piątek, 16 listopada 2018

Planeta Czarnohora cz.3






Widok na Dorotkę, Tomka, Zdzicha i... Howerlę spod Rebry.(Howerla w tle ponad Tomkiem J)
fot. Autor


 
Wędrujemy tak już dobrych parę godzin, a ja ciągle nie mogę nacieszyć się widokami. Czuje się trochę jak wtedy, gdy jako dzieciak wpuszczony zostałem po raz pierwszy do działu z zabawkami krakowskiego Pewexu. Kto pamięta tamte szare czasy lat osiemdziesiątych, ten wie o czym mówię. Tak jak wtedy rozglądam się teraz wokoło i na co nie spojrzę, chciałbym to mieć.
Tak dalece zachwyciłem się widokiem najwyższych Czarnohorskich szczytów, że zapomniałem o miejscu, które koniecznie chciałem zobaczyć. Na dzisiejszych mapach nosi nazwę „Ramena”, a ja bardziej kojarzę wdzięczne huculskie określenie „Szpyci”. To niezwykle malownicza grupa skał w postaci ostrych postrzępionych szpikulców sterczących z bocznego grzbietu odchodzącego na północny-wschód na Maryszewską (1564 m). Od głównej grani rzut beretem, jakieś pół kilometra zielonym szlakiem w kierunku Bystreca. Dokładnie przy słupku granicznym nr 30 w prawo. Formacja może i niezbyt rozległa, ale na tyle spektakularna widokowo, że wspominają o niej wszystkie przedwojenne i współczesne przewodniki po Czarnohorze, jako o lokalnej atrakcji turystycznej. No i znowu wątek historyczny. To właśnie u stóp Szpyci wiódł wspominany już przeze mnie pierwszy Polski znakowany szlak turystyczny z Bystreca na Połoninę Gadżyna.


Link do tekstu "SZLAKIEM PRZEZ CZAS"
Fragment formacji skalnej na Szpyci.
fot. Snowboris, źródło: wikimapia.org


Zaaferowany widokami z głównego grzbietu, zorientowałem się że minąłem Szpyci dopiero na przełęczy pod Turkułem. Niby niedaleko i pewnie mógłbym się cofnąć, ale tak wciągnęło mnie wędrowanie w grupie, że postanowiłem się nie odłączać. Karawana idzie dalej, a ja... Cóż… mam być może naiwną nadzieję, że braterstwo drogi to zjawisko, które jeszcze nie wymarło. A Szpyci nie zając… nie uciekną.
Tymczasem schodzimy na Przełęcz Turkulską, u której stóp kolejna atrakcja czarnohorskiej grani. Jeziorko zwane „Niesamowite”. Przyznam, że trochę w tej nazwie przesady, ale rzeczywiście jego umiejscowienie w pejzażu robi wrażenie. Północny stok grzbietu opada wprost ku jego brzegowi leżącemu zaledwie kilkadziesiąt metrów niżej. Od zachodu spływają ku niemu łagodnie stoki Turkuła i Dancerza, a od północy zaś około sto metrów płaskowyżu, który dalej obrywa się uskokiem w szeroką kotlinę źródliskową Prutu. Ogólny widok rzeczywiście niesamowity, choć samo jeziorko już trochę mniej.

Płaskowyż z jeziorkiem Niesamowitym
fot. Zdzichu



Widok na jeziorko Niesamowite spod Turkuła.
fot. Autor




Dalej szlak czerwony wyprowadza dosyć stromo prosto na szczyt Turkuła. Alternatywna ścieżka odbija przy szlakowskazie w prawo i trawersując wschodni stok wyprowadza na główny grzbiet od północy poniżej wierzchołka. Większość wybiera opcję prawą zostawiając zdobywanie szczytu co bardziej ambitnym. Artek i Miro nie ulegają instynktowi stadnemu i samotnie wędrują w górę chcąc zachłysnąć się widokiem z góry. Ja też nie lubię wilczego pędu ale, nogi oponują bardziej niż ambicje. Skręcam w prawo dając się ponieść fali i własnej słabości.
Na przełączce pomiędzy Dancerzem a Pożyżewską robimy postój i konsylium co do dalszych działań. Howerla już niedaleko ale sił coraz mniej i trzeba coś postanowić  w temacie noclegu. Jak to ludzie mają w zwyczaju jesteśmy uzależnieni od wody (niektórzy nie tylko) więc aby dotrwać do jutra trzeba znaleźć jakieś źródło. Mapy pokazują, że przed Howerlą może być z tym krucho. Jedyne pewne miejsce wydaje się być dopiero na zejściu w kierunku Pietrosa.  A co za tym idzie wejście na Howerlę może się okazać konieczne jeszcze dziś, choć jak widzę większość wolałaby tego uniknąć. Pojawia się jednak nadzieja bo niezawodny Zdzichu odnajduje na mapie ścieżkę trawersującą wierzchołek Howerli od południowego-zachodu wprost na jakieś pole biwakowe. Ale czy takowa istnieje w terenie dopiero się okaże.



