środa, 26 grudnia 2018

Jak nie zdobyłem "czerwonego". Dzień 2.





Przed wyruszeniem w drogę założyliśmy z Pawłem, że na noclegi będziemy wybierać schroniska górskie, bądź inne noclegownie przeznaczone dla turystów łażących po górach. Chodziło o to, żeby cały czas trzymać się górskich klimatów i obracać wśród ludzi najlepiej rozumiejących naszą szajbę i potrzeby z nią związane. Oczywiście, nie zawsze było to możliwe i w kilku miejscach trzeba było zanocować na zwykłych kwaterach. Dało mi to jednak doskonały materiał do przemyśleń, którymi chciałbym się teraz podzielić, a Kremenaros w Ustrzykach Górnych jest doskonałym przykładem na ich zobrazowanie.
W przeciwieństwie do większości obiektów działających pod szyldem PTTK w Kremenarosie udało się przeprowadzić generalny remont, który ucywilizował warunki pobytowe. Wszystko wydaje się nowe, czyste, zadbane, a przy tym proste, funkcjonalne, czyli takie, jakie plecakowicze lubią najbardziej. Pozostawiono zatem charakter górskiego schroniska, ale odnowiono dosłownie wszystko, od instalacji, podłóg, ścian, drzwi i okien, na meblach i pościeli kończąc. Nareszcie w górskiej noclegowni łazienka pachnie, a w kranie jest ciepła woda i to niemal od razu po odkręceniu kurka. Okazuje się, że nawet obiekt oferujący ceny  schroniskowe może pozwolić sobie nie tylko na schludność i elementarny porządek, ale też na odpowiednią modernizację oferowanego standardu.




 Niestety,  większość obiektów PTTK nie może się tym pochwalić, a dobrym kontrprzykładem jest szumnie zwany Hotelem Górskim ośrodek na drugim końcu Ustrzyków. Co z tego, że dywany na podłogach i reprodukcje na ścianach, jak wszystko ocieka starością. Nie tą zabytkową, pachnącą starym drewnem, bejcą i woskiem do podłóg, ale skrzypiącą zdezelowanymi zawiasami, trzaskającą niedomykającymi się drzwiami, wołającą o ratunek pleśnią w łazience i rozpadającymi się łóżkami. Starością, która jęczy niegospodarnością rodem jeszcze z zatęchłej komuny. Niestety, o prawdziwości tych słów można się przekonać w naszych górach o wiele za często, co unaoczniła mi także ta wyprawa.
I jeszcze jedna szczypta soli w tej opowieści. Jeśli wybieramy się w góry w okresie przełomu pomiędzy zimą i wiosną, należy liczyć się z tym, że pokoje, które wynajmiemy w obiektach o standardzie schroniskowym lub nieokreślonym będą miały temperaturę delikatnie mówiąc daleką od komfortowej. Niekiedy nawet może być znacznie zbliżona do panującej za oknem. Najwyraźniej gospodarze uważają, że skoro nie ma już zimy i mrozy nie trzaskają, nie ma też potrzeby tracić pieniędzy na opał. Zwłaszcza, że o tej porze turystów jest zbyt mało, żeby zrekompensować koszty ogrzewania. Jedna lub dwie noce w takim kurniku to jeszcze nie problem. Wystarczy trochę ubrań na grzbiet i coś na rozgrzewkę przed spaniem. Ale kiedy wędruje się z plecakiem przez kilka dni w wilgoci i chłodzie, i prawie każdy z nich kończy się w zimnicy, gdzie nie ma jak wysuszyć ubrań, a ogrzać się można jedynie włażąc pod kołdrę we wszystkim co było w plecaku, to z czasem taka impreza przestaje cieszyć.
Zastrzegam w tym miejscu, że nie wszystkie noclegownie na „czerwonym” odpowiadają temu opisowi, ale nie wymienię ich aby nie być posądzonym o reklamę.


