czwartek, 31 grudnia 2015

Woda w Beskidzie - Główny Wododział Europejski


Większość grup górskich Beskidów Zachodnich w przebiegu Głównego Szlaku Karpackiego, za wyjątkiem Gorców i Beskidu Sądeckiego, stanowi element europejskiego wododziału – umownej granicy pomiędzy zlewniami europejskich mórz północnych i południowych. Najogólniej rzecz ujmując, mniej więcej równoleżnikowo, ciągnie się poprzez całą Europę demarkacja usankcjonowana wyłącznie prawami fizyki, rozdzielająca europejski ląd na dwie części. Z pierwszej, zasadniczo północnej, woda odprowadzana jest  do zbiorników wodnych u północnych wybrzeży naszego kontynentu, a więc oceanów Atlantyckiego i Arktycznego, poprzez morza: Północne, Norweskie, Bałtyckie, Białe, Barentsa i Karskie (licząc oczywiście z zachodu na wschód, zgodnie z logiką tego opracowania). Druga, południowa część odpowiada za dostarczenie wody do zbiorników południowych: Morza Śródziemnego, Czarnego i Kaspijskiego. Praktycznie więc każda kropla deszczu spadająca na północ od wododziału albo wyparowuje, albo wpada w końcu do zbiorników północnych. Te zaś, które lądują na południe od niego, kres swego wędrowania znajdują w ciepłych morzach południowych.
Na teren Polski wododział europejski wkracza od południowego - zachodu w Beskidzie Śląskim, w okolicy miejscowości  Jaworzynka
[1], kilka kilometrów na południe od Istebnej. Tutaj zagłębia się nieznacznie w obszar Polski po linię Istebna - Koniaków, aby zaraz dołączyć do pasma granicznego na przełęczy Zwardońskiej.
Dla naszych potrzeb trzeba zaznaczyć, że Główny Szlak Beskidzki dociera do granicy wododziałowej na kulminacji Trzy Kopce między Halą Rysianką i Halą Miziową w Beskidzie Żywieckim i zasadniczo wędruje zgodnie z jego przebiegiem aż do Policy. Wyjątki stanowią na tym odcinku dwa odejścia czerwonego szlaku od grzbietu głównego: do schroniska na Hali Miziowej omijające szczyt Pilska oraz do schroniska na Markowych Szczawinach z pominięciem Małej Babiej Góry (Cyl).



Widok na Trzy Kopce (pierwsza kulminacja na drugim planie.
fot. Autor
Polica.
Tutaj szlak czerwony opuszcza wododział.
fot. Autor 


Na Policy Główny Szlak Beskidzki opuszcza wododział i spotyka się z nim dopiero na samym końcu swojej polskiej wędrówki, na bieszczadzkiej Przełęczy Bukowskiej, kilka kilometrów przed Wołosatem. Dawniej, gdy jeszcze można było wędrować Głównym Szlakiem Karpackim, znaki czerwone wiodły po wododziale także między Przełęczą Tylicką w Beskidzie Niskim, a południowymi stokami Wielkiej Rawki w Bieszczadach. Szlak poprowadzony był wtedy grzbietem wododziałowym wzdłuż granicy z ówczesną Czechosłowacją. Znaki czerwone porzucały wododział dopiero na Przełęczy Użockiej.
Przełęcz Bukowska.
Widoczną drogą do 1939 roku szlak czerwony wraz z wododziałem podążał na Przełęcz Użocką.

fot. Autor

niedziela, 29 listopada 2015

Jaworzyna Kamienicka





Był piątek. To zupełnie wystarczy by czuć się dobrze. Poza tym długi majowy weekend. W taki czas góry wołają wyjątkowo głośno. Prawie cały dzień słonecznie i ciepło. Nie gorąco, lecz ciepło. Na tyle by czuć się komfortowo. Czy mogą być lepsze warunki do wędrowania?
Jednak górska aura niezbyt dobrze znosi jednostajność, czego dowód mieliśmy otrzymać pod koniec dnia. Po raz pierwszy od wielu lat spotkaliśmy na szlaku prawdziwie groźną, górską burzę.
Nie zabrzmi to wiarygodnie, ale rzeczywiście przez 25 lat beskidzkiej łazęgi nie natknąłem się na taką, która równie mocno przemówiłaby do wyobraźni. Kwestia szczęścia czy dobrego planowania? O tym może później, a teraz do rzeczy.

