czwartek, 25 lutego 2016

Korbielów - Krościenko cz.1 - Kronika












Korbielów - Jaworzyna
Clik na mapę + F11 Pełny ekran, Ctrl +/- zmiana rozmiaru, CTRL 0 rozmiar 100%



 
Wśród atrakcji, jakie oferuje nam życie, na eksponowanym miejscu znajduje się nieprzewidywalność jutra. W zasadzie wszystkie zamierzenia i plany należy traktować jako domniemanie, a najlepiej jak niesprawdzoną teorię, dopóki nie zostaną zweryfikowane przez czas. W naszym przypadku, plan wspólnego (ja + moja lepsza połówka) pokonywania w każdym sezonie pięciodniowego fragmentu Głównego Szlaku Beskidzkiego został zweryfikowany już na drugim etapie. Diabeł zakręcił ogonem i kalendarzem tak, że w roku 2013 na trasę czerwonego nie zameldowaliśmy się w ogóle. Zaś w następnym nasza drużyna, choć jakże mała, musiała zostać okrojona jeszcze o połowę. W ten sposób dołączyłem do grona samotników przemierzających beskidzkie szlaki, walczących nie tylko ze zmęczeniem, ale także z samotnością. Musiałem nauczyć się chodzenia po górach od nowa. Dawniej co prawda zdarzały mi się samotnicze wędrówki, ale zawsze były to jednodniówki. Poza tym, do dobrobytu człowiek się przyzwyczaja i kiedy go zabraknie, mija trochę czasu zanim odwyknie. Teraz musiałem zmienić nieco podejście do samego wędrowania.
Po pierwsze, kiedy chodzę sam, zazwyczaj poruszam się szybciej. Możliwość narzucenia własnego tempa, mniejszy bagaż na plecach, a nade wszystko świadomość, że jestem zdany wyłącznie na siebie, powodują najwyraźniej, że przyspieszam kroku. Postanowiłem więc wydłużyć  dzienne etapy marszu, aby w  pełni wykorzystać siły i długie majowe dni. Pierwszy z nich zaplanowałem na ok. 30 km miedzy Korbielowem a Markowymi Szczawinami i zająć miał ok. 10 godzin.
Po drugie zaś, okazało się, że muszę przyswoić sobie sztukę konwersacji ze samym sobą. Tak jest. Ci co teraz uśmiechają się pod nosem niech spróbują nie odezwać się słowem przez choćby jeden dzień. Taka harcerska próba milczenia. Jeśli przez ten czas będą odizolowani od innych, małe szanse, że w końcu nie zaczną do siebie gadać.  Wędrowanie w czas majowy ma jedną zasadniczą zaletę. W środku tygodnia na szlakach spotyka się niewielu piechurów. Okazji do pogawędek prawie nie ma. A że jest co opowiadać…

Sztuka autoportretu - efekt samotnego wędrowania.
fot. Autor


Wiąże się to z zabawną sytuacją, jaka miała miejsce pierwszego dnia wędrówki. Zacznijmy jednak od początku. Wyruszyłem w poniedziałek 19 maja ok. godziny 9:00 z Korbielowa. Najkrócej do czerwonego można stamtąd dotrzeć żółtą ścieżką na wschód, w kierunku Przełęczy pod Beskidem Krzyżowskim (854 m). Ja jednak musiałem rozpocząć przemierzanie czerwonego w punkcie, w  którym go opuściłem poprzednio, a więc od Schroniska Na Hali Miziowej. Szlak żółty poprowadził mnie zatem na przeciwległe stoki doliny Glinnego i już po dwóch godzinach przywiódł na Halę Miziową. Tempo miałem dosyć dobre, być może dlatego, że uskrzydliła mnie pewna spadająca znienacka kłoda świerkowa, zerwana ze smyka górala, próbującego ściągnąć ją po stromiźnie Szlakówki (1098 m). Jakąś cudowną zwinnością, której na co dzień nie wykazuję, uniknąłem zmiażdżenia chowając się za dorodnego buka, który oberwał zamiast mnie.  Góral, zapewne w ramach rekompensaty za zszarganie nerwów, skarcił niesforną kłodę słowami na c, p, oraz k, po czym zapytał uprzejmie o moje wędrowne plany i obdarzył krótką opowiastką jak to On na Miziową drzewiej chadzał. Oddalił się jednak dosyć szybko, pobrzękując aluminiowymi puszkami w foliowej reklamówce. Sądząc po brzmieniu, niektóre z nich wydawały się puste…
Adrenalina zrobiła swoje i ani się obejrzałem byłem już na Miziowej.  Chwila namysłu i rezygnacja z wyjścia na szczyt Pilska (1557 m). Główny Beskidzki nie prowadzi na górę, lecz obchodzi wierzchołek od południa i wschodu. Zapewne po to, żeby sprowadzać ludzi do schroniska. Może chodzi też o  jakieś przepisy graniczne. Nie wiem. Kiedyś już byłem na Pilsku, a plany na dzisiaj duże. Przede mną jakieś 8 godzin marszu – siły i czas przydadzą się później.

Hala Miziowa - widok na Babią
fot. Autor



Czerwony przez jakąś godzinkę trawersuje kopułę Pilska prowadząc przez jeden z najdorodniejszych fragmentów górnoreglowej puszczy świerkowej w Beskidach. Wchodząc tam z Hali Miziowej od razu odczuwa się chłód i tajemniczość gęstego boru, jakby zaraz pojawić się miały leśne elfy, gnomy i strzygi. Jeden z piękniejszych fragmentów leśnych na całym czerwonym. Podobne spotkać można już tylko w Parku Babiogórskim. Ścieżka wije się malowniczo między kamieniami i korzeniami skrajem rezerwatu Pilsko, by dołączyć w końcu go granicy słowackiej i sprowadzić na Przełęcz Glinne (809 m).