Skoro jesteśmy już przy warunkach pobytowych na szlaku – miała być jedna szczypta soli, a będzie i druga. Gdy tak wspominam popas w Kremenarosie nie mogę odgonić myśli o pewnym marketingowym matactwie, który zmusił mnie do głębszego, niż bym sobie tego życzył, zdrenażowania skromnego przecież turystycznego portfela. Na fali powszechnej mody popijania bursztynowego nektaru, w bez mała każdych fizycznie nadających się do tego okolicznościach, namnożyło się u nas rozmaitych browarów, warzących różnego rodzaju napoje - bardziej lub mniej ów nektar przypominających. Oczywiście, prawie każdy z nich ma wielowiekową tradycję, sięgającą, jeśli już nie średniowiecza, to czasów imć Pana Zagłoby przynajmniej, nawet jeśli założono go wczoraj, na surowym korzeniu. Prawie każdy oferuje kilka gatunków nektaru, zmieniających się lub modyfikujących w zależności od aktualnie panujących wśród nektarowiczów upodobań. Pomijając jakość i sposób ich produkcji, sprawa jest całkiem atrakcyjna, dając szerokie spektrum wyboru alternatyw smakowych już na etapie zakupu. I to się browarnikom chwali. Jednak jakiś czas temu pojawił się u nas nowy gatunek, służący oszukiwaniu mniej dociekliwych oraz irytowaniu bardziej świadomych smakoszy. Nazywa się on różnie, ale mnie najbardziej do gustu przypadła nazwa „piwo na zlecenie”. Sprawa polega na tym, że produkuje się nektar najgorszego sortu, w smaku przypominający popłuczyny z szorowania szaletowej podłogi i oferuje hurtownikom, bądź nawet poszczególnym barom i restauracjom jako produkt bez nazwy, z możliwością dodrukowania etykiety kreowanej według własnego uznania. Niby nic bulwersującego, ale do czego to prowadzi? Ano do tego, że produkt najgorszej przemysłowej jakości oferuje się jako regionalny rarytas, oparty na naturalnych lokalnych składnikach, produkowany w sposób całkowicie ekologiczny i prezentujący wybitne walory smakowe, charakterystyczne wyłącznie dla danego regionu. Przynajmniej takie zalety sugerują – oczywiście nie wprost – informacje zawarte na etykiecie zmówionej przez zleceniodawcę. A wszystko to za cenę godną królewskiego kufla.
Co to znaczy, można się przekonać dobitnie wędrując po bieszczadzkich przybytkach. Mam wrażenie, że tutaj ten wybieg przybrał postać nagminną. W Kremenarosie na ten przykład oferowano taki właśnie napój, którego nazwy nie wymienię, jako jedyny dostępny w ofercie, bo jak tłumaczyła barmanka „chwilowo innego nie dowieźli”. Ponieważ stwierdzenie to przypomniało mi stare, niekoniecznie dobre czasy, rozejrzałem się czujnie i dostrzegłem za barem przeszkloną lodóweczkę pełną innych nektarów. Nie dałem jednak niczego po sobie poznać, chcąc się dowiedzieć w czym rzecz. Zamówiłem więc „jedyny” nektar za „jedyne” 9 złotych i już po pierwszym łyku wiedziałem. Po co sprzedawać dobry jakościowo kupiony drogo produkt skoro można kiepski i tańszy sprzedać znacznie drożej. A przy tym klient będzie myślał, że wypił coś wyjątkowego, można by rzec nawet ekskluzywnego. Czy ktoś będzie dochodził, że te same ścieki można wypić na Helu, tyle że pod marynistyczna etykietą?


Tymczasem przy całkiem smacznym posiłku w dawnym Pulpicie, złożonym z żurku, fasolki po bretońsku i rzeczonego bursztynowego nektaru na zlecenie, otwieram Internet by zapytać o radę pogodynkę. Mówi, że kiepsko to widzi i że zamiast deszczu może zaoferować ewentualnie śnieg, zwłaszcza powyżej 1000 m n.p.m. Ogólnie poza chłodem, wilgocią i pluchą, nic w menu na jutro nie ma. Spoglądam na Pawła i wzruszam ramionami. No cóż. Jak się niema co się lubi…




Trasa Ustrzyki Górne - Smerek
Źródło: Compass


piątek, 14 grudnia 2018

Jak nie zdobyłem "czerwonego". Dzień 1 - Kronika








Kiedy jakiś zamiar zbyt długo odkładany jest w czasie, utykając gdzieś między pomysłem a pierwszym krokiem, zwykle przechodzi w stan podobny do hibernacji. Nie umiera i nigdy na zawsze nie odchodzi, ale przyczaja się gdzieś w zakamarkach świadomości, czekając na swój czas. Może spać całymi latami, a nawet dekadami, nie dając żadnego znaku życia, poza drobnymi, ledwie zauważalnymi drgnięciami powiek w chwilach, gdy myśl zabłąkana z dalekiego świata przemknie wystarczająco blisko. Wtedy na ułamek sekundy przechodzi w czuwanie, żeby sprawdzić czy to aby nie pora wstać. Jak zaspany podróżny w poczekalni dworcowej w reakcji na zapowiedź nadjeżdżającego pociągu. I kiedy nadchodzi ten czas, kiedy już może zbudzić się ze snu i zacząć działać, wtedy zaczynam być szczęśliwy.
Poczekalnia mojej świadomości kryje wielu takich śpiochów. Część jeszcze z czasów, kiedy marzeniami usłane były ulice, a barwy świata nie mieściły się na żadnej palecie barw. Jedną z takich właśnie najdawniej uśpionych potrzeb jest u mnie chęć wędrowania. To dosyć wyjątkowa potrzeba, bo jako jedyna nigdy nie zasypia głęboko. Budzę ją co chwila i nakazuję iść, i spełnić przynajmniej część obietnic, jakimi jest przepełniona. Do najstarszych należy obietnica przewędrowania Głównego Szlaku Beskidzkiego od początku do końca w jednej wędrówce.