...a Howerla coraz bliżej.
fot. Autor


Jesteśmy już zmęczeni, a to przecież jeszcze nie koniec. Przed Howerlą jeszcze dwie kulminacje: Pażyżewska (1822 m) i Breskul (1912 m) i dwie przełączki po kilkadziesiąt metrów licząc pionowo w dół. Z Pażyżewską jeszcze jakoś idzie. Wylatujemy na nią jakby siłą rozpędu. Ale kiedy spoglądam z niej na Breskula nogi manifestują niezadowolenie. Podejście jest długie - około 600 metrów - i najbardziej strome z dotychczasowych. Będzie kosztować sporo potu i sił. Czarnohora umiejętnie buduje napięcie zanim dopuści do Howerli.

Na Pożyżewskiej.
fot. Autor

fot. Autor


Dopiero z Breskula widać całą bryłę Howerli. Siadam przy słupku 38 i delektuje się panoramą łapiąc zgubiony na podejściu oddech. Obok siada Miro, który zasępionym spojrzeniem zdaje się potwierdzać, że mamy przed sobą kawał góry. Z naszego miejsca widzimy opadające z wierzchołka dwa grzbiety. Na wprost główny czarnohorski wododział, a na prawo zjeżdża równiutko na dół długi grzbiet zwany przez miejscowych „Plecy”. I rzeczywiście, jak uruchomić trochę wyobraźni cała bryła wygląda trochę jak leżący na brzuchu stwór z czubkiem głowy na szczycie i plecami opadającymi w kierunku Zaroślaka i doliny Prutu.
I jeszcze jedna rzecz, która cieszy nas niemniej niż widok królowej Beskidów. Zdzichu swoim sokolim wzrokiem odnajduje trawers, który ma nas doprowadzić do biwaku. Wyraźna ścieżka odbija w lewo od głównego szlaku tuż powyżej przełęczy.
Leżakujemy tak dobre pół godziny, wiedząc już że nie musimy się spieszyć.  Przed nami niecałe dwa kilometry marszu, a jest dopiero wpół do piątej. No chyba, że ktoś będzie chciał wejść na Howerlę dzisiaj. Na przełęczy poniżej chwila wahania. Zdaje się, że Miro miałby ochotę powspinać się jeszcze trochę, ale kiedy uświadamia sobie, że pójdziemy tam wszyscy jutro rano, wypoczęci i bez plecaków, daje za wygraną. Mnie też to w zupełności przekonuje, zwłaszcza że nad horyzontem po lewej zaczynają zbierać się niepokojące nimbocumulusy. Czas rozejrzeć się za rozbiciem namiotów, dla odmiany nie w deszczu.


Howerla z Breskula. W tle Pietros.
fot. Autor.




Jest co oglądać.
fot. Dorota P.


Trawers jest dosyć krótki – trochę ponad kilometr – i biegnie niemal idealnie w poziomie, co pozwala wytchnąć przeciążonym stawom. Ścieżka widać nieuporządkowana, w kilku miejscach zasypana rumoszem, ale wyraźnie często używana przez turystów. Wyprowadza na zachodni grzbiet po drugiej stronie masywu pod wzniesieniem zwanym Kaminia (1850 m). Obok miejsca gdzie łączy się ze szlakiem czerwonym stoi niewielka  drewniana chata, która funkcjonuje jako schron. Może tam przenocować kilka osób w warunkach całkowicie surowych – gleba, ewentualnie drewniana ława. Kilkaset metrów poniżej zaznaczone jest na mapie miejsce biwakowe ze źródłem. Ale trzeba by się mocno obniżyć, a przecież jutro chcemy wchodzić z powrotem na szczyt. Szczęściem całkiem obiecujące wypłaszczenie ze śladami biwakowania widzimy nieco poniżej chaty. Najpierw zbiega tam Tomek żeby przekonać się czy jest woda. Za nim radośnie podąża reszta dromaderów, wiedząc już że odpoczynek jest blisko.





Schron na zachodnim zejściu z Howerli i miejsce na biwak.
fot. Autor


Obóz pod Howerlą.
fot. Autor



Obóz rozbijamy w ostatniej chwili. Jeszcze nie zdążymy dobrze się najeść, a już zaczyna padać. Do tego mocno się ochłodziło. Wbijamy się więc w śpiwory i zapadamy w letarg. Dopiero pod wieczór zbieramy się w namiocie chłopaków na zwyczajowe wieczorne rozmowy. Tym razem prawie na sucho bo zapasy wyparowały, a sklepów w pobliżu nie ma. Gdybyśmy wiedzieli jak bardzo się mylimy być może posłalibyśmy umyślnego na Peremyczkę do chaty strażnika parku, półtora kilometra niżej. Dają tam całkiem niezłe „Podkarpackie”. No ale o tym przekonamy się dopiero jutro.