Źródlisko potoku Glinne
fot. Autor


Za nią krótkie, lecz męczące podejście na Studenta (935 m). Brać studencka kojarzyła mi się do tej pory raczej przyjaźnie. Ten jest jednak wyjątkowo złośliwy. 125 metrów przewyższenia na odcinku  około kilometra, plus trzy godziny marszu w nogach powodują, że na wierzchołku siadam i czekam na przypływ bardziej pozytywnych myśli. Gdy nadchodzą, ruszam dalej łagodniejszą już ścieżką grzbietową przez Beskid Korbielowski (955 m). Gdzieś po drodze, zza grzbietu słowackiego wzgórza Polany  wyłoniła się zamglona i odległa Babia Góra, przypominając o kilometrach, z jakimi jeszcze przyjdzie mi się dzisiaj zmierzyć.
Coś jest nie tak, bo zaczynam odczuwać duże zmęczenie. Jestem w trasie dopiero 4,5  godziny, a słabość jak po całodziennej włóczędze. Mój wewnętrzny monolog motywacyjny zaczyna się uzewnętrzniać akurat w momencie, gdy dociera do mnie inny głos, nie mój. Najpierw słyszę jakby rozmowę - ni to monolog, ni dialog. Jakby ktoś rozmawiał przez telefon. W kobiecym głosie słychać dużo pretensji do rozmówcy i sporo ogólnego narzekania na wszystko. Takie gorzkie żale. Dużo złości na życie, za to że nie przyniosło jej tego, co chciała. Chwilę potem, tuż za zakrętem, wyłoniła się przede mną postać, mozolnie i powoli wpinająca się jak ja na Beskid Krzyżowski. Była to siwiutka staruszka, w starej jak ona chustce na głowie i kosturem w ręku, który przy każdym kroku zdawał się ratować ją przed upadkiem. Była sama i nie rozmawiała przez telefon. Nieświadoma mej obecności prowadziła swój monolog – dialog ze sobą, mając pewnie nadzieję, że nikt jej tutaj nie słyszy. Coś jak spowiedź, tyle że w katedrze górskiego lasu. Po moim „Szczęść  Boże” w końcu mnie dojrzała, a jej oczy miały więcej zakłopotania niż moje. „Godzinki odmawiam” – rzekła, a ja wiedziałem już, że jestem taki sam, jak ona. Ukrywam swoje żale do świata i tylko od czasu do czasu znajduję odosobnienie, by je z siebie wyrzucić. Od tej pory robię to znacznie częściej.
Po Beskidzie Krzyżowskim (923 m) przyszedł czas na Jaworzynę (1047 m), górę na tyle osobliwą, że pokonywać ją musiałem dwa razy w ciągu jednego podejścia. Wyczyn pozornie niezrozumiały, zważywszy na moje i tak już duże zmęczenie, lecz z niego właśnie wynikający. Rozkoszując się pięknymi okolicznościami przyrody Przełęczy Półgórskiej, nie zauważyłem, jak mojego towarzysza Nikona odłożyłem na bok, próbując wydostać  z plecaka coś do jedzenia. Nie zauważyłem też, że biedak został tam, kiedy ja - raźniej już, bo najedzony i bez jego balastu - zacząłem podchodzić pod Jaworzynę. Przeszedłem dobry kilometr, kiedy zorientowałem się, że coś jest nie tak. Chciałem zrobić fotkę, ale nie było czym. W ułamku sekundy zmęczenie wyparowało, a zbiegając w dół o mało nie połamałem nóg. Mimo pośpiechu miałem wrażenie, że schodzenie zajmuje mi więcej czasu niż podejście. Byłem bliski paniki, a wszystko przez uzależnienie od cyfrowej zabawki. Co prawda nie byle jakiej, bo przez ostatnie dwa lata przeszedłem z nią dobrych kilka setek kilometrów, ale jednak zabawki. No i świadomość, że jak jej nie znajdę, nie będzie zdjęć z włóczęgi - dla mnie najważniejszej. Na szczęście w majowe poniedziałki frekwencja na szlakach nie jest zbyt duża (tylko ludzie gadający do siebie), więc leżący na kamieniu aparat nikogo nie skusił.

Jaworzyna - widok z Przełęczy Półgórskiej
fot. Autor


Jaworzyna - Schronisko na Markowych Szczawinach
Clik na mapę + F11 Pełny ekran, Ctrl +/- zmiana rozmiaru, CTRL 0 rozmiar 100%



Za piętnaście trzecia zameldowałem się na Jaworzynie. Czasowo nie najgorzej, zważywszy atrakcje jakie w tym czasie mnie spotkały, ale ubytek sił znaczny. Przez chwilę rozważam zejście do prywatnego schroniska o intrygującej nazwie „Viktoria K”, zwłaszcza że na zdjęciach w necie wyglądało nie zgorzej. Jednak po dotarciu na Przełęcz Głuchaczki, Babia Góra zaczęła wołać tak głośno, że nie miałem śmiałości protestować. Choć muszę przyznać, że gdyby tutejsza baza  namiotowa była już czynna, nie wiem, czy nie skusiłbym się na odpoczynek. Szczęściem, studenci rozbijają namioty dopiero w lipcu, więc dylematu żadnego nie było.