Z naszej gorczańskiej „bazy” w Rabce wyruszyliśmy ok. 7 rano busem do Nowego Targu. Na tym odcinku problemów komunikacyjnych nie ma. Odjazdy 3 – 4 razy na godzinę. Nieco gorzej jest na następnym, do Ochotnicy Górnej. Kursów bezpośrednich przez Przełęcz Knurowską niewiele. Można jechać przez Krościenko, ale z przesiadką trwa to zbyt długo, aby marnować tak piękną pogodę. Za to jedyne poranne połączenie – w zasadzie tylko ono nam pasowało – okazało się doświadczeniem niezmiernie interesującym.  Najpierw była zabawa w poszukiwanie przystanku. W Nowym Targu właśnie otworzyli nowy, lśniący jeszcze czystością i pachnący farbą dworzec autobusowy. Marmury, plazmy na ścianach, czujniki ruchu przy drzwiach. Ale o autobusach do Ochotnicy Górnej  jeszcze tam nie słyszeli. Do Krakowa, Szczecina, Berlina i Paryża owszem, ale do niedalekiej Ochotnicy nie ma. Miejsce, które nam wskazano jako możliwą lokalizację przystanku busów, okazało się kawałkiem chodnika i wjazdu na sąsiadującą z nim posesję, po przeciwnej stronie ulicy. Wiata przystanku była kilka metrów obok, ale przyjmowała pod swój gościnny dach tylko autobusy MPK i dalekobieżne. Przez moment nasunęło się pytanie: na co w takim razie nowy dworzec, skoro większość autobusów nawet do niego nie zagląda? Sytuacja zaczęła pachnieć lekkim absurdem, ale wczesna pora i brak kawy nie pozwalały na głębsze przemyślenia.
Tymczasem nadzieja na łyk kofeiny pojawiła się z zupełnie nieoczekiwanej strony. Na naszym chodniku zmaterializował się busik z tablicą „Ochotnica Górna”. I kiedy już ochoczo zaczęliśmy się do niego gramolić, kierowca z rozbrajającym spokojem oświadczył, że to nie jest bus do Ochotnicy…, ale… jeśli nie pojawi się ten co miał być, to on za dwadzieścia minut będzie wracał z miasta i chętnie nas zabierze. „… możecie Państwo spokojnie pójść na kawę bo tamten raczej nie przyjedzie…” Przypomniały się dawne bieszczadzkie klimaty kiedy godzinami czekało się na pekaes, nie mając wcale pewności czy będzie jechał w naszą, czy noże przeciwną stronę. Nawet kierowca zdawał się jej nie mieć. Chyba to skojarzenie z Bieszczadami spowodowało, że poddaliśmy się biegowi zdarzeń i poszliśmy za dobrą radą na kawę.
Kawa przy dworcu widmo.
fot. Autor
Gdzieś około dziewiątej dotarliśmy do Ochotnicy Górnej. Chwilę przedtem karkołomny rajd serpentyną drogi na wysoką Przełęcz Knurowską (846 m n.p.m.), gdzie na moment wróciły wspominki z kilku wycieczek, które zawiodły mnie tutaj onegdaj. Moment bardzo krótki, gdyż busik gnał zbyt szybko, aby dać szansę głębszym reminiscencjom. Gdy przyszło wysiadać w centrum wsi uczyniliśmy to z niejaką ulgą. Jego rozkołysany pokład zamieniliśmy na stabilną powierzchnię asfaltu i wreszcie mogliśmy rozpocząć wędrowanie.
Szliśmy według znaków żółtych, które wyprowadziły nas z doliny Ochotnicy na północ. Wąską asfaltówką wzdłuż potoku Jamne, przez przysiółek o tej samej nazwie powoli nabieraliśmy wysokości. Nie spieszymy się zbytnio, wypatrując wśród okolicznej zabudowy pamiątek z czasów gdy architekturę ludzkich siedzib ciosano w drewnie. Mijamy kilka domów i budynków gospodarczych, które najwyraźniej pamiętają pierwszą połowę XX w. Szczególnie ciekawie wyglądają stare spichlerze z murowanymi piwnicami. Jeden z nich wyjątkowy, bo zbudowany u podnóża skarpy, przy samej drodze biegnącej dnem doliny. Takie ustawienie sugeruje, że mógł to być spichlerz wspólny dla kilku gospodarzy. Możliwe, że cały przysiółek gromadził tu swoje plony przed wywiezieniem do młyna,lub na targ. Może wójt zbierał w nim daninę dla właściciela tych ziem? A może zwyczajnie wyobraźnia mnie poniosła. Beskidzkie wędrowanie przysparza wielu okazji do zadawania podobnych pytań i choć często pozostają bez odpowiedzi, poruszają wyobraźnię i nadają naszej drodze smaku. Jeśli ktoś zna historię tego spichlerza, proszę o komentarz.