Sobota przywitała nas pogodą śródziemnomorską, jeśli nie liczyć temperatury. Błękitne, prawie bezchmurne niebo i ostre, jaskrawe światło porannego słońca malowały kontrastową scenografię nasyconymi do granic barwami i wyrazistymi szczegółami. Brakowało tylko lazurowego morza i białych żagli falujących leniwie w oddali. Zamiast tego białe mleko chmur przykrywających głębokie doliny i grzbiety schodzące ku niemu jak półwyspy wcinające się w morską otchłań.

fot. Autor


Zabieramy tylko najpotrzebniejsze drobiazgi – kije, aparat, woda, żona - i wyruszamy w górę. Długie cienie i chłód sugerują fałszywie że to wczesny poranek, tymczasem zrobiło się już pół do dziewiątej. Od tej strony podejście na wierzchołek Howerli ma jakieś 600 metrów i wynosi wzwyż o dobre 200 metrów. Proste przeliczenie i wychodzi, że każde trzy metry w przód podnoszą nas o 1 metr w górę. To musi boleć. Mimo że idę bez plecaka już w jednej trzeciej dystansu brakuje mi oddechu. Zawsze na początku dnia z kondycją u mnie najgorzej, a tu jeszcze dowaliło taką wyrypę. Pod koniec muszę wyglądać komicznie, bo kombinuję jak tu lawirować między kamieniami żeby się nie przewrócić. Dobrze że mam kije bo kiedy ołów wypełnia mi płuca mogę się na nich zawiesić i poudawać, że stoję o własnych siłach.
Tak naprawdę podejście nie jest aż tak tragiczne. Strome bo i górka niemała, ale to tylko 20 minut bezdechu i można z satysfakcją stwierdzić, że wyżej w Beskidach wyjść się już nie da.
Howrerla (2061 m) swoją wyniosłością zapracowała na kilka znaczących tytułów. Poza pomniejszymi – jest na przykład jednym z najbardziej deszczowych miejsc w Karpatach (w niektórych latach ponad 2500 mm sumy opadów) - pochwalić się może rekordem wysokości w całych Beskidach. Stąd aż po Bramę Morawską w Czechach żaden pagórek nie wznosi się tak wysoko.
Ale kiedy wychodzi się na górę widać jasno, że dla miejscowych ważne jest co innego. Dla nich to góra narodowa. To najwyższa góra Ukrainy i traktowana jest jako patriotyczny symbol tego kraju. Jej wierzchołek dosłownie obwieszony jest żółto niebieskimi flagami , jakby przed chwilą przeszła tędy manifestacja narodowców. Na środku ukraińskie godło, tryzub ustawiony na czymś co przypomina… nagrobek. Trochę dziwnie to wygląda bo sugeruje coś zupełnie innego niż powinno. Symbole narodowe stawia się na cokołach, postumentach lub innych wywyższeniach, aby podkreślić ich siłę i trwanie. Nagrobek informuje raczej o braku życia. Tym bardziej dziwi tylna część owego „nagrobka” na której wyeksponowano metalowe puszki z próbkami ziemi z różnych części Ukrainy. To już zupełnie wygląda jak tablica nagrobna. Brakuje tylko daty zgonu. No cóż… co kraj to obyczaj.

(W tym miejscu chcę przeprosić jeśli powyższe słowa uraziły czyjąś dumę narodową. Nie chciałem nikogo obrazić. Opisuję po prostu swoje wrażenia, a pierwsze skojarzenia po obejrzeniu tego miejsca były właśnie takie. W naszym kraju miejsca patriotyczne też czasami wyglądają jak cmentarz, ale tylko tam gdzie rzeczywiście kogoś pochowano, przynajmniej symbolicznie.)


Pierwsi zdobywcy...
fot. Autor




...ołtarze...
fot. Autor

... i nagrobki na szczycie Howerli.
fot. Autor


Rozbiegamy się po rozległym wierzchołku robiąc zdjęcia i delektując się bezgranicznymi panoramami wkoło. W międzyczasie na górze pojawia się sklep. Dwoje młodych ludzi z plecakami przerastającymi ich o metr rozstawia różne dobroci - głównie pamiątki – na belce podpartej kamieniacmi Sądząc po ilości turystów, którzy zjawiają się tu codziennie będą mieli sowity zarobek. Trud wyniesienia kilkudziesięciu kilogramów na plecach na pewno się opłaci. Podchodzimy z nieśmiałą nadzieją na coś chmielopodobnego, a zadowolić się musimy magnesami na lodówkę i plakietkami. Szkoda.
Przynajmniej sprzedawca miał okazję wykazać się determinacją, robiąc nam grupowe zdjęcia ze wszystkich aparatów jakie mieliśmy ze sobą. Trwało to długo i wcale się nie zniechęcał. Naciskał migawkę za migawką nie okazując żadnego zniecierpliwienia, za co w nagrodę zrobiliśmy u niego zakupy. Trzeba wyczuć i zaspokoić potrzeby klienta.