Poza sezonem reklamę chowa się w krzakach.
fot. Autor



Od tej strony jeszcze nigdy pod Babią nie podchodziłem i ciekawość okazała się silniejsza. Rozpocząłem więc ponad godzinne podejście na Mędralową (1159 m) z nadzieją, że satysfakcja odkupi fizyczne cierpienia. Po minięciu miejsca zwanego przez Słowaków Horne Gluchacky, niezbyt długie lecz męczące podejście na Mędralową Zachodnią (1024 m). Dla tych którzy chcieliby darować sobie ten spacer, nasi bracia Słowacy wytyczyli żółtą ścieżkę od Górnych Głuchaczek właśnie, na Przełęcz Jałowiecką, którą ominąć można cały grzbiet Mędralowej, znacznie oszczędzając siły i czas. Jest to jednak opcja dla tych, którzy nie zaliczają przejścia szlaku czerwonego, muszę więc odwrócić wzrok, aby nie kusić losu.
Między Mędralową Zachodnią i Przełęczą Jałowiecką grzbiety górskie łączą się ze sobą tak karkołomnie i enigmatycznie, że wzbudzają wątpliwości geografów co do ich klasyfikacji regionalnej. Większość za Jerzym Kondrackim uznaje, że na tym odcinku GSB wkracza na obszar Beskidu Makowskiego, inni że jest to ciągle Beskid Żywiecki. Jedni łączą Grupę Mędralowej z Pasmem Babiogórskim, inni z Pasmem Przedbabiogórskim. Jaka to różnica? Problem czysto akademicki, bo góry przecież wszędzie takie same, ale człowiek tak już ma, że musi wszystkiemu nadać nazwę i zaszufladkować. Bez jakichkolwiek rozterek w tym temacie docieram do Mędralowej vel Wielkiego Jałowca o 16:20. Taka pora przy pogodnym niebie gwarantuje zwykle dobrą widoczność. Mam więc okazję podziwiać szeroką panoramę na północ, od Beskidu Śląskiego na zachodzie, po Pasmo Policy na wschodzie. Lekkie rozczarowanie brakiem widoku na Babią Górę, która stąd musiałaby wyglądać okazale, kompensuje odpoczynek z batonem w jednej ręce i resztką korbielowskiej drożdżówki w drugiej. I ta cisza…
Gdybym nasłuchał się jej więcej, pewnie bym usnął. Ciasto drożdżowe w połączeniu z czekoladą i wysiłkiem siedmiogodzinnego marszu najwyraźniej usypia. Ocknąłem się jednak szybko, bo choć do Markowych Szczawin już niedaleko, dzień nie będzie trwał w nieskończoność. Po zmierzchu wolałbym być w schronisku. Po piętnastu minutach jestem już na Tabakowym Siodle (Przełęcz Jałowiecka Północna 998 m) i w końcu mogę spojrzeć na Babią Górę z tej północno – zachodniej perspektywy. Sama przełęcz co prawda zalesiona, ale wystarczy parę kroków na wschód by otworzył się doskonały widok na cały masyw Cyla, Babiej, zachodni grzbiet Pasma Policy i Mosorny Groń. Stąd Diablak, rzeczywiście wygląda jak sterta kamieni wykiprowana przez jakąś mega ciężarówkę. Jeszcze chwila namysłu nad ludzkimi nadziejami jakie wędrowały tędy od wieków, towarzysząc przeróżnym towarom i ideom przemycanym tabakowym chodnikiem i trzeba zbierać się dalej.
Masyw Babiej Góry z Przełęczy Jałowieckiej Północnej
fot. Autor


Przez Żywieckie Rozstaje, Górnym Płajem na Markowe Szczawiny. Ścieżka na tym odcinku mało męcząca, mimo że pokonać trzeba kolejny tysięcznik - Jałowcowy Garb (1017 m). Nazwa adekwatna, gdyż mimo znacznej wysokości, między dwoma niewiele niższymi  przełęczami zdaje się ledwie garbem, a nie solidną góra.
Przed schroniskiem jeszcze jedno ciekawe miejsce. Zerwa Cylowa to świadectwo, że przyroda z pozoru nieożywiona także tętni życiem. Drzemie jedynie usypiając naszą czujność, by zbudzić się nagle i pokazać swoją siłę ku naszemu zaskoczeniu. W 1962 roku masy skalne północnego stoku Cyla (1517 m) runęły kilkaset metrów w dół, zabierając ze sobą ponad dwa hektary lasu, na zawsze już zmieniając  ukształtowanie tego miejsca. Jest to drugie pod względem wielkości osuwisko na trasie czerwonego, a smaczku przy jego przekraczaniu dodaje fakt, że jest ono ciągle czynne i w każdej chwili może runąć ponownie. Mimo świadomości, że lawiny takie są nader rzadkie, stąpam po nim ostrożnie i z szacunkiem, a po drugiej stronie czuję niejaką ulgę. W końcu raz na jakiś czas osuwiska lubią się odnawiać. Dlaczego nie dziś? A może ulgę przyniosła świadomość, że do schroniska już tylko kilkaset metrów?

Zerwa Cylowa
fot. Autor


O 18:30 docieram do Markowych Szczawin. Miejsce dla turystyki górskiej wręcz legendarne. Od przeszło stulecia  przyciąga rzesze turystów, dając odpoczynek przed wejściem lub po zejściu z Matki Niepogód. To tutaj przez równo wiek funkcjonowało najstarsze w polskich Beskidach schronisko, przygarniając całe pokolenia wędrowców. To ono dało początek i przykład podobnym obiektom turystycznym, stąd aż do bieszczadzkich połonin. Z nim właśnie związane były znane wśród braci turystycznej postacie Hugona Zapałowicza, Władysława Midowicza i Edwarda Moskały. Niestety, stare schronisko skończyło swoją służbę wiosną 2007 roku, umierając podobno na starość. Rozebrano je i zastąpiono nowym obiektem, bardziej okazałym i nowoczesnym, lecz mimo to nawet nie brzydkim w formie. Ktoś dołożył starań aby w swej prostocie nie przytłaczało.  Czy ten zamiar się powiódł? Niech każdy odpowie sobie sam. Nie sądzę jednak, żeby nowy budynek kiedykolwiek dorównał poprzednikowi. Białe tynki nie ogrzeją jak stare drewno, a gresy na posadce nie dadzą odpocząć zmęczonym nogom tak dobrze, jak podłogowe deski. Szkoda.
Z dawnych czasów ostała się na polanie tylko jedna pamiątka. Niewielką chatkę, przypominającą ponoć konstrukcją pierwsze tutejsze schronisko, zbudował Edward Moskała, aby zorganizować w niej Muzeum Turystyki Górskiej PTTK. Ekspozycję można podziwiać do dziś.


Nowe schronisko na Markowych Szczawinach
fot. Autor

Ostatnia pamiątka dawnej architektury
fot. Autor


Kontemplacja nad bursztynowym nektarem owocuje jeszcze jednym, zaskakującym wnioskiem. Tutaj na razie kończy się dla mnie wędrówka w nieznane. Od tego miejsca w zasadzie aż do Radziejowej wędrował będę swoimi śladami, zostawionymi w bardziej lub mniej zamierzchłej przeszłości. A że stare dzieje mają swój niepowtarzalny urok, już nie mogę się doczekać.

