niedziela, 29 listopada 2015

Jaworzyna Kamienicka





Był piątek. To zupełnie wystarczy by czuć się dobrze. Poza tym długi majowy weekend. W taki czas góry wołają wyjątkowo głośno. Prawie cały dzień słonecznie i ciepło. Nie gorąco, lecz ciepło. Na tyle by czuć się komfortowo. Czy mogą być lepsze warunki do wędrowania?
Jednak górska aura niezbyt dobrze znosi jednostajność, czego dowód mieliśmy otrzymać pod koniec dnia. Po raz pierwszy od wielu lat spotkaliśmy na szlaku prawdziwie groźną, górską burzę.
Nie zabrzmi to wiarygodnie, ale rzeczywiście przez 25 lat beskidzkiej łazęgi nie natknąłem się na taką, która równie mocno przemówiłaby do wyobraźni. Kwestia szczęścia czy dobrego planowania? O tym może później, a teraz do rzeczy.

Z naszej gorczańskiej „bazy” w Rabce wyruszyliśmy ok. 7 rano busem do Nowego Targu. Na tym odcinku problemów komunikacyjnych nie ma. Odjazdy 3 – 4 razy na godzinę. Nieco gorzej jest na następnym, do Ochotnicy Górnej. Kursów bezpośrednich przez Przełęcz Knurowską niewiele. Można jechać przez Krościenko, ale z przesiadką trwa to zbyt długo, aby marnować tak piękną pogodę. Za to jedyne poranne połączenie – w zasadzie tylko ono nam pasowało – okazało się doświadczeniem niezmiernie interesującym.  Najpierw była zabawa w poszukiwanie przystanku. W Nowym Targu właśnie otworzyli nowy, lśniący jeszcze czystością i pachnący farbą dworzec autobusowy. Marmury, plazmy na ścianach, czujniki ruchu przy drzwiach. Ale o autobusach do Ochotnicy Górnej  jeszcze tam nie słyszeli. Do Krakowa, Szczecina, Berlina i Paryża owszem, ale do niedalekiej Ochotnicy nie ma. Miejsce, które nam wskazano jako możliwą lokalizację przystanku busów, okazało się kawałkiem chodnika i wjazdu na sąsiadującą z nim posesję, po przeciwnej stronie ulicy. Wiata przystanku była kilka metrów obok, ale przyjmowała pod swój gościnny dach tylko autobusy MPK i dalekobieżne. Przez moment nasunęło się pytanie: na co w takim razie nowy dworzec, skoro większość autobusów nawet do niego nie zagląda? Sytuacja zaczęła pachnieć lekkim absurdem, ale wczesna pora i brak kawy nie pozwalały na głębsze przemyślenia.
Tymczasem nadzieja na łyk kofeiny pojawiła się z zupełnie nieoczekiwanej strony. Na naszym chodniku zmaterializował się busik z tablicą „Ochotnica Górna”. I kiedy już ochoczo zaczęliśmy się do niego gramolić, kierowca z rozbrajającym spokojem oświadczył, że to nie jest bus do Ochotnicy…, ale… jeśli nie pojawi się ten co miał być, to on za dwadzieścia minut będzie wracał z miasta i chętnie nas zabierze. „… możecie Państwo spokojnie pójść na kawę bo tamten raczej nie przyjedzie…” Przypomniały się dawne bieszczadzkie klimaty kiedy godzinami czekało się na pekaes, nie mając wcale pewności czy będzie jechał w naszą, czy noże przeciwną stronę. Nawet kierowca zdawał się jej nie mieć. Chyba to skojarzenie z Bieszczadami spowodowało, że poddaliśmy się biegowi zdarzeń i poszliśmy za dobrą radą na kawę.
Kawa przy dworcu widmo.
fot. Autor
Gdzieś około dziewiątej dotarliśmy do Ochotnicy Górnej. Chwilę przedtem karkołomny rajd serpentyną drogi na wysoką Przełęcz Knurowską (846 m n.p.m.), gdzie na moment wróciły wspominki z kilku wycieczek, które zawiodły mnie tutaj onegdaj. Moment bardzo krótki, gdyż busik gnał zbyt szybko, aby dać szansę głębszym reminiscencjom. Gdy przyszło wysiadać w centrum wsi uczyniliśmy to z niejaką ulgą. Jego rozkołysany pokład zamieniliśmy na stabilną powierzchnię asfaltu i wreszcie mogliśmy rozpocząć wędrowanie.
Szliśmy według znaków żółtych, które wyprowadziły nas z doliny Ochotnicy na północ. Wąską asfaltówką wzdłuż potoku Jamne, przez przysiółek o tej samej nazwie powoli nabieraliśmy wysokości. Nie spieszymy się zbytnio, wypatrując wśród okolicznej zabudowy pamiątek z czasów gdy architekturę ludzkich siedzib ciosano w drewnie. Mijamy kilka domów i budynków gospodarczych, które najwyraźniej pamiętają pierwszą połowę XX w. Szczególnie ciekawie wyglądają stare spichlerze z murowanymi piwnicami. Jeden z nich wyjątkowy, bo zbudowany u podnóża skarpy, przy samej drodze biegnącej dnem doliny. Takie ustawienie sugeruje, że mógł to być spichlerz wspólny dla kilku gospodarzy. Możliwe, że cały przysiółek gromadził tu swoje plony przed wywiezieniem do młyna,lub na targ. Może wójt zbierał w nim daninę dla właściciela tych ziem? A może zwyczajnie wyobraźnia mnie poniosła. Beskidzkie wędrowanie przysparza wielu okazji do zadawania podobnych pytań i choć często pozostają bez odpowiedzi, poruszają wyobraźnię i nadają naszej drodze smaku. Jeśli ktoś zna historię tego spichlerza, proszę o komentarz.