 Udało się...
fot. "Sprzedawca"



Jest dopiero pół do dziesiątej, więc niezbyt wcześnie nawet jak na turystyczne standardy, a tylko kilka osób kręci się po wierzchołku. Trochę nam się to nie zgadza z informacjami jakie mieliśmy wcześniej. Ponieważ to „góra narodowa”  jest w sezonie letnim celem wielu wycieczek i rzadko bywa tutaj pusto. Wczoraj kiedy trawersowaliśmy na nocleg widzieliśmy jak na górze kręci się dosyć pokaźny tłumek. Tymczasem kiedy dzisiaj robiłem pierwsze zdjęcie na szczycie był tylko jeden człowiek. Zdaje się że to widok godny docenienia, zwłaszcza w weekend.
Przed naszym wyjazdem Ewka rozesłała maila z ironicznym tytułem „Kameralny sierpień na Howerli” i treścią „Szykujcie się”. Z dołączonego zdjęcia ludzie wprost wylewają się poza zbyt ciasny kadr, okupując niemal każdą wolną przestrzeń wierzchołka.  Wychodzi na to, że dzisiaj mieliśmy sporo szczęścia.

"Kameralny sierpień na Howerli".
źródło i autor nieznane


Kiedy powoli zbieramy się do zejścia na szczycie pojawia się ksiądz. Wielebny najpierw modli się przez chwilę przy drewnianym krzyżu po zachodniej stronie wierzchołka, potem podchodzi do nas i zagaduje. Już po pierwszych paru zdaniach nawet z zamkniętymi oczami można by zgadnąć, że to ksiądz ewentualnie polityk. Talent oracyjny i zamiłowanie do toczenia monologu są wyczuwalne nawet przy słabej znajomości języka. Zapytał skąd jesteśmy i czy znamy historię naszych narodów, po czym w zasadzie nie czekając na odpowiedź wyraził chyba coś w rodzaju ubolewania. Podkreślił, że nasi ojcowie żyli na tej ziemi wspólnie, w pokoju, ale wojna wszystko zmieniła. I teraz też na ich ziemi toczy się wojna i dlatego przyszedł dzisiaj tu, na szczyt najwyższej góry Ukrainy, żeby odprawić mszę w intencji pokoju w Donbasie. Podziękował nam, polakom za wsparcie dla Ukrainy w tym trudnym czasie i zaprosił do wspólnej modlitwy, bo pokój jest ważny dla wszystkich.
Tyle treści w tak krótkim monologu może zmieścić tylko dobry mówca.
fot. Dorota P.


Ciekawie byłoby posłuchać mszy w obrządku ukraińskim, ale plany na dzisiaj są duże, a czas nawet tutaj nie z gumy. Musimy jeszcze zejść do obozu, spakować manele, dojść i wyjść na Pietrosa, zejść w kierunku Jasiny i poszukać miejsca na następny nocleg. A tu już prawie dziesiąta.
Gdy zaczynamy zejście przy nogach Zdzicha zmaterializował się Gulasz. Gulasz to nie tylko sympatyczny pies z gatunku łaciatych wielorasowców, ale też od jakiegoś czasu maskotka naszej wyprawy. Nie kojarzę kiedy dokładnie się do nas przyplątał, ale zdaje się że będzie już drugi dzień odkąd przemierza z nami czarnohorskie szlaki. Co jakiś czas pojawia się, to znowu znika, patrolując okolice w sobie tylko wiadomych sprawach, naszą obecnością przejmując się o tyle, że wydaje się podążać za nami. Zachowuje się trochę jak mój kot kiedy idziemy na spacer z psem. Niby z nami nie idzie ale trzyma się nie dalej niż o rzut kamieniem, ogarniając swoje kocie tematy. Ale oficjalnie to nie jest spacer z człowiekiem tylko jego prywatna inicjatywa.
A dlaczego Gulasz? To efekt czarnego humoru któregoś z chłopaków. Stwierdzili pragmatycznie, że jego obecność jest akceptowalna, bo jeśli wyczerpiemy zapasy jedzenia będzie z czego przyrządzić gulasz.
Tak czy inaczej trzeba przyznać, że musi to być psiak z charakterem skoro góry nie stanowią dla niego przeszkody. Przydałby się taki towarzysz wędrówek.