Markowe Szczawiny - Schronisko na Hali Krupowej
Clik na mapę + F11 Pełny ekran, Ctrl +/- zmiana rozmiaru, CTRL 0 rozmiar 100%



Wtorek przywitał mnie równie słonecznie, jak poniedziałek. Z ta różnicą, że powietrze było krystalicznie przejrzyste i rześkie, a światło czyste i ostre. Taki rodzaj poranka, który w lecie zapowiada upał, a w zimie tęgi mróz. Ten zapowiadał przede wszystkim piękne widoki z Diablaka. Wyruszam dosyć późno, bo dopiero tuż przed dziewiątą. Pewnie wczorajsze kilometry rozpuszczone w płynnym bursztynie wymusiły nieco dłuższy sen. Plany na dzisiaj są jednak dla mnie litościwe, mam więc sporo czasu i nie muszę się spieszyć. Do Schroniska na Hali Krupowej mam ok. 17 kilometrów i najwyżej sześć, może siedem godzin marszu. Takie rozplanowanie trasy wynika z tego, że za Krupową aż do Rabki brakuje ciekawych miejsc noclegowych, zaś samo schronisko i jego otoczenie są tak urokliwe, że warto tam położyć kości.
Po pół godzinie wydeptywania kamiennego chodnika docieram na Przełęcz Brona (1408 m). Duże przewyższenie, ponad 220 metrów na odcinku jednego kilometra, jeszcze przez dobrą minutę objawia się intensywnym sapaniem i parowaniem. Po wyrównaniu oddechu, przystępuję do dokumentacji fotograficznej zmian, jakie tu zaszły od mojej ostatniej bytności w tym urokliwym miejscu. Kępy trawy i ułomki skalne, na których dawniej sadzało się zmęczone cztery litery zastąpiono kamienną posadzką, na której nie posadziłbym nawet dziecka w pampersie, w obawie, że złapie „wilka”. Postawiono co prawda kilka ławek, ale siedzenie na ławce jak w jakimś parku zdrojowym, to średnia przyjemność dla górskiego łazika. Założę się, że większość ludzi i tak będzie siadać na trawie poza tym kamiennym placem. Postawiono też barierki, które skutecznie szpecą zdjęcia bajecznych widoków rozciągających się za nimi. Ale na co ja narzekam?! Dobrze chociaż, że kostki betonowej nie ułożyli.

Nowa "Brona"
fot. Autor


Przy podejściu przez Kościółki coś zaczyna mnie niepokoić. Początkowo niejasne odczucie powoli przeradza się w przeświadczenie, że to miejsce jest jakieś inne. Byłem tutaj już parę razy, ale dzisiaj jest jakoś inaczej. Spokojniej…, ciszej…, bez ruchu. No tak. Zawsze kiedy tu jestem, słychać zewsząd tupot gumowych wibramów i pobrzękiwanie kijków trekingowych. Do tego zwykle po uszach hula wiatr. Dzisiaj nie ma wiatru ani ludzi. Jestem zupełnie sam. Nie przypuszczałem, że w tym miejscu można otrzeć się o samotność. Wędrówka w środku tygodnia po raz kolejny ujawnia swoją największą zaletę.
Na wierzchołek Diablaka (1725 m) czerwony dociera pokonując podejście rumowiskiem skalnym zwanym Tablicami Zejsznera, na cześć pierwszego polskiego geologa, który w 1830 roku badał to miejsce. Moja samotność kurczy się tylko nieznacznie. Siedzi tam jeden chłopak, z którym ucinamy sobie krótką pogawędkę, po czym i on znika, kierując się na Markowe Szczawiny. Zostaję sam. Pusty Diablak to widok przeze mnie jeszcze nie znany. Wykorzystuję to skwapliwie i fotografuję wszystko, co się do tego nadaje. Jak Japończyk w Disneylandzie. Z tą różnicą, że fotki robię spokojnie, bez pośpiechu, bo nikt mi niczego nie zasłania i nie muszę czekać, aż przypadkowe postacie opuszczą wypatrzony kadr. Razem z dobrym światłem kończącego się już poranka, wszystko składa się na raj dla fotografa. Nawet tak mizernego jak ja. Pierwszy raz, na przykład, mogę spokojnie przyjrzeć się memoriałowi wyrytemu na jednym z kamieni, poświęconemu zapewne czynom niepodległościowym polskich legionów. Mimo to i tak nie jestem w stanie odczytać nic więcej poza słowami „…WALK PIECHOTY…” ,” „…PO TATRY” i „PIERWSZEGO MARSZAŁKA POLSKI”. Jeśli ktoś zna pełny tekst tej inskrypcji proszę o wiadomość.

Memoriał Piłsudskiego
fot. Autor

Na Diablaku pusto jak nigdy...
fot. Autor


Zejście zaczynam tuż przed jedenastą. Wygodnym, kamiennym chodnikiem, wśród łanów dorodnej kosodrzewiny, dorastającej miejscami do dwóch metrów wysokości, zbiegam najpierw na Kępę (1521 m), a potem na Sokolicę (1367 m), gdzie spotykam pierwszą od dwóch dni grupę ludzi większą od pary. Jej przewodnik (człowiek z blachą przewodnika beskidzkiego) przygląda mi się podejrzliwie, jakby z pretensjami, że ośmieliłem się wejść na szlak bez jego wiedzy i zgody. Pomyślałem, że młody, to i dziwi się jeszcze światu i ludziom takim jak ja, którzy zamiast siedzieć za biurkiem wolą siedzieć na kamieniu pod świerkiem. Ignoruję go i podziwiam klasyczny widoczek na masyw Babiej i Cyla od wschodu. Ileż to razy robiłem tutaj zdjęcie? Mimo to spróbowałem jeszcze raz i opłaciło się. Zrobiłem najlepsze ujęcie ze wszystkich. To dowód na to, że zawsze warto mieć przy sobie aparat, nawet w miejscach, które fotografowało się już wiele razy.