 Po zejściu z asfaltówki szlak prowadzi na dosyć stromą, lecz równą, najwyraźniej nową drogę gruntową. Kilka lat temu schodziłem tędy z Gorca i pamiętam jakich karkołomnych ewolucji musiałem dokonywać, aby przedrzeć się przez błotne koleiny. Teraz to niemal autostrada wyrównana najwyraźniej przez ciężki drogowy sprzęt. Dzisiaj coraz więcej takich „autostrad” w Beskidach. Stare, sfatygowane niegdyś drogi wydeptywane przez mieszkających tu ludzi, leśników i turystów coraz częściej zamieniają się w starannie przygotowane drogi gospodarcze ułatwiające eksploatację lasów. Niby wygodniejsze, ale gdybym szukał wygód zameldowałbym się w hotelu na lazurowym wybrzeżu, a nie na górskim szlaku. Jeśli któregoś dnia wędrowanie po górach stanie się wygodne, będzie to jego koniec. Bo czym się odróżni od spaceru po deptaku w Ciechocinku? Ruszajmy w góry, póki na szlakach nie wylewają asfaltu!!!
Autostradą w pół godziny docieramy do Gorczańskiej Chaty, schroniska braci akademickiej. Miejsce to należy do grona utrzymujących się od dziesięcioleci w Beskidach obiektów prowadzonych przez stowarzyszenia studenckie. Są to w większości bazy namiotowe i chaty oferujące schronienie bez zbędnych wygód, najczęściej tam, gdzie do schronisk PTTK daleko. Wobec coraz szybciej modernizujących się innych obiektów noclegowych w górach, pozostają swego rodzaju oazami, gdzie poczuć jeszcze można zapach dawnej górskiej przygody, smak prostego wędrowania z dala od cywilizacji. „GoCha” w Ochotnicy wśród wielu przymiotów ma przynajmniej dwie podstawowe zalety. Położona jest w zakątku niezwykle urokliwym, na końcu dolinki jednego z prawych dopływów Jamnego. Zieleń, cisza, nieopodal strumień płynący z wolna, dookoła góry i mnóstwo świętego spokoju dla tych, którzy go szukają. A wszystko to zaledwie kilkaset metrów od drogi asfaltowej i dwa kilometry od centrum ludnej wsi. Jak niewiele trzeba by schować się w górach. „GoCha” wyróżnia się także specyficznym klimatem, którego wiele schronisk już nie oferuje. Jest to jedno z niewielu w Beskidach miejsc, gdzie można zakosztować wspólnoty bytowania przy jednym stole, zrobić herbatę i usmażyć jajecznicę na piecu opalanym drewnem, obyć się bez telewizji i ciepłej wody, a w czasie suszy lub mrozu bez wody w ogóle. Tam, gdzie dosiadanie się do czyjegoś ogniska nikogo nie dziwi, a wszystkich cieszy. Tam gdzie przestajesz być obcy od samego progu. I takie powinny być góry.
Dla mnie Gorczańska Chata jest także dobrym przykładem na siłę oddziaływania muzyki. Kilka lat wstecz, kiedy jej patronem była krakowska Akademia Górniczo – Hutnicza, nosiła nazwę Hawiarskiej Koliby. Jako spadkobierczyni przejęła ją po innym obiekcie zarządzanym przez studentów AGH, funkcjonującym w latach siedemdziesiątych w Zawoi pod Babią Górą. Przejmując nazwę przejęła również legendę, niesioną przez znaną prawie każdemu miłośnikowi gór piosenkę „Hawiarska Koliba”. Należę do tego grona turystów, którzy nigdy pierwszej koliby w Zawoi nie odwiedzili, a mimo to, wiedziony melodią tej piosenki zawsze byłem pewien, że musiało to być miejsce wyjątkowe. Muzyka zaczarowała wielu. W  poszukiwaniu śladów tej legendy, tego dawnego, specyficznego klimatu ściągały do ochotnickiej Hawiarskiej Koliby łaziki z całych Beskidów. W trakcie naszej wędrówki (rok 2014) sprawy nie wyglądały już tak romantycznie. Z rozmów opiekunów schroniska wywnioskowaliśmy o groźbie jego zamknięcia wobec ciężaru problemów przyziemnych. Mamy nadzieję, że uda się je rozwikłać. W przeciwnym razie Beskidy stracą kolejny bastion dawnego wędrowania.
P.S. Pisząc ten artykuł już wiem, że w tym roku Gorczańską Chatę wydzierżawiło stowarzyszenie turystyczne o tajemniczej dla mnie nazwie GUG. Jednym z jego celów jest uratowanie chaty przed ruiną. Mamy nadzieję, że tak się stanie, a jeśli nie odbędzie się to ze szkodą dla jej tradycyjnego charakteru, ściągnę czapkę z głowy przed autorami tego sukcesu.
"GoCha" o rzut beretem.
fot. Autor