 
Gulasz na Howerli
fot. Ewa

 

Zejście zajmuje nam około dwudziestu minut i przez cały ten czas potwierdza się teoria, że schodzenie jest trudniejsze od wychodzenia. Gdzieś w połowie dystansu zaczynam odczuwać boleści w  lewym kolanie, które pod koniec przechodzą w przebijanie rzepki gwoździem. Tymczasem lód w sprayu pozostał w namiocie, bo przecież po co go dźwigać ze sobą. Do obozu dochodzę prawie na jednej nodze. Na szczęście jest to ból „zadaniowy”, działający wyłącznie podczas stromego zejścia. Znika momentalnie na wypłaszczeniu. Dzięki temu mogę iść dalej.


fot. Autor


Obóz zwijamy około jedenastej i ruszamy w dół w kierunku ostatniego już na naszej trasie dwutysięcznika, Pietrosa (2020 m). W pół godziny docieramy do Peremyczki, przez cały czas mając wgląd na piękną panoramę tego czarnohorskiego kolosa. Wydaje się jeszcze masywniejszy od Howerli, pewnie dlatego że oddzielony od głównego grzbietu głębokim, sięgającym 1544 metrów obniżeniem Przełęczy Kakaradza. Ustawia się jakby w poprzek naszej drogi zasłaniając cały widnokrąg, co dodatkowo potęguje wrażenie wielkości. Ponieważ za chwilę zamierzamy na niego wejść, widok ten choć wspaniały budzi pewien niepokój. Już stąd widać, że podejście na niego będzie bolało.



W drodze na Pietrosa
fot. Autor

Tymczasem zjawiamy się na Peremyczce.  Miejsce dosyć niepozorne - niewielka polana wśród świerczyny, poprzerastana kosodrzewiną, jakich w górach wiele. Ale zarówno dla całego regionu, jak i dla potrzeb naszej skromnej grupy okazuje się mieć  znaczenie strategiczne. Po pierwsze znajduje się tutaj punkt informacyjny i symboliczne wejście do Karpackiego Rezerwatu Biosfery, enklawy chroniącej przyrodę w tych górach. Stoją tam trzy chaty. W dwóch można przenocować, w trzeciej zaś rezyduje strażnik zawiadujący ruchem turystów i pobierający opłaty za wejście. (Nie pamiętam dokładnie, ale coś w okolicach kilkunastu złotych od osoby za dwa noclegi pod namiotem wraz z biletami.) Po drugie do polany dociera jedna z dwóch dróg w całym czarnohorskim masywie, umożliwiających wyjazd samochodem na główny grzbiet. Pierwsza wiedzie z Bogdana do Łazeszczyny przez Przełęcz Kakaradza, druga z tej samej przełęczy przez Peremyczkę zjeżdża do wsi Łuhy. Te fakty okazały się kluczowe dla naszych planów na drugą część dnia, a postacią newralgiczną stał się pan strażnik.

Zajrzeliśmy do jego chaty po bilety, rzecz jasna, ale poniekąd także aby sprawdzić prawdziwość plotek krążących w sieci, jakoby można było u niego przetestować organoleptycznie flagowy produkt ukraińskich browarników o nazwie Podkarpackie. Na szczęście plotki okazały się nie być wirtualną fikcją, a bursztynowy nektar stał się namacalną rzeczywistością i to praktycznie w ilościach hurtowych. Nie wiem czy Podkarpackie jest rzeczywiście takie dobre, czy może pragnienie zaburzyło jasność postrzegania, w każdym razie już dawno nektar nie smakował mi tak dobrze.

Podkarpackie na Peremyczce.
fot. strażnik

Nasz wybawca
fot. Dorota P.


W trakcie popijania, gdzieś między pierwszą i drugą skrzynką wyłowioną z piwniczki, pan strażnik okazał się osobą przedsiębiorczą i do tego żywo zainteresowaną naszymi losami.
Nasz pierwotny zamiar był taki, żeby w okolicy przełęczy Kakaradza zostawić plecaki i ruszyć na podbój Pietrosa na lekko, potem wrócić i zejść drogą w kierunku Łazeszczyny. Po drodze, w okolicy starej Klauzy Koźmieskiej są dwa schrony gdzie można by przenocować, a nazajutrz zejść do Jasiny na marszrutkę. Usłyszawszy to pan strażnik oświadczył, że jeśli myślimy iż upchamy się w jedenaście osób do niedzielnej marszrutki, to jesteśmy w błędzie. W Jasinie jest już z reguły mocno przeładowana i jedyny dla nas ratunek to dostać się na nią w Rachiwie, skąd startuje. Mało tego. Nasz nowy anioł stróż wymyślił nawet jak możemy się tam dostać. Za symboliczną opłatą wynajmie nam dwa samochody terenowe, które zwiozą nas do wioski Bogdan 30 kilometrów na południe, gdzie jest darmowe pole biwakowe i trzy sklepy, w tym jeden czynny całodobowo. A stamtąd do Rachiwa rzut beretem. W pakiecie dorzucił nawet schowek na plecaki na czas zdobywania przez nas Pietrosa w najbezpieczniejszym jego zadaniem miejscu, czyli w kabinie służbowego UAZ’a. Wobec takich argumentów i rzeczywiście stosunkowo niewielkiej opłaty – o ile dobrze pamiętam 250 hrywien ( ok. 40 złotych) od osoby – nie można było nie ulec.
Pakujemy więc plecaki do terenówki i pędzimy na Pietrosa tylko z kijami i odrobią wody. My z Dorotą tylko w charakterze eskorty do przełęczy. Gdy reszta będzie mordować się na podejściu my poleżymy na trawce i wyliżemy się z ran. Pietrosa zostawiamy sobie na następny raz. Będziemy mieli poważny argument żeby tu wrócić.