Babia z Sokolicy - klasyka fotografii.
fot. Autor


Jeszcze tradycyjny rzut oka w dół, na urwisko, czy nie widać gdzieś tych orłów, od których miejsce to wzięło swą  nazwę (miejscowi wzięli ponoć gniazdujące tu orły za sokoły) i ruszam w dół, zagłębiając się coraz bardziej w górnoreglowy las. O wpół do pierwszej jestem na Krowiarkach. I tutaj zaskoczenie. Przy stoliku, obok bufetu siedzi sobie ten sam gość, którego spotkałem przed nieco ponad dwoma godzinami na Diablaku. Jak on to zrobił? Widziałem jak schodzi z Diablaka na zachód, czerwonym w kierunku Brony, czyli dokładnie odwrotnie niż ja. Mówił, że idzie na Markowe Szczawiny, a potem niebieskim na Krowiarki. Jeżeli tak było, to powinien być tutaj najwcześniej za godzinę, a nie teraz. Spostrzega mnie i zaczynamy pogawędkę przy herbacie, ale jakoś nie mam śmiałości wypytywać o szczegóły. Bo i po co?
Krowiarki zawsze będą dla mnie jednym z tych miejsc, do których wraca się z ochotą.  Tutaj zaczynało się i kończyło wiele moich górskich złazów. Zdarzyło mi się nawet tu nocować, kiedy działało jeszcze pole namiotowe. W latach osiemdziesiątych było to miejsce bardziej ustronne. Autobusy nawet wtedy tu nie dojeżdżały, a prywatnych samochodów było jak na lekarstwo. Na Krowiarki docierało się piechotą z Zubrzycy - asfaltem, albo zielonym szlakiem przez Halę Śmietanową (tę koło Zubrzycy). Można było też z Zawoi Policzne. Tak czy inaczej, minimum pięć kilometrów dreptania po górę od najbliższego przystanku i już było się w samym sercu gór. Mimo, że to jedna z najwyższych beskidzkich przełęczy (1011 m) teraz to w zasadzie węzeł komunikacyjny, gdzie dopiero zakłada się buty wysiadając z samochodu.
Dzisiaj jednak na Krowiarkach nie będą ani zakładał, ani tym bardziej ściągał butów. Parę minut przed pierwszą przekraczam asfaltówkę i odnajduję stopnie rozpoczynające podejście na grzbiet Pasma Policy. Przy wejściu do lasu rzeźbiona tablica upamiętniająca ostatnią górską wycieczkę Karola Wojtyły jako kardynała, we wrześniu 1978 roku. Od tego miejsca aż do Hali Kucałowej razem z czerwonym wił się będzie szlak papieski znakowany oczywiście na żółto.  Oddzieli się od niego na skrzyżowaniu szlaków na Przełęczy Kucałowej, by powędrować  do Skawicy. Pierwszy kilometr dosyć stromo na Syhlec, potem krótkie zejście na przełączkę przed Główniakiem i znowu podejście, tym razem dłuższe i bardziej mozolne. Po drodze odnaleźć można stare słupki graniczne z okresu II wojny światowej świadczące o tym, że nie tylko Niemcy okupowali nasz kraj. Grzbietem Policy przebiegała granica pomiędzy Generalną Gubernią, a marionetkowym państewkiem słowackich kolaborantów, którym przewodził katolicki ksiądz o nazwisku Tiso. Republika Słowacka pod jego przywództwem razem z wojskami niemieckimi 1 września 1939 roku zaatakowała Polskę siłą trzech dywizji, za co Hitler przekazał jej w darze polską Orawę i Spisz.

Dawna granica Słowacko - Niemiecka
fot. Autor


Podejście kończy się na Cylu Hali Śmietanowej (1298 m), który kiedyś był kulminacyjnym punktem rozległej hali. Od kiedy w latach sześćdziesiątych zaprzestano wypasu, polana zarosła całkowicie i już tylko nazwa świadczy o historii tego miejsca. Wiele beskidzkich polan spotkał podobny koniec, a te które zostały, istnieją tylko dzięki utrzymywaniu ich przez człowieka. Bez okresowych wypasów kulturowych lub regularnego wykaszania, żywot większości już dawno by się skończył. Skąd wtedy podziwialibyśmy spektakularne górskie panoramy?
W między czasie nieco zmieniła się pogoda. Zrobiło się zimniej i nadciągnęły chmury, które nakłoniły mnie do ubrania kurtki. Za chwile okaże się, że nie tylko mnie.  Przy szlakowskazie na Śmietanowej doznałem nawiedzenia przez własnego sobowtóra. Ze ścieżki schodzącej żółtym szlakiem do Zawoi wyłonił się człowiek. Facet w średnim wieku, z krótką, siwiejąca brodą, ubrany prawie w całości na czarno, z prawie identyczną kurtką, podobnym plecakiem i kapturem na głowie. A szyi dyndał mu nawet podobny aparat. Gdyby był trochę niższy i bardziej szpakowaty uznałbym, że jakimś cudem stoję przed lustrem, po czym zbiegłbym czym prędzej na przełaj do najbliższej wioski, by odnaleźć księdza spowiednika lub przynajmniej psychiatrę. Mój sobowtór pomyślał chyba to samo. Najpierw spojrzał na mnie uważnie. Potem spostrzegłem jak jego źrenice rozszerzają się w zdziwieniu. W następnej sekundzie bez odpowiedzi na moje „Cześć!” umknął w kierunku Krowiarek, ani na chwilę nie zatrzymując się w miejscu. Jakby się czegoś wystraszył. Czegoś, albo kogoś. Popatrzyłem po sobie, ale wszystko wydawało się w porządku. Żadnych śladów krwi, kłów wystających spod górnej wargi, ani nawet oznak obłędu. Przynajmniej zewnętrznych. Zbyt piękny może nie jestem, ale chyba nie aż tak, żeby straszyć ludzi. Choć ta opinia jest na pewno dalece subiektywna… Przez chwilę gryzłem się z myślami o tym spotkaniu na Cylu i w zasadzie do dziś nie wiem co się stało. A może poza mną nikogo tam nie było. Może psychika mi się buntuje i wizjami próbuje wytrącić mnie z równowagi? A może on wcale nie był podobny do mnie, a do lasu popędził, bo zwyczajnie nie miał ochoty gadać? Najbardziej prawdopodobne jest jedno i drugie.


