czwartek, 25 lutego 2016

Korbielów - Krościenko cz.1 - Kronika












Korbielów - Jaworzyna
Clik na mapę + F11 Pełny ekran, Ctrl +/- zmiana rozmiaru, CTRL 0 rozmiar 100%



 
Wśród atrakcji, jakie oferuje nam życie, na eksponowanym miejscu znajduje się nieprzewidywalność jutra. W zasadzie wszystkie zamierzenia i plany należy traktować jako domniemanie, a najlepiej jak niesprawdzoną teorię, dopóki nie zostaną zweryfikowane przez czas. W naszym przypadku, plan wspólnego (ja + moja lepsza połówka) pokonywania w każdym sezonie pięciodniowego fragmentu Głównego Szlaku Beskidzkiego został zweryfikowany już na drugim etapie. Diabeł zakręcił ogonem i kalendarzem tak, że w roku 2013 na trasę czerwonego nie zameldowaliśmy się w ogóle. Zaś w następnym nasza drużyna, choć jakże mała, musiała zostać okrojona jeszcze o połowę. W ten sposób dołączyłem do grona samotników przemierzających beskidzkie szlaki, walczących nie tylko ze zmęczeniem, ale także z samotnością. Musiałem nauczyć się chodzenia po górach od nowa. Dawniej co prawda zdarzały mi się samotnicze wędrówki, ale zawsze były to jednodniówki. Poza tym, do dobrobytu człowiek się przyzwyczaja i kiedy go zabraknie, mija trochę czasu zanim odwyknie. Teraz musiałem zmienić nieco podejście do samego wędrowania.
Po pierwsze, kiedy chodzę sam, zazwyczaj poruszam się szybciej. Możliwość narzucenia własnego tempa, mniejszy bagaż na plecach, a nade wszystko świadomość, że jestem zdany wyłącznie na siebie, powodują najwyraźniej, że przyspieszam kroku. Postanowiłem więc wydłużyć  dzienne etapy marszu, aby w  pełni wykorzystać siły i długie majowe dni. Pierwszy z nich zaplanowałem na ok. 30 km miedzy Korbielowem a Markowymi Szczawinami i zająć miał ok. 10 godzin.
Po drugie zaś, okazało się, że muszę przyswoić sobie sztukę konwersacji ze samym sobą. Tak jest. Ci co teraz uśmiechają się pod nosem niech spróbują nie odezwać się słowem przez choćby jeden dzień. Taka harcerska próba milczenia. Jeśli przez ten czas będą odizolowani od innych, małe szanse, że w końcu nie zaczną do siebie gadać.  Wędrowanie w czas majowy ma jedną zasadniczą zaletę. W środku tygodnia na szlakach spotyka się niewielu piechurów. Okazji do pogawędek prawie nie ma. A że jest co opowiadać…

Sztuka autoportretu - efekt samotnego wędrowania.
fot. Autor


Wiąże się to z zabawną sytuacją, jaka miała miejsce pierwszego dnia wędrówki. Zacznijmy jednak od początku. Wyruszyłem w poniedziałek 19 maja ok. godziny 9:00 z Korbielowa. Najkrócej do czerwonego można stamtąd dotrzeć żółtą ścieżką na wschód, w kierunku Przełęczy pod Beskidem Krzyżowskim (854 m). Ja jednak musiałem rozpocząć przemierzanie czerwonego w punkcie, w  którym go opuściłem poprzednio, a więc od Schroniska Na Hali Miziowej. Szlak żółty poprowadził mnie zatem na przeciwległe stoki doliny Glinnego i już po dwóch godzinach przywiódł na Halę Miziową. Tempo miałem dosyć dobre, być może dlatego, że uskrzydliła mnie pewna spadająca znienacka kłoda świerkowa, zerwana ze smyka górala, próbującego ściągnąć ją po stromiźnie Szlakówki (1098 m). Jakąś cudowną zwinnością, której na co dzień nie wykazuję, uniknąłem zmiażdżenia chowając się za dorodnego buka, który oberwał zamiast mnie.  Góral, zapewne w ramach rekompensaty za zszarganie nerwów, skarcił niesforną kłodę słowami na c, p, oraz k, po czym zapytał uprzejmie o moje wędrowne plany i obdarzył krótką opowiastką jak to On na Miziową drzewiej chadzał. Oddalił się jednak dosyć szybko, pobrzękując aluminiowymi puszkami w foliowej reklamówce. Sądząc po brzmieniu, niektóre z nich wydawały się puste…
Adrenalina zrobiła swoje i ani się obejrzałem byłem już na Miziowej.  Chwila namysłu i rezygnacja z wyjścia na szczyt Pilska (1557 m). Główny Beskidzki nie prowadzi na górę, lecz obchodzi wierzchołek od południa i wschodu. Zapewne po to, żeby sprowadzać ludzi do schroniska. Może chodzi też o  jakieś przepisy graniczne. Nie wiem. Kiedyś już byłem na Pilsku, a plany na dzisiaj duże. Przede mną jakieś 8 godzin marszu – siły i czas przydadzą się później.