Pietros z Przełęczy Kakaradza
fot. Autor


Podchodzimy kawałek ponad przełęcz Kakaradza do miejsca, gdzie na stromym zboczu zawisła duża bryła skalna, tworząc naturalny taras widokowy. Siadamy na nim delektując się szeroką panoramą przełęczy w dole i zamykającej horyzont Howerli. Jedna z piękniejszych panoramek na całej trasie. Widzimy spory kawałek czerwonego szlaku, który w tym miejscu jest mocno zatłoczony. Turyści jeden za drugim wspinają się tuż obok nas, ciężko dysząc i zazdrośnie spoglądając na nasz wygodny punkt obserwacyjny. Mamy jeszcze jedną atrakcję. Pomiędzy plecakowiczami lawirują uczestniczy biegu górskiego, którego trasa prowadzi właśnie dzisiaj wzdłuż głównego grzbietu, mniej więcej tą samą ścieżką, którą i my tutaj dotarliśmy. Dopingowani oklaskami i radosnym pokrzykiwaniem widzów  wykrzesują z siebie ostatnie siły pokonując to niezwykle strome i długie podejście. W tym miejscu oczywiście już nikt nie biegnie, ale trzeba przyznać że niektórzy mają mocne tempo.
Spoglądam jeszcze w górę za oddalająca się naszą grupą i przez chwilę walczę z chęcią dogonienia ich. Ściągam jednak buty i na kilka długich chwil zawieszam się w błogim bezruchu.

Ze skalnego "tarasu" na Howerlę.
fot. Autor


Około 16 jesteśmy z powrotem na Peremyczce. Zakupujemy po nektarze i rozsiadamy się na werandzie starej chaty czekając na resztę. Czterdzieści minut później znowu jesteśmy w komplecie i zaczynamy pakować się do podstawionych już przez strażników terenówek. Dorota, Ewa, Miro i ja wsiadamy do beżowej Łady Niwy, rocznik 1974. Patrząc na wnętrze nie zdziwiła podana przez sympatycznego kierowcę data. Określenie „zdezelowane” byłoby za mało dramatyczne. Jeśli moje wnętrze wygląda podobnie (wiekiem zbliżony jestem do Łady) wolę tam nie zaglądać. Natomiast nie mogłem w nią uwierzyć widząc, co to niewielkie autko wyczyniało w terenie. Meandrowało po krętej, kamienistej drodze z zadziwiającą sprawnością i szybkością , jakby jednocześnie chciało zaprzeczyć prawu grawitacji i informacjom z własnej metryki. Widziałem też jaką frajdę sprawiało kierowcy prowadzenie go i popisywanie się tą umiejętnością przed nami. Jeśli kiedyś wielki kpiarz zmusi mnie do kupienia auta terenowego, będzie to na pewno „Niwka”.
Za nami jechała reszta towarzystwa w innej ikonie radzieckiej motoryzacji . UAZ z upakowanymi na dachu plecakami wyglądał jakby właśnie był na trasie Camel Trophy. O dziwo, radził sobie na trudnej górskiej drodze znacznie gorzej niż Łada. No ale on był bardziej doładowany. Nasz kierowca zdradził też, że UAZ ma twardsze zawieszenie i nie da się nim jeździć w terenie tak jak Niwką. Za to lepiej radzi sobie na drodze utwardzonej.



Szalona Niwka i szalony kierowca...
fot. Autor

...i dopakowany UAZ.
fot. Dorota P.

