przy sporym nachyleniu. Duże przewyższenia powodują, że kilkugodzinne, nieprzerwane wznoszenie się jest normą. Nam zajmuje to grubo ponad cztery godziny i kosztuje mnóstwo sił.
Na przełęczy kilka namiotów rozbitych tuż przy żółtym szlaku na Smotrycz. Podpowiadają, że można by właśnie tu założyć bazę, ale nasza grupa mija je obojętnie. To samo wołają namioty rozstawione jakieś sto metrów poniżej przy ruinach schroniska i szlakowskaz informujący, że znajduje się tam źródło wody. Mimo to nieugięcie brniemy dalej. Kierujemy się na główną grań, która jeszcze jakieś 700 metrów przed nami. Ignorujemy nawet głos rozsądku rozbudzony basowymi tonami burzy krążącej nad Popem Iwanem. Zdaje się, że chcieliśmy nadrobić stracony wczoraj czas, i pewnie pchała nas do przodu ciekawość. Trudno stwierdzić jednoznacznie. Pewne jest, że odrzuciliśmy szansę noclegu w jedynym w miarę bezpiecznym miejscu. Poszliśmy z całymi manelami w górę, prosto w burzę.
Główny grzbiet Czarnohory i burza nad Popem Iwanem.
fot. Dorota R.
 

piątek, 2 listopada 2018

Planeta Czarnohora cz.1




Jak zakręcone potrafią być nasze drogi przekonywałem się już wielokrotnie. Wielki szyderca kręci karuzelą zdarzeń  tak, żebyśmy nijak nie mogli dociec skąd, dokąd i dlaczego nas wiodą. Tym razem okazało się, że aby spełnić swoje marzenie o Czarnohorze, trzeba mi  było wylądować na drugim końcu świata, jakieś 6 tysięcy kilometrów od domu. Trzeba mi było najpierw spełnić marzenie Doroty o dalekim oriencie, aby mogło zacząć kiełkować moje.
To była wspaniała podróż i wiele by można o niej napisać. Ale to co najważniejsze dla tej opowieści o górach to spotkanie człowieka, którego plany otworzyły mi drogę w Czarnohorę. Dawno uśpiony zamiar odkrycia wschodnio-beskidzkich szlaków, odkładany z roku na rok na odpowiedniejszy czas, obudził się i rozpalił od prostego, klarownego planu kogoś zupełnie do tej pory mi obcego. To on zasiał ziarno niepokoju podczas pogawędek przy rumie w autokarze unoszącym nas w krainę Maharadżów.
A imię jego Zdzichu ze Zdzieszowic.




Zdzichu (z Gulaszem) na Howerli
fot. Autor


A jego plan był prosty i konkretny. Spotykamy się za pół roku na dworcu autobusowym w Krakowie i rozpoczynamy przygodę. Miało to być 14 sierpnia 2018 roku.

I tak też się stało. Tego sierpniowego popołudnia przy autobusie relacji Poznań – Czerniowce spotkała się 11 osobowa grupa plecakowiczów gotowych podjąć trudy i znoje wspólnego wędrowania. Zdzichu, Artur i Janusz ze Zdzieszowic (lub okolic), Piotrek z Radomia (lub okolic), Ewka, Dorotka i Tomek z Krakowa, jednoosobowa reprezentacja Czech w osobie Mira z Brna (lub okolic), no i Niepołomice w składzie: moja lepsza połówka Dorota , przyjaciółka Kinga  i ja.
W zasadzie nie wiedzieliśmy o nich nic. Z całej gromady znaliśmy tylko Zdzicha, z którego opowieści wynikało, że reszta spotykała się już na szlaku niejednokrotnie. Mimowolnie ustawiliśmy się więc w roli gości zaproszonych do zżytego już grona i z ciekawością – żeby nie powiedzieć obawą - czekaliśmy jak to się wszystko potoczy.  
Już pierwsze minuty pokazały, że to ludzie z innej planety. Kosmici, dla których liczą się sprawy obce ziemianom. Powszechne w naszym świecie egocentryzm i arogancja nie przyleciały razem z nimi. Pozerstwo i silenie się na oryginalność jest im tak dalekie jak dla nas życie na Marsie. Wystarczyło wymienić kilka zdań, by wiedzieć, że dla nich wędrowanie to wspólnota. Wyczuć się dało, że równie usilnie jak my szukają szlaków, gdzie liczy się braterstwo drogi i wspólne przeżywanie wszystkiego, co ze sobą niesie. Poczucie humoru i dystans do siebie jest normą, nie wyjątkiem. Takie były nasze pierwsze wrażenia, które w miarę pokonywanych kilometrów przeradzały się powoli w pewność. Po godzinie jazdy w takiej komitywie wydało mi się jakbym i ja znalazł się na innej planecie. Stara, smutna i szara Ziemia zostawała za tylną szybą autobusu, a nowa – nieznana i kolorowa planeta  – wyłaniała się zza horyzontu przed nami. Orbita Czarnohory z każdą minutą wciągała mnie coraz bardziej. Lepszego początku wyprawy nie mogłem się spodziewać.
 
Kosmici z planety Czarnohora
fot. Ewa