Gorczańska Chata
fot. Autor

Ryba i kot przy Hawiarskiej Kolibie
fot. Autor
Kilkaset metrów powyżej chaty żółte znaki wyprowadziły nas na jedno z piękniejszych miejsc w Beskidzie. Najpierw wyszliśmy na grzbiet rozdzielający doliny Jamnego i Jaszcze, miedzy Skalistym Gronikiem, a wzgórzem 1019. Na nim niezwykłej, wręcz pocztówkowej urody polana. Miejsce zwane Kosarzyska. Położenie wskazuje, że należy do osiedla Zoniowskie. Nie mogłem się oprzeć, by zdjęcie które tam zrobiłem, przerobić na lekko kiczowatą widokówkę. Ten pejzaż sam się o to prosił. Na górnym skraju polany urokliwa, murowana kapliczka, kryta gontem. Patrząc na nią można by pomyśleć, że stoi tu od przynamniej wieku, tymczasem okazuje się, że ma zaledwie 15 lat. Pewnie przez tradycyjną formę jaką nadali jej w 1999 roku fundatorzy. Od ich nazwiska zwana jest kapliczką Jasińskich. Bardzo podobną, tyle że znacznie starszą spotkamy na swym szlaku już za parę kilometrów.
Pocztówka z Gorców
fot. Autor

Kapliczka Jasińskich i Ryba.
fot. Autor

Po przekroczeniu kopca 1019 i zejściu na kolejną urokliwą polanę, miła niespodzianka. Na ścieżce zaległ dorodny owczarek podhalański pilnując dostępu do pasących się w pobliżu owiec. Na szczęście w swym stróżowaniu nie wykazał zbytniej gorliwości i chętnie przepuścił nas przez polanę, towarzysząc przez jakiś czas, jakby służąc za przewodnika. Pewnie gdybyśmy zeszli ze ścieżki i zanadto zbliżyli się do owiec jego przychylność osłabłaby raptownie. Poza tym nie był osamotniony w swych obowiązkach i mógł być spokojniejszy, pozostawiając czarną robotę młodszym kolegom, którzy krzątali wokół stada kilkadziesiąt metrów poniżej. Tak czy inaczej bez strat poszliśmy dalej. Minęliśmy resztki starej koliby, która dawno już zawaliła się pod brzemieniem czasu. Ta akurat miała więcej szczęścia niż wiele innych, podobnie umierających w Beskidach. Opodal niej postawiono nowszą, a polanę znowu zapełniono owcami, więc nie odchodzi w osamotnieniu.
Polana pod Przysłopem Dolnym.
fot. Autor