Bujamy się tak na koleinach około 28 kilometrów oprócz wrażeń z jazdy doświadczając rozległości tych gór i podziwiając piękno górnoreglowego lasu. Na ostatnie kilka kilometrów droga transmutowała w formę asfaltopodobną, tyle że z dużą ilością spowalniaczy wklęsłych ustawionych przez nieprzejednany czas i zaniechanie człowieka. Im bliżej jednak celu tym turbulencje stawały się bardziej znośne, a wychylenia boczne powodowane jazdą od skrajni do skrajni ustały zupełnie.
W końcu przebiliśmy się do miejscowości Bogdan gdzie czekały obiecane przez ukraińskich strażników atrakcje. Nasi przewodnicy nie okazali się gołosłowni i wywiązali się z danego słowa należycie. Otrzymaliśmy szczegółowe informacje o wszystkich kluczowych dla życia w Bogdanie miejscach, ze szczególnym uwzględnieniem sklepów, niewielkiej knajpki, kościoła, bankomatu, szkoły i… ogólnodostępnej  sławojki. Nie zabrakło też miejsca biwakowego nad samym brzegiem Białej Cisy, zgodnie z wcześniejszymi zapewnieniami. Po raz kolejny okazało się że turysta plecakowy może tutejszemu ludkowi zawierzyć.
Bogdan to spora wieś rozciągnięta na długość około dwóch kilometrów wzdłuż brzegów Białej Cisy oddzielającej Czarnohorę od masywu Marmaroskiego. Nie licząc waluty w sklepach, liturgii w kościele i języka mieszkańców w zasadzie niewiele różni się od polskich odpowiedniczek. Może jeszcze w pejzażu przewaga domów drewnianych, znacznie starszych niż w naszych wioskach i obowiązkowo wykończonych niewielkimi, za to bardzo charakterystycznymi płytkami drewnianymi, ułożonymi w rybią łuskę. No i jakby znacznie ciszej i spokojniej niż u nas. Ruch samochodów znikomy a wypatrzenie na ulicy człowieka wymaga wytężenia uwagi. Nawet w knajpie, do której czym prędzej zawitaliśmy siedziało tylko dwóch jegomości, a i oni szybko się ulotnili, jakby to było poniedziałkowe, a nie sobotnie popołudnie. W tle dominuje szum rozpędzonej po niedawnych deszczach rzeki, jakby przypominając, że to przyroda jest tutaj suwerenem.


Drewniana "łuska" na szkole....
fot. Miro

...i stara chata w Bogdanie.
fot. Miro.

Po obowiązkowym rekonesansie dochodzimy do wniosku, że w tych okolicznościach najważniejsza jest możliwość zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych. Poza knajpą odnajdujemy sklepy, gdzie kupujemy wodę, coś do jedzenia i coś do picia. Płyny przecież trzeba stale uzupełniać zwłaszcza po wzmożonym wysiłku. A jest ku temu okazja - przed nami zielona noc.
„Pole biwakowe” do którego nas przywieziono okazało się nieco odstawać od ogólnie przyjętych w Polsce wyobrażeń o takim miejscu. Był to kawałek wyrównanego, obsadzonego drzewami terenu nad uregulowanym brzegiem Cisy, dokładnie naprzeciwko szkoły,  zajmowany z jednej strony przez plac zabaw, z drugiej przez coś w rodzaju altany, czy zadaszonej rotundy. Przez środek wiodła ścieżka do linowego mostu wiszącego nad rzeką. Przypominało to raczej park miejski w miniaturowej skali albo miejsce spotkań mieszkańców Bogdana na corocznym festynie organizowanym przez wójta. W każdym razie nie było tam niczego co przypominało by camping.


Biała Cisa w Bogdanie...
fot.Artur

...a przy niej altanka.
fot. Artur


Jednak zasadniczą zaletą była niewątpliwie rzeczona altanka, w sam raz dla jedenastu zmęczonych wędrowców spragnionych jadła, napoju i odpoczynku dla nóg. W ruch poszły łyżki, kubki i kieliszki ku radości ciała i ducha. Przebojem były dania kuchni regionalnej na czele z jajecznicą z jajek od ukraińskich kur i wódką „Kozacką” od ukraińskich destylatorów. Wszystko okraszone solidną porcją klasycznych hitów polskich i czeskich z szeroko pojętej kategorii muzyki ogniskowo-biesiadnej, w wykonaniu chóru rozluźnionych napitkiem głosów, nie koniecznie trzymających tonację. W między czasie zjawił się jeszcze pewien Białorusin mieszkający w Polsce, który przyjechał tu na crossowym motorze, by przetestować go w warunkach czarnohorskich. Nie posiedział jednak zbyt długo jakby onieśmielony rozluźnieniem obyczaju.
Jak znieśli ten wieczór mieszkańcy okolicznych domostw wolałbym raczej nie wiedzieć. Co prawda nie pojawił się nikt ze skargą, ale świadczy to raczej o cierpliwości tych ludzi, niż o naszej wstrzemięźliwości. Myślę też, że mogliśmy być „pod ochroną” strażników parku, którzy w tak małej społeczności mają pewnie sporo do powiedzenia. Bez względu na wszystko zielona noc celebrowana była należycie.
Niedzielny poranek powitał nas piękną pogodą. Szum Cisy mieszał się delikatnie z szumem w głowie, a łyk zaoszczędzonego przez chłopaków piwa rozjaśnił świat i dał nową nadzieję. Czas pakować manatki i wracać do domu.
Gdy zwinęliśmy majdan jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiły się nie wiadomo skąd jakieś prywatne samochody. Znów zaowocowały wczorajsze kontakty z leśnymi strażnikami.  Auta powiozły nas kilkanaście kilometrów  dalej, w dół doliny Białej Cisy, im bliżej ujścia, tym bardziej zaludnionej i zabudowanej. Szczęście mieli Miro i Ewka. Ich kierowca okazał się tak dalece spragniony kontaktów z przybyszami z innych stron świata, że zaprosił ich na kawę, opowiadając po drodze o trudach tutejszego życia. Jego opowieść skupiła się na skutkach niedawnego wystąpienia z brzegów Cisy. Zawiózł ich nawet na osiedle, które najbardziej ucierpiało. W ten sposób naocznie przekonali się, że Czarnohora jest jednym z najmocniej nawodnionych terenów w całej Europie. Opady potrafią być tutaj tak obfite i gwałtowne, że niżej położone osady narażone są na podtopienia nawet dwa razy w roku.