sobota, 21 listopada 2015

Pierwsze gór poznawanie



Choć imienia pierwszego beskidzkiego turysty zapewne nie odnajdziemy już nigdy, to jednak możemy być pewni, że strącony przez niego kamień wywołał lawinę, która pociągnęła za sobą wielu innych, ciekawych gór zapaleńców. Pionierski ruch po górskich grzbietach odbywał się z początku głównie ścieżkami wydeptanymi przez pasterzy lub ludzi gospodarujących lasem. Z doliny wydostawało się płajem służącym na co dzień owcom lub wołom prowadzonym na wypas, na  podszczytowe polany i hale. Dalej ścieżkami leśników i zbieraczy runa – czasem też traktem przemytniczym, a niekiedy bezdrożami docierało się do wysokich przełęczy i szczytów.
Ponieważ w tamtym pionierskim okresie, nie było dostępu do planów terenowych - nie mówiąc już o mapach topograficznych - nie istniało jeszcze oznakowanie szlaków, jedynym sposobem orientacji w terenie był własny zmysł lub doświadczenie przewodnika, często pasterza wynajmowanego w okolicznych wioskach. Za jednych z pierwszych przewodników w polskich Beskidach uznaje się śląskich górali figurujących w kronikach pod nazwiskami Szarzec i Wałach
[1], którzy w 1810 roku wyprowadzili na Baranią Górę ówczesnego księcia cieszyńskiego.


Dzikie Beskidy. Widok ze Złomistego Wierchu.
fot. Autor
Pierwsi beskidzcy turyści - choć wtedy bardziej pasowało określenie wędrowiec - doświadczali przyjemności penetrowania gór w prawdziwie surowym terenie, gdzie wielokroć drogę torować trzeba było siłą, poprzez gęstwę lasu, kosodrzewiny i innych zarośli. Spotkanie innego włóczykija graniczyło z cudem. Prędzej można było natknąć się na niedźwiedzia lub co gorsze zbójnika, dlatego też należytą kompanię należało zapewnić sobie przed rozpoczęciem wyprawy. Należało też zawczasu zebrać możliwie dużo informacji o terenie, w którym przyjdzie się poruszać bez map i przewodników. Opisów terenowych było wtedy jak na lekarstwo, a te które były, delikatnie mówiąc nie wyczerpywały tematu. Nie można  było na ich podstawie planować niczego poza koncepcją ogólną. Zdawano się więc najczęściej na wiedzę i dobrą wolę okolicznych mieszkańców lub po prostu na improwizację. Wobec niedoboru dróg i braku szlaków nawet najprostsza wędrówka trwała zazwyczaj kilka dni a głębsze poznawanie gór wymagało jeszcze więcej czasu. Na szczęście w czasach górskiej pionierki w podgórskich dolinach nie brakowało ludzkich siedzib - w niektórych rejonach było ich nawet więcej niż dziś - co niewątpliwie łagodziło problemy z aprowizacją i kwaterunkiem. Jednak jeśli ktoś zamierzał dokładniej penetrować szczytowe partie bardziej rozległych  gór – jak choćby wschodniej części Beskidów  - był już skazany wyłącznie na siebie. To zresztą akurat nie zmieniło się zanadto do dziś.
Jak widać te pierwsze beskidzkie aktywności człowieka, które dziś można nazwać początkiem tutejszej turystyki, pozornie nie odbiegają od tego, co zaobserwować możemy dzisiaj. Teraz także wędrujemy po górach dla przyjemności obcowania z naturą, dla poznawania nowych krajobrazów i zmieniającej się wraz z mini lokalnej kultury, także dla ciekawego spędzenia wolnego czasu i odpoczynku. Lecz 200 lat temu było z tym nieco inaczej. Niektórzy uważają, że turystyka górska była wtedy znacznie trudniejsza. Nie było schronisk, map, wyznaczonych szlaków, komunikacji publicznej, barów ani GPS, które ułatwiają nam życie dzisiaj. Pytanie tylko, czy te dobrodziejstwa cywilizacji rzeczywiście stanowią dla nas ułatwienie? Czy nie jest przypadkiem tak, że XIX – wieczni wędrowcy mieli zadanie zdecydowanie łatwiejsze? Czy to nie wtedy łatwiej było znaleźć to, czego w górach tak naprawdę szukamy od zawsze. Chyba największym paradoksem czasów współczesnych, wynikającym z rozwoju cywilizacji, jest upowszechnienie dostępu do najdzikszych nawet zakątków świata dawniej osiągalnych tylko dla nielicznych, przy jednoczesnym  ograbieniu ich z pierwotnego piękna przynależnego wyłącznie obszarom naturalnie dziewiczym. Człowiek miesza swym diabelskim ogonem zagarniając wszystko pod siebie, zapominając jednocześnie, że płatka śniegu nie da się złapać, gdyż pod ludzkim dotykiem bezpowrotnie ginie. Aby pozostał na dłużej możemy go tylko obserwować. Pierwsi beskidzcy wędrowcy doświadczyli szczęścia kontaktu z pierwotną naturą, odkrywania niezaśmieconego telefonami komórkowymi, aparatami cyfrowymi, bielizną termoaktywną, kijkami nornic walking, noclegami z tv, klimatyzacją, wi-fi i Bóg jeden wie czym jeszcze. Mieli do dyspozycji wyłącznie własne zmysły i wrażliwość, która w absolutnej cyfrowej ciszy mogła rozwijać się w pełni i bez zakłóceń.
Oto zarys ich historii...