Zamiar ten pochodzi jeszcze z końca lat osiemdziesiątych, kiedy to po raz pierwszy zwrócił moją uwagę pewien szlakowskaz przy schronisku pod Turbaczem. Wskazywał on dwa przeciwległe kierunki wędrowania,  informując o trasie nie w godzinach marszu, jak to większość ówczesnych znaków miała w zwyczaju, lecz w kilometrach i to w trzycyfrowych wartościach liczbowych. Na jednym końcu był Ustroń, na drugim Wołosate. Ten obrazek pobudzał moją wyobraźnię przez lata.

I w końcu przyszedł ten czas, kiedy wszystko wkoło ułożyło się w życzliwej konfiguracji i nie pozostało nic innego, jak tylko założyć buty. To, co do tej pory przeszkadzało, nagle zmieniło front i zaczęło pomagać. Praca, rodzina, zdrowie i wszelkie inne okoliczności wykonały ukłon w moją stronę dając zielone światło, sugerując jednocześnie, że druga taka zgodność może się prędko nie powtórzyć.

Nie było wyjścia. Pewnego kwietniowego, słonecznego, aczkolwiek chłodnego poranka zameldowałem się na starcie w Wołosatym z zamiarem przewędrowania 500 kilometrów szlaku czerwonego aż do Ustronia.
Obok mnie stawił się jeszcze „Paweł od gór”, człowiek z którym już od kilku miesięcy przygotowywaliśmy się do tego marszu. Udało nam się wcześniej przedreptać kilka dni po górach we wspólnym towarzystwie, testując swoją wzajemną tolerancję. Wyniki były obiecujące, więc zdecydowaliśmy podołać temu wspólnie, nawzajem napędzając się do działania. Jeszcze przed wyjściem zastanawiałem się, czy taka wędrówka mogłaby dojść do skutku bez odpowiedniego wsparcia? To znaczy, czy wyruszyłbym w taką drogę sam? Lubię wędrować samotnie i czyniłem to już wielokrotnie. Większość mojego wędrowania to borykanie się z samym sobą i zdaje mi się, że radzę sobie z tym nie najgorzej. Ale w tym przypadku sprawa wydawała się zgoła odmienna, a odpowiedź już nie taka prosta. Prawdopodobnie gdyby nie pojawił się Paweł, nie założyłbym plecaka na tak długo. Bo wszystko rozbija się o skalę. Co innego kilkadziesiąt kilometrów w trzy dni, a co innego pięćset w trzy tygodnie. Świadomość czyjejś obecności i wsparcia – jakkolwiek iluzoryczna – jest bardzo istotna. Im trudniejsze wyzwanie, tym bardziej.
Co prawda takie wsparcie może okazać się złudne, ale tego przed wyruszeniem w drogę nie da się zweryfikować. Dopiero beczka soli pokazuje prawdę.





Szlak czerwony Wołosate - Ustrzyki
źródło: Compass


Tak, czy inaczej zjawiliśmy się w Wołosatym przy słupku z czerwoną kropką w Poniedziałek Wielkanocny o 8:30 rano. Muszę przyznać, że byłem w tym miejscu już wiele razy i zawsze wspominam te momenty z przejęciem.  Ale nigdy jeszcze nie czułem takich emocji jak teraz. Zmysły miałem wyostrzone jak rzadko, widać adrenalina wreszcie zabrała się do dzieła. Chyba właśnie zacząłem zdawać sobie sprawę z tego co mnie czeka.
A czekało wiele. Główny Szlak Beskidzki wije się najwyższymi grzbietami naszych Beskidów na przestrzeni między Bieszczadami a Śląskiem, ścieżką długości około 500 kilometrów. Przemierza prawie wszystko, co najcenniejsze w tych górach, odkrywając miejsca najciekawsze - zarówno geograficznie, jak i historycznie. Dla świadomego turysty to nieprzebrana skarbnica doznań estetycznych i poznawczych, ale też doskonały sprawdzian możliwości i ograniczeń fizycznych. Wrażeń zatem z pewnością nie zabraknie.




Początek...
fot. Dorota P.