Wypas kulturowy
fot. Autor

Widok na Gorc ze wzgórza 1019
fot. Autor

Ryba i pies.
fot. Autor


Tylko pies.
fot. Autor






Pamiątka pasterskiej tradycji.
fot. Autor
Polanę Przysłop Dolny osiągnęliśmy po ok. trzech i pół godzinach od wyjścia z Ochotnicy. Tempo mizerne, ale idziemy dla przyjemności, a i u Gosi posiedzieliśmy chwilę chłonąc jej klimat. Tutaj żółty szlak się kończy, a my postanawiamy chwilę odetchnąć opróżniając plecak z prowiantu i orientując się w terenie. Idąc szlakiem zielonym na prawo można by w niecałą godzinę dojść na Gorc, potem szukać zejścia do Lubomierza, Szczawy lub od biedy z powrotem do Ochotnicy. Może by z Przysłopu Górnego rzucić się na dół, bez szlaku i odszukać Pańską Przechybkę, by doliną potoku Jaszcze wrócić do punktu wyjścia. A może zejść jakoś na północ, na przełaj, w dolinę Kamienickiego Potoku. Ścieżka rowerowa do Rzek leży zaledwie 500 metrów poniżej grzbietu. Lubię takie rozważania nad mapą, mimo iż wiem, że i tak będziemy trzymać się zaplanowanej trasy. Dzisiaj idziemy na Jaworzynę, resztę zostawiamy na inną okazję.
Sukcesja wtórna, czyli świerk zasiedla polany.
fot. Autor