czwartek, 19 listopada 2015

Główny Szlak Beskidzki


Ustroń.
Początek Głównego Szlaku Beskidzkiego.
fot. Autor.
Początek historii Głównego Szlaku Beskidzkiego to tak naprawdę okres w latach 1924 -  1935, kiedy to wyznakowano większość jego odcinków[1]. Wtedy były one jednak częścią Głównego Szlaku Karpackiego – projektu znacznie szerszego w swym zasięgu, bo obejmującego rzeczywiście cały obszar Beskidów i stworzonego w zupełnie innych realiach społeczno - ustrojowych. Po II wojnie światowej postanowiono wrócić do jego koncepcji , dopasowując ją do nowej rzeczywistości. Odnowiono więc znaki czerwone na starych ścieżkach GSK, w paru miejscach zmieniono ich bieg,  aby całość połączyła te obszary beskidzkie, które pozostały w terytorium powojennej Polski. Powstał szlak nowy, lecz powracający do starej sprawdzonej idei.
W wyniku porozumień terytorialnych kończących II Wojnę Światową, Polska utraciła na rzecz tzw. Ukraińskiej Republiki Radzickiej większość przedwojennych obszarów Galicji Wschodniej, a wraz z nimi Bieszczady Wschodnie, Gorgany, Czarnochorę oraz góry Czywczyńskie – tak więc wszystko to, co dla niejednego prawdziwego, przedwojennego turysty było kwintesencją turystyki beskidzkiej. Prawie jedna trzecia polskich gór przepadła. Co prawda Tatry i Beskidy Zachodnie wiodły prym jeśli chodzi o zagospodarowanie, to jednak ich klimat, według wielu ówczesnych turystów nie mógł się równać z romantycznym, wschodnio-kresowym zabarwieniem kulturowym tych, zdawało się bezkresnych, w dużej części bezludnych górskich pejzaży. Zakończył też swój dosyć krótki żywot Główny Szlak Karpacki, podobnie zresztą jak cała organizacja polskiej turystyki górskiej na utraconych terenach.
Wojna odebrała nam nie tylko szlaki w Beskidach Wschodnich, ale także dużą część infrastruktury turystycznej w Beskidach Zachodnich, którą trzeba było teraz powoli odbudowywać. Straty w ludziach – mowa o doświadczonych działaczach, którzy nie dotrwali końca wojny – były praktycznie nieodwracalne. Do tego nałożono na działaczy nowe nakazy i obowiązki ideologiczne, z którymi przynajmniej część godzić się musiała, bo nie miała innego wyjścia. A w samych górach też zakazy i szlabany choćby w postaci rygorystycznych przepisów granicznych, utrudniających - a w wielu kluczowych krajoznawczo miejscach wręcz uniemożliwiających - swobodne poruszanie się po szlakach. Na wielu górskich trasach ruch turystyczny zamarł niemal całkowicie.