Cyl Hali Śmietanowej. Za chwilę pojawi się sobowtór.
fot. Autor


Od Hali Śmietanowej do schroniska pod Przełęczą Kucałową jest niecałe dwie godziny marszu. Przed chwilą minęła czternasta, mam więc sporo czasu i nie zamierzam się spieszyć. Szlak wije się łagodnie, stopniowo nabierając wysokości i wędrówka przypominała by spacer po parku, gdyby nie powalone drzewa, które co jakiś czas przegradzają ścieżkę. Na razie pojedyncze i rzadkie, więc idzie się jeszcze znośnie, lecz za chwilę sprawa nieco się skomplikuje. Po prawej wiatrołomy, dzięki którym mam wspaniały widok na masyw Babiej Góry i prawie cały łańcuch tatrzański. Zakłócają  go jednak kikuty martwych drzew, przypominające o degradacji beskidzkich lasów. (Więcej w artykule Bór górnoreglowy - schyłek dominacji świerka.)
Po pół godzinie docieram do miejsca, w którym gospodarze tych lasów upamiętnili największą i najbardziej tajemniczą katastrofę lotniczą, jaka do tej pory wydarzyła się w Beskidach. Parę słów o niej, bo sprawa jest wyjątkowa. 2 kwietnia 1969 roku, ok. godziny szesnastej, w północne zbocze Policy kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu uderzył AN – 24, rejsowy samolot LOT-u, lecący z Warszawy do Krakowa. Z 53 osób znajdujących się na pokładzie nie przeżył nikt, a niewyjaśnione do tej pory okoliczności ich śmierci nadal wzbudzają wiele kontrowersji i sensacyjnych domysłów. Wiele z nich wywołanych zostało działaniami ówczesnych władz, które zdawały się robić wszystko by dezinformować zamiast wyjaśniać.  Na miejscu katastrofy pierwsi pojawili się funkcjonariusze MO i żołnierze, którzy jeszcze kilka godzin po katastrofie nie dopuszczali tam nikogo, nawet sanitariuszy. Dopiero gdy okazało się, że nie radzą sobie w trudnym terenie, zdecydowano o dopuszczeniu do akcji goprowców z Rabki i Zakopanego. Ciała ofiar przekazywane były rodzinom razem z pilnującymi ich żołnierzami, którzy otrzymali rozkaz, aby przed pogrzebem nikt nie otwierał odpowiednio zabezpieczonych trumien.  Kontrolerzy lotu z Balic, którzy w ostatnich minutach lotu wydawali pilotom błędne polecenia, nie tylko nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności, ale po umorzeniu sprawy wydano im nawet paszporty. W tamtych czasach taki zaszczyt spotykał wyłącznie najbardziej zasłużonych obywateli Polski Ludowej. Z okazji tej zresztą skwapliwie skorzystali wyjeżdżając na zachód. Wątpliwości budzą też okoliczności samego lotu. Samolot rozbił się ponad 50 kilometrów od lotniska w Balicach i nikt nie był w stanie racjonalnie wyjaśnić przyczyn tak znacznego zboczenia z kursu. Podobno nawet całkowity brak widoczności, jaki w tym czasie miał miejsce, nie mógł przypieczętować losu pasażerów.  Samolot znalazł się zbyt daleko od wyznaczonej trasy i leciał zdecydowanie za nisko. Podejrzewano, że mógł zostać uprowadzony w celu ucieczki na zachód, czego w tamtym czasie próbowało wielu. Niski pułap lotu uniemożliwiałby wykrycie przez radary. Okazało się też, że lista ofiar jest dłuższa niż oficjalna lista pasażerów, a autopsja ciała pierwszego pilota ujawniła ślady świeżego zawału. Jakby tego było mało, prowadzący śledztwo wypytywali świadków akcji ratowniczej, czy nie odnaleźli fragmentów okna samolotu z napisem wykonanym szminką oraz damskiej ręki trzymającej taką szminkę. Tak wielu zagadek w jednej sprawie nie rozwiązałby nawet sam Holmes, a co dopiero funkcjonariusze służb, którym na prawdzie mogło wcale nie zależeć. Nam pozostaje pamięć o tym, co tu zaszło i ludziach, którzy z pewnością za wcześnie i zbyt gwałtownie odeszli.

Oby jak najmniej takich pamiątek
fot. Autor


Kilkaset metrów dalej, po krótkim podejściu jestem już na Policy. Na szczycie po lewej pierwsza chronologicznie pamiątka katastrofy. Metalowy krzyż z umocowanymi fragmentami poszycia AN–24, na których są pamiątkowe inskrypcje. W prawo w dół odchodzi ścieżka niebieska, doprowadzająca przy odrobinie cierpliwości do schroniska na Starych Wierchach. Tak jest. To nie pomyłka. Ten wyznakowany w latach 1930 – 32 szlak mierzy blisko 43 kilometry i po prawie 13 godzinach marszu znów można się połączyć z czerwonym, tym razem w  Gorcach, uprzednio zwiedzając całe Pasmo Podhalańskie.  Następne wyzwanie na mojej liście.
Chwila odpoczynku i wyruszam dalej, a raczej próbuję wyruszyć. W poprzek drogi leżą bowiem dwa kilkudziesięcioletnie świerki, na tyle skutecznie blokując przejście, że zajmuje mi to dobrą minutę. Parę metrów dalej sytuacja się powtarza i znów konieczne jest obejście powalonych drzew. Tym razem są znacznie dłuższe więc szukanie przejścia wydłuża się  proporcjonalnie. Nie wspominał bym o tym, gdyby się nie okazało, że to było tylko preludium. Za następnym zakrętem na odcinku kilkuset metrów gąszcz powalonych drzew był tak zwarty, że omijać trzeba było całe pola usiane dziesiątkami świerków spiętrowanych jeden na drugim. Miejscami całe wypłaszczenie grzbietu zajęte było wiatrołomem i trzeba było zejść aż na stromiznę północnego stoku, żeby przedostać się dalej. Gospodarze schroniska od pewnego momentu oznaczyli kręte przesmyki między połamanymi konarami biało – czerwoną taśmą, ale i one w końcu gubiły się w kłębowisku gałęzi i korzeni. Szlak na tym odcinku w zasadzie przestał istnieć zawalony drzewami. Po zmroku, albo przy złej pogodzie przejście tędy musiało być niezmiernie trudne.