Spotkanie żółtego z zielonym na Przysłopie.
fot. Autor


Baran na polanie.
fot. D. Patraj
Idąc zielonym na zachód, tuż za Przysłopem Górnym po raz kolejny w naszych wędrówkach napotykamy krajobraz zniszczenia. Świerki, które jeszcze do niedawna tworzyły tu zwarty las, leżą teraz powalone całymi połaciami, może nawet hektarami, jeden obok drugiego. Gdyby nie to, że jesteśmy w parku narodowym, można by pomyśleć, że jakiś szalony góral postanowił wyrąbać cały las sąsiada z zazdrości, zawiści lub zemsty. Bliższe oględziny wskazują jednak, że zadziałała tu siła znacznie większa, choć momentami równie gwałtowna. Większość powalonych drzew jest całkowicie sucha, bez kory i choćby jednej igły na gałęziach. Wiele z nich zostało ułamanych na wysokości 3 - 4 metrów, niektóre nawet wyżej. W taki sposób zdrowe drzewa łamie jedynie trąba powietrzna, tyle że wtedy końce kikutów są charakterystycznie wyskręcane. Tutaj są zwyczajnie złamane, a to świadczy jednoznacznie o chorobie, która je toczyła. Te świerki uschły jeszcze zanim powalił je wiatr. Na brzegach poręby widać jeszcze rzędy stojących, suchych pni, które jakimś cudem oparły się nawałnicy. Ich los przypieczętuje zapewne kolejny wicher. Tuż za nimi natomiast stoją świerki zdrowe, w pełni zielone. Co mogło spowodować takie miejscowe usychanie?
Takich leśnych pobojowisk spotkać można w naszych Beskidach wiele. Największe jakie widzieliśmy, było na Baraniej Górze, gdzie całe południowo-wschodnie stoki góry ogołocone są niemal do zera. Mniejsze obszary obumierania świerka znaleźć można niemal wszędzie. Jakby w Beskidy powrócili Wołosi i trzebili lasy na miejsca do wypasu swych stad. Nie oni to uczynili, ale głównym winowajcą rzeczywiście pozostaje człowiek. Zjawisko to jest tak złożone, że wymaga osobnego posta (już wkrótce). Teraz musi wystarczyć informacja, że lasu nie zabija wiatr lecz ingerencja człowieka w naturalny beskidzki drzewostan i powodowane przez niego zanieczyszczenie środowiska. Owadzie szkodniki i wiatr tylko dobijają ofiarę.
Leśne cmentarzysko.
fot. Autor
Przygnębiające widoki umierającego lasu, natura postarała się zrekompensować nam jak najszybciej. Kilkanaście minut później docieramy na Polanę Jaworzynę, skąd otworzyła się przed nami wspaniała panorama gór porośniętych w większości dorodnym, zdrowym na pierwszy rzut oka borem świerkowym. Najlepsze widoki na północ, na pasmo Kudłonia oraz na wschód, w kierunku Gorca. U zachodniego krańca polany jedno z najbardziej znanych i urokliwych miejsc w całych Gorcach. Murowana kapliczka, kryta gontowym daszkiem, wybudowana została w 1904 roku przez człowieka, który za życia zyskał tak wielki szacunek, że po śmierci stał się legendą. Mowa o Bulandzie, gorczańskim bacy, który gazdował na tej polanie przeszło pół wieku i znany był w całej okolicy z wielu zdolności, a najchętniej przypinano mu uprawianie czarów i kontakty z duchami. Ponieważ pod koniec życia był człowiekiem majętnym przypuszczano również, że odnalazł skarb, a kapliczkę postawił w miejscu jego odnalezienia. Inni uważali wręcz przeciwnie, że kapliczka jest przykryciem dla zakopanego pod nią skarbu, który dalej tam tkwi, bo nikt nie odważył się skalać uświęconego w ten sposób miejsca. Być może kryje się pod nią nawet księga z bulandowymi czarami, dzięki której miał moc uzdrawiania. Jak było naprawdę, tylko się domyślamy. Wiadomo jedynie, że nazywał się Tomasz Chlipała[1], a Bulanda to przezwisko od miejsca urodzenia - osiedla Bulandy w Szczawie. Był szanowanym pasterzem, który w trakcie swojego bacowania wypraktykował umiejętności leczenia zwierząt. Przeniósł je potem na ludzi ,czym zyskał uznanie uzdrawiacza – znachora. Stąd już niedaleko do czarów. Zresztą wystarczy jedno spojrzenie na Bulandową Kapliczkę i jej otoczenie, aby przekonać się, że miejsce to jest magiczne.
Uroku tej scenerii nie zepsuły gromadzące się gdzieś nad lasem od zachodu sine chmury. Przepływały bezgłośnie schowane za kopcem Jaworzyny, nie przesłaniając słońca, jakby nie chciały przerywać nam tej miłej, piknikowej atmosfery. Gdzieś jednak na dnie świadomości zapaliła się kontrolka i postanowiliśmy ruszać.
Widok z Jaworzyny Kamienickiej. Pierwszy z prawej Gorc.
fot. Autor






Bulandowa kapliczka.
fot. Autor

Do schroniska na Turbaczu jest już bardzo blisko. Po drodze kończą się znaki zielone, a my znowu wkraczamy na stary, znajomy szlak czerwony. Przez chwilę zastanawiamy się, czy nie powinniśmy pójść w lewo na Kiczorę, by obejrzeć rozciągające się stamtąd wspaniałe widoki na wschodnią część Tatr, Spisz, Jezioro Czorsztyńskie, Pieniny, wreszcie całe Pasmo Lubania, za którym czai się w oddali Beskid Sądecki. Dajemy jednak za wygraną zważywszy na ciągle krążące w okolicy chmury, które przyczepiły się Turbacza i najwyraźniej coś knują. Mimo, że nadal jest słonecznie, coś wisi w powietrzu.
Po lewej zostawiamy polanę Gabrowską Dużą, która wsławiła się uczestnictwem w wojennej historii tego regionu jako sceneria zasadzki na niemieckich konfidentów. To właśnie tutaj rozpoczęła się historia przemiany Józefa Kurasia PS. „Orzeł”, w Józefa Kurasia PS „Ogień”, postaci budzącej do dzisiaj tak wiele sprzecznych ocen. Sprawy te z pewnością wymagają głębszego zastanowienia. Na teraz jednak wystarczy zaznaczyć, że na Gabrowskiej Dużej w maju 1943 roku, Kuraś wraz ze swoim oddziałem Konfederacji Tatrzańskiej dokonał egzekucji na dwóch polskich policjantach, którzy w przebraniu turystów próbowali zdobyć dla Niemców informacje o partyzantach. W odwecie Niemcy wymordowali jego najbliższą rodzinę. Kuraś poprzysiągł zemstę, czego objawem była nie tylko zmiana pseudonimu, ale zapewne także wyzbycie się wszelkich skrupułów w walce z wrogiem. Wkrótce zasłynął jako nader skuteczny i bezwzględny egzekutor wyroków wydawanych przez państwo podziemne.