Wołtuszowa. Tu była wieś.
fot. Autor
W Beskidach doszło też do bezprecedensowej zapaści kulturowej w wyniku akcji wysiedleńczych – czy też, jaśniej mówiąc, czystek etnicznych - przeprowadzonych na nowym, południowo – wschodnim pograniczu przez administrację polską w latach 1944  - 47. Pierwsza z nich rozpoczęła się pod koniec 1944 roku i w porozumieniu z naszym najlepszym wtedy sąsiadem, miała doprowadzić do przeniesienia m.in. na tereny ówczesnej Ukraińskiej Republiki ZSRS wszystkich Słowian Wschodnich (głównie Rusinów) zamieszkujących Polskę, równolegle zaś ze Związku Sowieckiego miano przesiedlać do kraju ludność Polską. Akcja ta przeprowadzona została jednocześnie na Białorusi oraz Litwie, a jej głównym założeniem było etniczne ujednolicenie tych sowieckich prowincji poprzez wykorzenienie polskości. Druga, o kryptonimie „Wisła”, rozpoczęła się 24 kwietnia 1947 roku
[2], a jej celem było przesiedlenie pozostałych jeszcze na obszarze Bieszczad i Beskidu Niskiego  Ukraińców, którzy zasiedlić  mieli obszary tzw. ziem odzyskanych na zachodzie i północy kraju. Akcja ta, miała także na celu zlikwidowanie zaplecza dla partyzanckiej Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA), aktywnie działającej w tamtych latach na pograniczu polsko – ukraińskim.
Wszystkie te działania doprowadziły obszary Beskidu Niskiego i Bieszczad Zachodnich po północnej stronie działu granicznego do prawie całkowitego wyludnienia. Szacuje się, że tylko z terenu ówczesnego województwa rzeszowskiego wysiedlono ok. 430 tysięcy osób pochodzenia ukraińskiego - 267 tys. poprzez akcje repatriacyjne do 1946 roku
[3], i 160 tys. W wyniku akcji „Wisła”[4].
W takich oto warunkach rozpoczęła się kolejna odsłona historii turystyki beskidzkiej w Polsce. Jej najważniejszym elementem znów miał zostać szlak czerwony, tym razem nazwany Głównym Szlakiem Beskidzkim.


Zakończenie II Wojny Światowej przyniosło naszemu krajowi, niekoniecznie lepszą, ale - jak twierdzili niektórzy - jedynie słuszną rzeczywistość. Przyszły chyba najtrudniejsze dla turystyki górskiej czasy. Utrata tak znaczących, z krajoznawczego punktu widzenia, obszarów górskich na wschodzie a także zmiana uwarunkowań społeczno – kulturowych w wyniku akcji przesiedleńczych, skierowały baczniejszą uwagę działaczy turystycznych i górskich łazików na Beskid Niski i pozostałą na terytorium Polski część Bieszczad. Przed wojną prawie niezagospodarowane i z rzadka przez turystów odwiedzane, miały przynajmniej częściowo zrekompensować poniesione straty. Paradoksalnie, władza ludowa także zainteresowana była rozwojem turystyki na tym terenie, gdyż działalność wszelkich organizacji społecznych mogła wspomóc powtórne zasiedlanie opustoszałych obecnie obszarów. Mimo tak znaczących trudności, zarówno pragmatycznych jak i natury ideologicznej, koncepcja Głównego Szlaku Karpackiego obroniła się i przetrwała. Może dlatego, że po pierwsze, nie da się zniszczyć ludzkiej pamięci, a po drugie, człowiek od zarania dziejów dążył do porządkowania i łączenia w dającą się ogarnąć spójną całość otaczającej rzeczywistości. Idea GSK odżyła, bo to ona okazała się faktycznie „jedynie słuszną”. Paradoks polegał na tym, że odbudowywano go ku zadowoleniu i z pełnym poparciem aktywistów spod znaku czerwonego sztandaru. Aby nie budzić niepożądanych skojarzeń zmieniono tylko starą nazwę, podparto się nową ideologią i przystąpiono do odtworzenia głównego szlaku, nazywanego teraz Głównym Szlakiem Beskidzkim. Jeśli chodzi o sam szlak, tym razem zadanie było o tyle prostsze, że większość jego przebiegu była już wytyczona przed wojną. Dotyczyło to właściwie całego odcinka zachodniobeskidzkiego, pomiędzy Ustroniem a Krynicą, z małymi jedynie wyjątkami. Należało tylko dokonać odpowiednich odnowień. Największe zmiany trzeba było przeprowadzić w miejscach dla władzy ludowej szczególnie wrażliwych, a więc w obrębie granicznych odcinków szlaku. Trzeba było przecież pilnować obywateli, żeby nie opuszczali swej socjalistycznej ojczyzny i nie pozbawiali ukochanego systemu politycznego swych rąk i umysłów do pracy w imię lepszego jutra.


Dolina Mochnaczki. Tutaj w 1952 roku szlak
czerwony opuścił przedwojenne ścieżki.
fot. Autor