W miejscowości Roztoki Biała Cisa łączy się z Czarną i od tego miejsca spływają  szerokim korytem na południe pod wspólną już nazwą pozbawioną przymiotników. Zanim dotrzemy do Rachiwa jedziemy chwilę wzdłuż brzegów Cisy i wtedy przypominam sobie, że stąd jeszcze tylko 966 kilometrów do jej ujścia w Serbii. (Liczbę zapamiętałem za radą mojego nauczyciela geografii, - pozdrawiam Panie Januszu - który skojarzył ją z datą chrztu Polski.) To najdłuższy dopływ Dunaju, zaledwie niecałe 60 kilometrów krótszy od Wisły. Drugim co do wielkości jest Prut, wzdłuż którego jechaliśmy w pierwszym dniu naszej wyprawy, zanim dotarliśmy do Wierchowyny.

Tak oto (hydro)logicznie zamknęło nam się koło zdarzeń. Jeszcze tylko krótki odpoczynek w Rachiwie i długa, ponad dwudziestogodzinna podróż do domu. Nie będę mówił o sześciu godzinach postoju na granicy żeby nie burzyć sielankowych wspomnień.

fot. Miro

To co wydarzyło się przez te pięć dni było spełnieniem marzeń i w zasadzie nie zawiodłem się na niczym. Te góry dały mi wszystko czego od nich oczekiwałem.  Doświadczyłem ich wielkości i surowości, ale też nieprzeciętnej urody i gościnności. Pozwoliły mi na wędrowanie swobodne i niespieszne, a takie cenię i rozumiem najlepiej. Ich rozległość i nikłe zagospodarowanie dały mi namiastkę wolności jakiej dawno już nie doświadczyłem.
A nade wszystko spotkałem ludzi, którzy zdają się patrzeć na góry z pasją i nie silą się przy tym na oryginalność. Nie próbują dowieźć swojej wyższości prężąc się żałośnie na wyczyny godne opisania w sieci. Wydają się deptać szlaki dla siebie i dla spędzenia czasu w towarzystwie podobnych sobie łazików. Takie podejście to już dzisiaj rzadkość.

Dzięki wielkie za to wspólne szlako wydeptywanie i za wszystko czego od was doświadczyłem.

Może jeszcze kiedyś uda się to powtórzyć i znów zawołać… YOGI, YOGI, YOGI.

Dziękuję wszystkim, a w szczególności:
Dorocie za poświęcenie i wytrwałość...






Kindze za duszę wędrowca i cierpliwe znoszenie współnamiotowiczów...



Ewie za pasję podróżnika i opiekę językową...

Ewka w niecałej okazałości...
...na własne życzenie.

fot. Ewka



Dorocie R za radość i entuzjazm...



Zdzichowi za pomysł i realizację...





Januszowi za małomówność i milczące pokrzepianie...




Arturowi za pilnowanie tyłów i śpiewowędrowanie...




Mirowi za melodyjne czeskie przemyślenia, niebywałe ciepło i ...troskliwość nad "upadłą" Dorotką.




Piotrowi za spokój i dźwiganie Stefana




Tomkowi za młodzieńczą radość i werwę...




...i sobie za to, że mi się jeszcze chce...







 

1 komentarz:

  1. Każdy człowiek bardzo lubi przebywać w górach.To naprawdę jest bardzo normalna sprawa.Sam na przykład ostatnio przeczytałem artykuł na stronie https://climb.pl/howerla-swieta-gora-ukrainy/ .

    OdpowiedzUsuń