Drwalem roku 2014 zostaje wiatr
fot. Autor


W Schronisku na Hali Krupowej pojawiłem się ok. 16. Przejście 2,5 km odcinka od Policy zajęło mi zatem 75 minut, podczas gdy w normalnych warunkach  powinno potrwać nie więcej niż 50. Blisko pół godziny zabrało kluczenie w poszukiwaniu przejścia. Jednak widoki z Przełęczy Kucałowej (1148 m) i pobliskiego pagórka, zwanego Jasną Górą, z nawiązką wynagrodziły ten trud. Miłośnikom kontemplacji krajobrazu polecam zwłaszcza to drugie miejsce, z którego roztacza się panorama od najwyższych partii Beskidu Śląskiego na zachodzie, poprzez Pasmo Jałowieckie, prawie całą grupę Beskidu Małego i wreszcie dolinę Skawy z Suchą Beskidzką i Makowem. Na Północnym horyzoncie można dostrzec kominy elektrowni w Skawinie. Dojście na Jasną Górę od skrzyżowania szlaków na przełęczy, około 200 metrów wyraźną drogą na zachód i pod górę, na prawo od szlaku czerwonego. Świetne miejsce na ognisko, choć nie wiem, co na to gospodarze schroniska.
Samo schronisko jest dla mnie jednym z najładniejszych obiektów tego rodzaju w Beskidach. Obok Rysianki ustawiam go na pierwszym miejscu wśród tych, w których miałem okazję zanocować, z całym szacunkiem do innych, równie ciekawych beskidzkich „sypialni”. Niewielki, doskonale wkomponowany w krajobraz budynek, zbudowano na zachodnim skraju polany zwanej Sidzińskie Pasionki, ok. 200 metrów poniżej Przełęczy Kucałowej. Obiekt wydaje się schowany w lesie i sprawia wrażenie, jakby stał tam od wieków.
Schronisko na  Hali Krupowej
fot. Autor
W zasadzie nie wiadomo dlaczego nazwano go Schroniskiem na Hali Krupowej, skoro oddalony jest od niej o prawie kilometr i raczej niewiele ma z nią wspólnego. Hala Krupowa jest największą polaną w okolicy i znajduje się na południowych stokach Okrąglicy (1239 m)(Można do niej dojść w 10 minut szlakiem zielonym z przełęczy). Nic jednak nie wskazuje na to, aby kiedykolwiek swoim zasięgiem obejmowała Sidzińskie Pasionki. Najprawdopodobniej zadecydowali okoliczni mieszkańcy, którzy mylnie kojarzyli miejsce budowy schroniska. Obiekt  wybudowano w 1955 roku i nadano mu imię Kazimierza Sosnowskiego, twórcy m. in. koncepcji utworzenia Głównego Szlaku Beskidzkiego. Nie jest to jednak pierwsze schronisko w tym miejscu. W latach 1935–44 stał tutaj mniejszy obiekt, zwany bardziej trafnie „Pod Policą”. Swoim zwyczajem spalili go Niemcy, traktując jako potencjalną bazę ruchu oporu. Dla turystów zaglądających tutaj, nie bez znaczenia powinien być fakt, że gospodarzami schroniska są od 25 lat ci sami ludzie. Podobno mieszkają tutaj od kwietnia 1991 roku. Ktoś, kto nie rozumie potrzeb turystów i nie kocha gór, nie wytrzymałby tak długo. Szacunek i życzenia drugiego ćwierćwiecza.
Wszystko co dobre, szybko się kończy i pewnie dlatego nocka ta wydała mi się wyjątkowo krótka.



Schronisko Na Hali Krupowej - Bystra
Clik na mapę + F11 Pełny ekran, Ctrl +/- zmiana rozmiaru, CTRL 0 rozmiar 100%



O siódmej rano byłem już po kawie i gotowy do drogi. Znów słoneczny i rześki poranek nastawiał optymistycznie, w przeciwieństwie do perspektywy wędrówki, jaka mnie tego dnia czekała. Zapowiadał się bardzo długi i niezbyt ciekawy spacer po najmniej górskim odcinku czerwonego szlaku. Pierwsze 12 kilometrów jeszcze w górach i urozmaicone dalekimi panoramami z Urwanicy (1106 m) i Soski (1063 m). Na początku krótka wizyta na szczycie Okrąglicy, gdzie od 1987 roku stoi drewniana kaplica Matki Bożej Opiekunki Turystów, w której przy rozmaitych okazjach odprawiane są msze z udziałem ludzi gór (Od czerwonego na wysokości górnego krańca Hali Krupowej wyraźną drogą w lewo, pod górujący nad otoczeniem przekaźnik telekomunikacyjny). Potem długie i mało męczące zejście grzbietem pasma aż do Bystrej, gdzie w zasadzie kończą się górskie atrakcje.
Panorama z Urwanicy
fot. Autor
Po drodze, na Przełęczy Malinowe charakterystyczny obelisk upamiętniający walki partyzantów w czasie niemieckiej okupacji. Stoi tutaj już prawie 50 lat i od tego czas zmieniły się tylko dwa detale. W ostatnim czasie usunięto napisy dotyczące działalności w tych lasach partyzantki radzickiej i zwieńczono całość Znakiem Polski Walczącej.
 
Bystra - Rabka
Clik na mapę + F11 Pełny ekran, Ctrl +/- zmiana rozmiaru, CTRL 0 rozmiar 100%

 