Hala Miziowa - widok na Babią
fot. Autor


czwartek, 18 lutego 2016

Polany reglowe


Gdyby nie liczyć połonin bieszczadzkich, cały krajobraz beskidzki poniżej 1400 m wysokości powinien zajmować las. I tak też było na początku, zanim osiedlili się tutaj ludzie. Cały ten olbrzymi obszar porastała pierwotna puszcza karpacka i tylko niewielkie skrawki w postaci wiatrołomów, osuwisk skalnych czy też wypaleń po naturalnych pożarach wpuszczały do tych mrocznych ostępów nieco więcej światła. Gdyby nie człowiek, który postanowił zaprzęgnąć te góry do swojej gospodarki, jedynymi otwartymi przestrzeniami w Beskidach byłyby hale alpejskie Czarnohory , Gorganów i Babiej Góry, oraz wspomniane już połoniny. Łąki i polany pojawiły się tutaj jako efekt zapotrzebowania na pastwiska i tereny uprawne, których pierwsi osadnicy pragnęli tak samo pilnie jak powietrza i wody. Następne ich pokolenia rozwijały sposoby gospodarowania w górach, czyniąc pastwiska jednym z głównych elementów tutejszej ekonomii, warunkującym przetrwanie w tych trudnym środowisku terenowym i klimatycznych.
Fenomenem jest to, że polany górskie z całym swoim pasterskim zagospodarowaniem, mimo że są tworem sztucznym, stanowią dla nas – współczesnych – tak oczywisty i  spójny element krajobrazu górskiego jakby stworzyła je sama natura, a nie człowiek. Przez setki lat służenia bacom tak umiejętnie wkomponowały się okoliczne lasy, że dziś już trudno wyobrazić sobie ich brak. Mało tego - są chyba jedynym dziełem człowieka, o którym można powiedzieć, że przysłużył się górskiemu pejzażowi. Stanowią dla dzisiejszych turystów niemałą atrakcję, urozmaicając monotonię wędrówki przez rozległe obszary leśne, stając się znakomitymi punktami orientacyjnymi, a często także docelowymi. Z ich zboczy podziwiać można niejednokrotnie rozległe panoramy sąsiednich grzbietów, a nawet całych pasm górskich, co przecież jest nieodzownym elementem atrakcyjności górskiego wędrowania. To właśnie te widoki są źródłem największych zachwytów i najlepszą motywacją do dalszej wędrówki. Gdyby nie było polan, bylibyśmy ich pozbawieni na olbrzymich obszarach.



Hala Młyńska z rozległą panoramą na wschód.
W głębi pasmo Lubania.

fot. Autor

piątek, 12 lutego 2016

Pasterze i rabusie - Bojkowie cz.2




Poszczególne grupy etnograficzne zamieszkujące obszary beskidzkie wypracowywały niezależne sposoby gospodarowania, mimo niewątpliwie wielu cech wspólnych, łączących ich na tej płaszczyźnie. Każda z nich jakby nie bacząc na swoich sąsiadów i wspólne z nimi pochodzenie, osiedlając się w górach  modyfikowała wzorce zaczerpnięte w tym zakresie z tradycji, dostosowując je przede wszystkim do zastanych warunków środowiskowych, ale również upodobań odziedziczonych po przodkach. Bardzo dobrze widać to na przykładzie trzech grup kulturowych gospodarujących w Beskidach Wschodnich i Środkowych: Hucułów, Bojków i Łemków. Wszystkie wywodzą się ze wspólnych źródeł kulturowych i stanowią połączenie cech żywiołów Ruskiego i Wołoskiego, które zetknęły się ze sobą właśnie tu, w Karpatach, gdzieś w połowie ubiegłego tysiąclecia lub nawet nieco wcześniej. Wszystkie więc mają jednakie pochodzenie i tworzyły się mniej więcej w tym samym czasie. Wszystkie dziedziczyły te same sposoby na przetrwanie, jednak w konsekwencji rozwinęły się nieco inaczej i nieco inne elementy gospodarki ważyły o ich losie. Łemkowie stawiali najmocniej na rolnictwo i rzemiosło. Początkowo czerpali też znaczne korzyści z gospodarki drzewnej,  natomiast pasterstwo było jedynie zajęciem dodatkowym. U Hucułów dominujące znaczenie miały pasterstwo i eksploatacja lasu, choć rolnictwo także stanowiło istotny dodatek do całości gospodarki, która tutaj wydawała się najlepiej wyważona ze wszystkich. Niejako zwieńczeniem jej oryginalności była hodowla konia huculskiego, gdzie indziej pierwotnie niespotykana. Bojkowie natomiast także postawili na pasterstwo, lecz u nich z kolei niecodzienny – jak na warunki Beskidzkie – okazał się jego przedmiot: wół, który prawie całkowicie zdominował gospodarowanie w Bieszczadach.


Zasięg osadnictwa Bojków.
Oprac. Autor
 

Takie gospodarcze zróżnicowanie świadczy o kilku zasadniczych uwarunkowaniach, rządzących historycznymi procesami kulturotwórczymi w tej części Karpat. Po pierwsze, w warunkach ograniczonych możliwości komunikacyjnych pomiędzy poszczególnymi społecznościami, trudnodostępne pasma górskie stanowiły nie tylko granice terytorialne danej kultury, ale również, jak się wydaje, jeśli nie izolowały, to przynajmniej filtrowały gospodarcze wpływy kultur sąsiednich. Przynajmniej takie można by odnieść wrażenie patrząc na różne ścieżki rozwoju tych trzech Karpackich grup kulturowych. Rozwijały się one niezależnie, dopracowując się własnych, często oryginalnych metod gospodarczych. Wygląda to tak jakby niechętnie podglądano sąsiadów, starając się przede wszystkim dbać o własną niezależność i oryginalność. Jedynie elementy wniesione do gospodarki przez Wołochów wydają się jednakowe bądź podobne (niektóre narzędzia, metody wypasu itp.), reszta zaś pozostaje odrębna, modyfikując w zależności od warunków środowiskowych.
W tym miejscu zasadne staje się pytanie: w jakim stopniu góry (warunki środowiska górskiego) wpływały na odrębność gospodarczą społeczności tu żyjących? Czy rzeczywiście aż tak bardzo dzieliły?