Tam gdzie granicy nie dało się należycie strzec, postanowiono całkowicie zmienić przebieg szlaku przesuwając go w głąb terytorium państwa. Stało się tak praktycznie na całym odcinku od Mochnaczki Niżnej aż do Połoniny Wetlińskiej. W ten sposób Główny Szlak Beskidzki na długości przeszło 200 kilometrów biegnie równolegle do starej trasy, zapuszczając się w pasma położone na północ od niej. Wyznaczanie nowego przebiegu zapoczątkowały Oddziały Sanocki i Gorlicki P.T.T.K. dopiero w latach 1952 – 53, kiedy na podległych im terenach już dawno ucichły echa masowych akcji przesiedleńczych minionej dekady. W ciągu dwóch sezonów oznaczyły przebieg GSB w Beskidzie Niskim między Krynicą i Komańczą.  Ostatni brakujący odcinek Głównego Szlaku Beskidzkiego – prawie 85 kilometrów z Komańczy na Halicz – wytyczyli w roku 1953 krakowscy działacze P.T.T.K. Władysław Krygowski (wówczas członek Zarządu Głównego P.T.T.K.) oraz Edward Moskała (członek Komisji Turystyki Górskiej Zarządu Głównego P.T.T.K.) W późniejszych latach wielokrotnie podkreślano ogrom pionierskiej pracy włożonej przez nich w wyznakowanie szlaku w tak trudnym, prawie kompletnie niezagospodarowanym i odludnym terenie.



Wołosate. Ostatni punkt GSB wyznaczony w 1984 r.
fot. Autor
Obecny kształt GSB zawdzięcza dwóm zmianom dokonanym wiele lat później. W 1975 roku przedłużono go do Rozsypańca, a w roku 1984 do Wołosatego.

Warto dodać jeszcze, że w 1976 Władysław Midowicz z Babiogórskiego Oddziały PTTK zaproponował przeprojektowanie Głównego Szlaku Beskidzkiego  z Baraniej Góry przez Koniaków, Zwardoń, Wielką Raczę i Ujsoły na Halę Lipowską i Rysiankę[5], tak, aby GSB objął swoim zasięgiem także interesującą grupę tzw. Worka Raczańskiego. Plany te jednak, jak do tej pory, nie doczekały się realizacji, podobnie jak druga z koncepcji Władysława Midowicza, przeznakowania GSB od Policy na trasę wariantu podhalańskiego, przez Żeleźnicę, Przełęcz Sieniawską na Stare Wierchy i Turbacz, co pozwoliło by na ominięcie najmniej ciekawego odcinka z Bystrej do Rabki. Niestety, w ten sposób ominięto by również Rabkę, a na to zarówno turyści jak i działacze Rabczańscy zapewne patrzyli niechętnie.

Na koniec nadmienić wypada, że Główny Szlak Beskidzki został w latach 90-tych ubiegłego wieku włączony w system Europejskich szlaków wędrówkowych – sieci 11 szlaków turystycznych łączących najodleglejsze zakątki Europy. Został on utworzony przez powołane do życia w 1969 roku w Niemczech, Europejskie Stowarzyszenie Turystyki Wędrownej - niem. Europäische Wandervereinigung (EWV), zrzeszające obecnie 55 organizacji turystycznych z 28 krajów europejskich oraz z Izraela[6]. Aktualnie liczy ok. 5 mln członków, a jego siedzibą jest Praga. Przebieg GSB pokrywają się fragmentarycznie z przebiegiem dwóch europejskich szlaków długodystansowych.
Szlak o oznaczeniu E8, mierzący w całości ok. 4900 km
[7] długości, łączy wschodnie wybrzeże Irlandii ze Stambułem nad cieśniną Bosfor, prowadząc przez Anglię, Holandię, Niemcy, Słowację, Polskę, Ukrainę i Bułgarię.  Na terytorium Polski wkracza w Barwinku, tzw. Traktem Węgierskim, i prowadząc przed Duklę łączy się z GSB na stokach Chyrowej (694 m) – na odcinku między miejscowością Chyrowa a szosą Barwinek – Dukla. Dalej zgodnie z przebiegiem GSB E8 dociera aż do Wołosatego i granicy z Ukrainą. Polski odcinek tego szlaku mierzy ok. 155 km.
Drugi ze szlaków europejskich, którego fragment pokrywa się z przebiegiem GSB nosi oznaczenie E3. Jego całkowita długość to ok. 7500 km
[8]. Prowadzi od północnych krańców hiszpańskiego wybrzeża atlantyckiego, z Santiago de Compostela, przez Francję, Belgię, Luksemburg, Niemcy, Czechy, Polskę, Słowacje, Węgry, Rumunię, Bułgarię i Turcję do wybrzeży Morza Czarnego. W Polsce pojawiają się dwa odcinki tego szlaku, w swoim wytyczeniu zbieżne z przebiegiem dawnego Międzynarodowego Górskiego Szlaku Przyjaźni z Eisensch w ówczesnym NRD do stolicy Węgier Budapesztu, który oficjalnie przestał istnieć w 1990 roku jako relikt komunizmu. Pierwszy, to fragment sudecki mierzący ok. 300 km długości, między Jakuszycami a Boboszowem, biegnący poprzez najważniejsze kulminacje Sudetów[9], drugi zaś, to część Karpacka o długości ok. 160 km,
prowadząca między Chochołowem a Przełęczą Dukielską, miedzy innymi przez Zakopane i Krynicę.




[1] Szczegółowa chronologia w artykule „Główny Szlak Karpacki”
[2]Tadeusz Andrzej Olszański, „Walki z Ukraińska Powstańczą Armią”, w: Bieszczady – Przewodnik, Oficyna Wydawnicza „Rewasz”, Pruszków 2004.
[3] Eugeniusz Misiło, „Repatriacja czy deportacja”, Warszawa 1996
[4] Tadeusz Andrzej Olszański, „Od września do wysiedleń”, w: Beskid Niski – Przewodnik, Oficyna Wydawnicza „Rewasz”, Pruszków 2002.
[5] Władysław Midowicz, „Jak powstał Główny Szlak Karpacki” Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich , 1988.
[6]EWV - Europäische Wandervereinigung Europejski Związek Wędrownictwa”, www.pttk.pl
[7] www.outdoorseiten.net
[8] j.w.
[9]E3 Europejski Szlak Długodystansowy”, www.sudety.it.

sobota, 14 listopada 2015

Główny Szlak Karpacki






Przehyba.
Od tego miejsca wyznakowano pierwszy odcinek
Głównego Szlaku Karpackiego w roku 1924.
fot. Autor
 Jest 23 czerwca 1935 roku. W Stanisławowie (obecnie Iwano-Frankiwsk w zachodniej Ukrainie) odbywa się Walny Zjazd Delegatów Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. W ogólnie panującej wówczas atmosferze żałoby narodowej po śmierci Józefa Piłsudskiego, działacze turystyczni przyjmują  znaczącą w swoich skutkach uchwałę. „Łącząc się z hołdem, składanym przez całe społeczeństwo pamięci Twórcy Niepodległości Polski, Marszałka Józefa Piłsudskiego i pragnąć utrwalić wspomnienie o Jego Wielkiej Osobie w swem gronie, Walny Zjazd Delegatów P.T.T. postanawia nazwać główny szlak turystyczny P.T.T., biegnący rdzennym grzbietem Karpat od Ziemi Cieszyńskiej na Zachodzie aż po Góry Czywczyńskie na wschodzie – Głównym szlakiem karpackim P.T.T. im. Marszałka Józefa Piłsudskiego[0]. Dała ona formalny początek istnieniu najdłuższego pieszego szlaku turystycznego w Polsce.

Pomijając patetyczny ton tej uchwały i okoliczności w jakich została przyjęta, przyznać trzeba, że zakończyła ona okres tworzenia największego bodaj dzieła organizacji turystycznych w naszej historii. Po przeszło 10 latach pracy powstała trasa długości ponad 700 km, łącząca najodleglejsze zakątki polskich Beskidów. Stworzono szlak przemierzający wszystkie najważniejsze beskidzkie grupy górskie, od Ustronia w Beskidzie Śląskim przez całe Beskidy Zachodnie, Środkowe i Wschodnie, aż po górę Stoh w najbardziej wysuniętych na południe Górach Czywczyńskich.

Szlak ten imponował nie tylko rozmiarami. Oprócz krain geograficznych łączył prawie wszystkie górskie grupy kulturowe od Śląska po Huculszczyznę,  oferując wędrowcom niespotykane
dotąd możliwości poznawcze. Jego powstanie wprowadziło ruch turystyczny na ścieżki do tej pory rzadko odwiedzane oraz znacznie ułatwiło, a w wielu miejscach wręcz umożliwiło planowanie wędrówek wielodniowych. Pozwoliło na pełniejszą eksplorację tych najrozleglejszych w Polsce gór przez coraz liczniejszą rzeszę turystów. Standardy znakowania i utrzymania szlaków turystycznych wypracowane podczas tworzenia Głównego Szlaku Karpackiego służą nam do dzisiaj, nie tylko na szlakach górskich.




Czerwonym przez Beskid.
fot. Autor
Do dzisiaj też służą nam jego pozostałości. Tragedię II wojny światowej i obłęd pierwszych lat komunizmu przetrwały fragmenty, które obecnie współtworzą trasę zwaną Głównym Szlakiem Beskidzkim. Został on utworzony na wzór swego poprzednika, także oznakowany kolorem czerwonym i na długich odcinkach poprowadzony tymi samymi ścieżkami. Trzeba jednak pamiętać, że jego powstaniu towarzyszyły inne realia polityczne,  a powojenne zmiany granic wymazały z naszych map przeszło 200 kilometrów starego szlaku z całym jego bogactwem kulturowym. Głównego Szlaku Karpackiego nie udało się już wskrzesić. Pozostała jednak idea, która pod postacią Głównego Szlaku Beskidzkiego porusza wyobraźnię  kolejnych pokoleń wędrowców, wskazując im drogę w Beskidy.

Zmieniła się nazwa, lecz znaki czerwone pozostały i nadal wyznaczają najdłuższy szlak pieszy w Polsce. Wędrując nim pamiętajmy zatem, że mamy do czynienia ze zjawiskiem nie tylko wielkim w formie, ale i ponadczasowym. Trwa niezależnie od dziejowych zawieruch już ponad 80 lat, a historia jego tworzenia to opowieść o pionierskich latach turystyki beskidzkiej. Może warto przyjrzeć się jej bliżej?


sobota, 7 listopada 2015

Góry w górach.


Szlakowskaz na Turbaczu.
Na jednej z tabliczek informacja o długości
Głównego Szlaku Beskidzkiego - 524 km.
fot. Autor
Czym tak naprawdę są Beskidy? Zapewne dla każdego czym innym. Dla jednych będą parkiem krajobrazowym z pięknymi widokami za oknem pensjonatu. Dla innych kurortem oferującym czyste powietrze i zdrową wodę. Niektórzy dostrzegą w nich rezerwat przyrody z ostoją dzikiej zwierzyny, a jeszcze inni doskonałe miejsce dla mniej lub bardziej aktywnego wypoczynku. Miejscowi widzą w nich zwykłe, szaro - kolorowe tło codzienności. Przyjezdni zobaczą sielską, zachwycającą scenerię, pełną romantyzmu i tajemniczości. Charakterystyczne, że niezależnie z którego miejsca patrzymy zazwyczaj pojmujemy je fragmentarycznie, przez pryzmat miejsc które są nam najlepiej znane. Rzadko pamiętamy o ich prawdziwej wielkości, zatrzymując swą uwagę na jednym grzbiecie lub dolinie, co najwyżej pojedynczej grupie górskiej. Dopiero dokładniejsze spojrzenie w mapy, bądź spotkanie ze szlakowskazem na dalekobieżnym szlaku (fot.1) stawia nas w osłupienie i przywraca świadomość ich rozmiaru. Dla jednych to odkrycie nowe, dla innych jakby przywrócenie pamięci lub niespodziewane spotkanie po latach. Nie od rzeczy zatem będzie pokazanie pełnego wymiaru Beskidów tym bardziej, że istotą tego bloga jest beskidzkie wędrowanie. Precyzyjna znajomość obszaru w jakim przyjdzie nam się poruszać wydaje się więc nieodzowna.
A obszar to nie mały i wielce zróżnicowany, zarówno przyrodniczo jak i kulturowo. Rozciąga się na długości kilkuset kilometrów, obejmuje kilkadziesiąt mezoregionów geograficznych – w tym kilkanaście pasm górskich - docierając na terytorium 4 państw. Ogólne ujęcie nie na wiele się tu przyda, bo nie pokaże różnorodności zagadnienia, a ona jest właśnie w przypadku Beskidów jedną z cech zasadniczych. Kluczem do zrozumienia ich problematyki jest świadomość, że w swojej rozległości obszarowej łączą i jednocześnie dzielą  krainy i ludzi w nich żyjących. Grzbiety górskie od wieków dzieliły i izolowały, ale dzięki temu stworzyły warunki dla rozwoju specyficznej wspólnoty kulturowej, niespotykanej na obszarach nizinnych. Ukształtowane zostało plemię ludzi gór, podzielonych na różne szczepy lecz spójnych i jednakich w swych kulturowych źródłach, bijących wysoko w górach. Ludzi ulepionych z tej samej gliny, utwardzonej tym samym trudem górskiego bytowania, tyle że w różnych ich zakątkach.
Znajomość podziału geograficznego obszarów beskidzkich jest zatem nieodzowna dla należytego zrozumienia ich różnorodności kulturowej. Dlatego nie sposób uniknąć jego szczegółowego przedstawienia. Beskidy to góry położone na obrzeżu jednego z największych systemów górskich w Europie i warto choć pobieżnie orientować się w tym układzie obserwując rozległe panoramy z ich szczytów. Mniej cierpliwym powinny wystarczyć poniższe mapki, bardziej ciekawskich namawiam jednak do dalszej lektury.




Beskidy w otoczeniu karpackim.
Opracowanie autorskie.









Podział Beskidów Wschodnich i Środkowych wg. J. Kondrackiego.
Opracowanie autorskie.
















Podział Beskidów Lesistych i Połonińskich wg. J. Kondrackiego.
Opracowanie autorskie.