Za Bystrą, dokąd docieram po trzech godzinach z okładem, idę (dosłownie) za radą gospodyni schroniska na Krupowej. Przekraczam niewielki grzbiecik oddzielający doliny Bystrzanki i Skawy, a gdy czerwony dociera do przejścia pod linią kolejową, wspinam się na wał i razem z torami podążam kilkaset metrów do kolejowego mostu na Skawie. W ten sposób PKP przyczyniła się do pokonania przeze mnie koryta Skawy suchą nogą, pozwalając ominąć zniszczoną kładkę na rzece, którą uparcie podąża szlak czerwony, mimo że już od kilku lat nie można się po niej przeprawić. Z perspektywy torów wyglądało, że być może dałoby się przejść Skawę w bród, ale nie próbowałem, więc nie mogę tego stwierdzić jednoznacznie. Przez chwilę zastanawiam się nawet, czy nie pociągnąć po torach do samej miejscowości Skawa, gdzie czerwony ponownie spotyka się z linią kolejową, ale oznaczałoby to niewytłumaczalnie długą rozłąkę ze szlakiem, który muszę przecież przejść w całości. Przynajmniej tam, gdzie jest to możliwe. Poza tym, po siedmiu kilometrach dreptania po podkładach kolejowych, moja równowaga psychiczna mogłaby zostać wytrącona z pionu. Decyduję o powrocie na szlak w centrum Jordanowa.
O 11:30 przy jordanowskim rynku wkraczam na drogę krajową nr 28 wiodącą z Zatora do Nowego Sącza i podążać nią będę przez najbliższe 4 kilometry.  Odcinek ten może niezbyt ciekawy krajobrazowo, za to gwarantujący masę przeżyć natury emocjonalnej. Na żadnej mszy, w jakiej miałem zaszczyt uczestniczyć, nie modliłem się o życie tak żarliwie, jak przez tę godzinę marszu w rytm warkotu silników ciężarówek, uparcie próbujących zepchnąć mnie do rowu. Miałem wrażenie jakby wszyscy małopolscy truckersi zjechali właśnie dzisiaj na zlot w Jordanowie i zabawiali się w polowanie na plecakowiczów. Mojej sytuacji wcale nie poprawiała świadomość, że powinienem się cieszyć, bo nie muszę wędrować pierwotnym przebiegiem GSB, który do roku 1930 wkraczał na drogę 28 w Osielcu, a więc ok. 7 kilometrów wcześniej. Przecież wtedy nie było TIR-ów, a może nawet asfaltu, więc wędrówka musiała być zdecydowanie przyjemniejsza. Męczarnia kończy się w Naprawie, gdzie szlak wchodzi na drogę prowadzącą do Chabówki przez Skawę. Też asfalt, ale rzadziej nawiedzany przez mordercze ciężarówki. Idę więc trochę pewniej i z większą nadzieją na dotarcie do celu. Dopiero w Skawie, po minięciu kościoła i stacji kolejowej, szlak schodzi z asfaltówki  i podchodzi w kierunku przekaźnika na Birtalowej (626 m). Wreszcie mogę nieco odetchnąć. Przysiadam na polanie powyżej zabudowań i spoglądając na dolinę Skawy zastanawiam się, którędy dałoby się ominąć ruchliwe szosy w drodze na Policę. Patrząc na mapę, rozwiązanie narzuca się samo. Od stacji kolejowej w Skawie prowadzi niebieska ścieżka aż do skansenu w Sidzinie – Zagrodach. Około 11,5 kilometra drogi ciekawszej krajobrazowo, głównie polami i lasem, po grzbiecie górującym nad okolicą. Stamtąd jeszcze 4,5 kilometra zielonym na Przełęcz Kucałową. Droga, którą szedłem przez Bystrą, Jordanów, do stacji w Skawie ma ok. 22 kilometrów. Nie wiem, dlaczego Główny Szlak Beskidzki od Jordanowa musi prowadzić tak nieciekawym dla plecakowicza odcinkiem. Wiem natomiast, że ciężko będzie mnie namówić, żebym z własnej woli przemierzył go jeszcze raz.
W tym miejscu przyznać się muszę do głębokiej ignorancji,  jaką się wtedy wykazałem. Tak głębokiej, że nawet z perspektywy czasu bolesnej. Pisząc tę kronikę (luty 2016) przyszło mi do głowy otworzyć najnowszą mapę Beskidu Żywieckiego, którą niedawno zakupiłem, dla zweryfikowania informacji odtwarzanych  z pamięci. Z zaskoczeniem zauważyłem, że na niej Główny Szlak Beskidzki nie biegnie już drogą krajową 28, a z Jordanowa kieruje się  na południe i dociera do Skawy przez Wysoką. Na zeszłorocznej edycji tej mapy zmiany jeszcze nie było, więc uznałem, że nowe wyznakowanie przeprowadzić musiano w roku 2015. Ale coś nie dawało mi spokoju i zapytałem niezawodnych internautów o datę nowego wyznakowania. Szczęka opadła mi na podłogę gdy Pani Agnieszka ze Stalowej Woli wyjaśniła, że stało się to już we wrześniu 2013 roku. A to oznacza, że od Jordanowa do Skawy wędrowałem szlakiem, który nie istniał już od przynajmniej 8 miesięcy, a alternatywa którą nakreśliłem spoglądając na nieaktualną mapę, już w terenie istniała. Jak to się stało, że tego nie zauważyłem? Bóg raczy wiedzieć. Stare znaki w terenie były jeszcze czytelne, a ja prawdopodobnie zbyt mocno wspomagałem się nawigacją, którą wtedy testowałem. Mapa nawigacyjna nowego szlaku nie pokazywała. Ale najgorsze, że w tej ignorancji trwałem blisko 2,5 roku i gdyby nie blog, dalej bym w niej trwał.

 Zasiedziałem się trochę i „zakopiankę” przekraczam dopiero około drugiej. Zbójecka Góra i grzbiecik Dzielce, na który właśnie wkraczam, to już moje rodzinne strony. Jeszcze godzina i będę w domu. A wiadomo, wszędzie dobrze…
Samej Rabki nie będę opisywał, bo to moje miasto rodzinne i kawał mojego świata, więc nie mógłbym być obiektywny. Poza tym… jaka jest, każdy widzi
J. Powiem tylko, że czerwony prowadzi przez dwa najciekawsze dla turysty zakątki tego miasta. W zasadzie trzy. Najpierw stary, drewniany kościół, na dnie doliny Raby, oddzielającej Beskid Wyspowy i Gorce. Wybudowany, z tego co wiem, bez jednego gwoździa, w roku 1606, przynajmniej jeśli chodzi o jego obecną część nawową. Wieża, która dominuje w jego bryle, dobudowana została w wieku XVIII. Od 1936 roku w jego wnętrzach, staraniem między innymi działaczy ówczesnego Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, uruchomiono muzeum Im. Władysława Orkana poświęcone regionalnej etnografii i historii.
Stary kościół w Rabce
fot. Autor
Od kościoła szlak prowadzi nas już tylko w górę doliny, by jakieś 500 metrów po przekroczeniu torów doprowadzić do jednego z najpiękniejszych i największych parków miejskich jakie znam. Zajmuje ok. 30 hektarów i doskonale nadaje się na miejsce odpoczynku przed wyruszeniem w dalszą wędrówkę. Trzecim miejscem, które polecam zmęczonemu i głodnemu turyście, to bistro, gdzie można zjeść świetnego kebaba i tortillę. Gdzieś między torami, a parkiem. Ale gdzie, nie powiem, żeby nie reklamować.

Na teraz tyle. Zapraszam do lektury drugiej części relacji z wędrówki do Krościenka. Już wkrótce.

2 komentarze:

  1. Niedługo sama wybieram się na samotną wedrówkę całym czerwonym szlakiem i ta opowieść to najlepsze co mnie spotkało na ten temat od baaaardzo dawna. Aż szkoda,że to już koniec i muszę czekać na ciąg dalszy relacji :) Bardzo dziękuję za ten wpis :) i pozdrawiam z drugiej strony Gorc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powodzenia na szlaku i dziękuję za dobre słowo. Myślę, że z kolejną częścią zdążę do najbliższego piątku. Mam przynajmniej taką nadzieję :)

      Usuń