Po drodze na Turbacz jeszcze tylko wspaniały kompleks trzech polan reglowych Wzorowej, Długiej i Wolnica, noszących wspólną nazwę Hala Długa. Jest ona jednym z elementów największych w Beskidach obszarów łąk pasterskich. Obok kilku gorczańskich hal, m.in. Hali Turbacz, Mostownicy, Podmostownicy, Jaworzyny Kamienickiej, Podskały i wielu innych, stanowi unikalny obszar kulturowo – środowiskowy, stanowiący o wyjątkowości gorczańskiego pejzażu. Nigdzie indziej w Beskidach nie utrzymuje się bowiem z taką starannością kondycji polan reglowych poprzez prowadzenie wypasów kulturowych i regularne koszenie. Ma to swoje podłoże historyczne, gdyż właśnie tutaj, na polanie Wzorowej, prowadzone były przed wojną naukowe badania nad pasterstwem i sposobami rolniczego wykorzystywania łąk. Krakowska Izba Rolnicza utworzyła tutaj w latach trzydziestych wzorcowe gospodarstwo pasterskie, które oddziaływało na lokalną gospodarkę wypasową. Od niego wzięła się dzisiejsza nazwa polany.
Na polanie Wzorowej jeszcze jedna pamiątka z roku 1943. Wielu turystów przechodzi szlakiem nie zauważając jej nawet, skupiając wzrok na urokliwej bacówce stojącej na Przełęczy Długiej.  To metalowy krzyż stojący w miejscu, gdzie Niemcy zastrzelili młodą dziewczynę, próbującą ostrzec przed nimi partyzantów. Nie zdążyła dobiec do lasu.

Bacówka na Polanie Wzorowej. Po prawej ledwie widoczny krzyż.
fot. Autor

Muszę przyznać, że wędrując gorczańskimi polanami trudno jest oprzeć się urokowi i nie przystanąć choć na chwilę wśród traw by pocieszyć oczy ich widokiem. Aż trudno uwierzyć, że nie stworzyła ich natura. Im dłużej na nie patrzę, tym większe mam przeświadczenie, że polany reglowe to wyjątkowe dzieło człowieka, które nie oszpeciło naturalnego pejzażu. Wzbogaciło go nawet, idealnie się w niego wkomponowując, nie tylko krajobrazowo, ale także pod względem struktury ekosystemu. Jak widać, człowiek też potrafi…

Zawsze kiedy przyjdzie mi wędrować polaną Wzorową spoglądam z niej na kopiec Turbacza by podziwiać z tej perspektywy budynek schroniska. Jego rozmiary i bryła wśród wielu turystów nie budzą zachwytu. Dla mnie natomiast jest jednym z najładniejszych schronisk w Beskidach. Być może jest nieco duże, ale tak zaprojektowane, że rozmiary te nie przytłaczają, nawet jeśli podejdzie się blisko. Patrząc od strony wejścia wydaje się znacznie mniejsze i nie zapowiada tak dużej przestronności wnętrz. Sprawia wręcz wrażenie przytulności. I takim zdaje się być zamiar projektanta. Przy możliwie dużej bryle budynek w górskiej scenerii nie może przytłaczać. Powinien schować się w krajobrazie, który w ogólnym oglądzie musi być najważniejszy. Sztuka architektoniczna jest mi zupełnie obca, ale wyczucie podpowiada, że przy tak dużej budowli jest to niezmiernie trudne. W tym wypadku, moim skromnym zdaniem, udało się to znakomicie. Zdaje sobie jednak sprawę, że jest to opinia skrajnie subiektywna, gdyż miejsce to towarzyszy moim wędrówkom od dawna i innej budowli tutaj zupełnie sobie nie wyobrażam. Niemniej gratulacje dla Pani Anny Górskiej, która stworzyła projekt tego schroniska na początku lat 50 XX w. (Budowę ukończono w roku 1958). Przeniosła tu sprawdzone wzory architektoniczne z podobnego projektu zrealizowanego przez siebie w Dolinie Chochołowskiej w 1953 roku.
Turbacz od Hali Długiej.
fot. Autor

Tym co czasami przytłacza nie jest budynek, a ci dla których został stworzony. Przy schronisku na Turbaczu schodzą się wszystkie główne gorczańskie szlaki. Położone jest w samym sercu tych gór i w zasadzie z każdego miejsca jest tu na tyle blisko, żeby wyskoczyć na obiad i wrócić na czas w doliny. Stąd też w każdy niemal pogodny weekend roi się tu od ludzi. Nie każdemu to odpowiada, a ja raczej należę do tych co wolą bardziej kameralne spotkania.

Nawet nie próbowaliśmy ustawiać się w kolejce do bufetu. Poplątaliśmy się tu i ówdzie w oczekiwaniu na wolną ławeczkę z widokiem na Tatry. A że nie dane nam było dostąpić tego wyróżnienia, wkrótce rozpoczęliśmy zejście do Nowego Targu.
Ostatnim zdjęciem tego dnia okazało się ujęcie całkiem nowego pomnika historii, tuż za połączeniem ścieżki szlaku z drogą prowadzącą z Kowańca do schroniska. Miejsce symboliczne podwójnie. Nie tylko przez upamiętnienie niedoli partyzanckiej w czasie walki z hitlerowskim okupantem. Jest to bowiem jedyny do tej pory znany mi pomnik upamiętniający na jednej tablicy walkę wszystkich polskich ugrupowań partyzanckich, działających w gorczańskich ostępach. Wszystkich, bez względu na orientację polityczną i cel walki. Mamy więc tutaj upamiętnionych i AK-owców i ludowców i oddziały „Ognia” i grupę „Wiarusy”, słowem wszystkich żołnierzy wyklętych, walczących z władzą niemiecką, a po „wyzwoleniu” z władzą komunistyczną. Znamienny symbol również dzisiejszego czasu wolności, pozwalającego na rzetelną i obiektywną ocenę ich poczynań.
Wszyscy bohaterowie na jednym kamieniu.
fot. Autor

Po krótkim zamyśleniu nad tragicznymi losami ludzi żyjących tutaj w tych koszmarnych czasach, przyszedł moment szybkiego powrotu do rzeczywistości. To co rozegrało się nad naszymi głowami przyspieszyło nasze tempo do prędkości momentami zawrotnej. Tuż za plecami, aż do samego Kowańca, natura urządziła nam wspaniały spektakl dźwięku i światła w postaci suchej burzy, która przerodziła się w deszcz dopiero pod samą goprówką przy Długiej Polanie. Spokojna, wręcz leniwa do tej pory wędrówka przerodziła się w prawie godzinną ucieczkę. Rozbłyski i grzmoty zdawały się kąsać nas po piętach, a my w swej naiwności mieliśmy sporo szczęścia, że udało nam się dotrzeć do celu. Na szlakach pełno jest przecież miejsc tragicznego końca nieszczęśliwie rażonych piorunem. Zamiast uciekać powinniśmy zrobić to, co pewna dziewczyna, która szła tuż przed nami, czyli schować się w lesie i przeczekać. Górę jednak wziął instynkt, który w czasie górskiej burzy nie jest najlepszym doradcą. Ale łatwo się pisze siedząc w fotelu przy komputerze. Góry, nawet tak przyjazne jak Gorce, potrafią zaskakiwać, a zdrowy rozsądek często zawodzi.


Kończymy naszą wędrówkę zmoknięci ale szczęśliwi, że i tym razem się udało. Zobaczyliśmy kilka ciekawych miejsc, i co najważniejsze, znowu poczuliśmy zapach górnoreglowego lasu, jakże inny od zapachów cywilizacji towarzyszących nam na co dzień. Mamy nadzieję, że rozstanie z górami potrwa tylko chwilę, choć dla nas chwila ta zawsze jest zbyt długa.

ZOBACZ WIĘCEJ ZDJĘĆ




[1] Sebastian Flizak „Bulanda – Ostatni czarodziej gorczański” w: Wierchy :rocznik poświęcony górom, Rok dwudziesty szósty, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Kraków 1957.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz