piątek, 15 grudnia 2017

Mogielica. Kronika




 
 
Sezon wędrówkowy 2017 jeszcze dobrze się nie zaczął, a już miałem w nogach ładnych kilkadziesiąt kilometrów górskich ścieżek. Zwykle rozpoczynam szlakowydeptywanie mniej więcej od połowy lub nawet końca kwietnia, ale ten rok miał być wyjątkowy i trzeba mi było zacząć znacznie wcześniej. Jeszcze przed nadejściem lata chciałem spełnić swoje marzenie i przedreptać cały Główny Szlak Beskidzki w jednej wyprawie. Ażeby przygotować się do tego należycie, trzeba było otrząsnąć się ze snu zimowego jeszcze w marcu, co dla tak ciepłolubnego niedźwiedzia jak ja wcale nie było łatwe. Zwłaszcza, że wiosna tego roku miała okazać się wyjątkowo niełaskawa, przynajmniej jeśli chodzi o aurę. Pierwszym etapem przygotowań była marcowa i zimowa - jak niestety się okazało – eskapada w ostępy Worka Raczańskiego. Co prawda piękno tego zakątka Beskidów zbladło mi nieco pod wpływem zimna, a głównego celu - Wielkiej Raczy (1236 m) - nie udało sie osiągnąć, ale za to inne założenia sprawdziły się co do joty. Przede wszystkim raczańskie szlaki miały obnażyć moje słabości i zrobiły to znakomicie. Wiedziałem już co powinienem zrobić żeby mieć szanse na długich dystansach. Po drugie chcieliśmy z Pawłem Od Gór dotrzeć się przed czekającym nas wyzwaniem na czerwonym i to też chyba się udało. Przynajmniej stało się jasne, że nie przeszkadzamy sobie wzajemnie w wędrowaniu. Poza tym wiedzieliśmy czego możemy się po sobie spodziewać i że oboje to akceptujemy, a to już połowa sukcesu. Przynajmniej takie wrażenie odniosłem ja, ale kto wie, może to wcale nie było tak oczywiste.

LINK DO KRONIKI "WOREK RACZAŃSKI"



Paweł Od Gór na Stumorgowej Polanie
fot. Autor

Wycieczka na Mogielicę (1170 m) miała być ostatnim sprawdzianem przed GSB 2017.  Testem niezbyt wymagającym, bo przecież trasy w masywie tej kulminacji nie są zbyt trudne. Chodziło raczej o nabranie – jak to się teraz mówi – pozytywnej energii i dobrych emocji przed najtrudniejszym chyba zadaniem w całym dotychczasowym wędrowaniu. Chcieliśmy nabrać rozpędu, żeby dwa tygodnie później łatwiej było wystartować po swoje. Coś jak ostatni sparing przed piłkarskimi mistrzostwami, na który wybiera się raczej łatwiejszego przeciwnika, żeby utwierdzić się w przekonaniu o własnej sile.
Poza tym dla mnie miał to być także pierwszy sprawdzian „nowego wędrowania”. Sprawdzian tych zmian które wprowadziłem po wypadzie do Worka Raczańskiego. Nazbierało się tego trochę i nadarzyła się okazja, żeby zobaczyć jak to jest. Jak to jest chodzić z kijami w taki sposób, żeby nie zabić przy tym siebie ani nikogo innego. Jak to jest chodzić bez lustrzanki w ręku i robić kiepskiej jakości zdjęcia telefonem, na którego ekranie nie widać prawie nic. Wreszcie jak to jest chodzić w nowych butach z podeszwą dopasowująca się ponoć idealnie do stopy, posiadających podobno taką wielorakość różnych systemów i funkcji, że ich nazw nie byłem stanie nawet wymówić, nie mówiąc już o zrozumieniu. No, ale po kolei.

"Nowe wędrowanie" z kijami
fot. Paweł Od Gór


czwartek, 16 listopada 2017

Wielka Racza



 
 

Kiedy kończyłem marcową rundę po szlakach Raczańskiego Worka nie docierając do jego najwyższej kulminacji obiecałem sobie, że wrócę tu jeszcze zanim skończy się sezon. Wybiorę tylko czas bardziej przewidywalny pogodowo, aby tym razem nie oglądać sinych od wilgoci chmur i śniegowej brei osuwającej się spod nóg. Nie tylko chciałem dokończyć marcowe dzieło, czyli wejść w końcu na Wielką Raczę (1236m). Przede wszystkim chciałem poznać ten zakątek gór od bardziej przyjaznej, cieplejszej strony. Wędrując wczesną wiosną, zwłaszcza taką jak w tym roku, zimną, śnieżną i wilgotną nie byłem w stanie w pełni docenić jego zalet. Najwyraźniej pogodowe niedostatki nie pozwalają mi cieszyć się górami tak jak bym tego chciał. Zdołałem jednak dostrzec, że góry te warte są bliższych oględzin w bardziej sprzyjających warunkach.
Zwłaszcza, że kiedy sięgnąłem do pamięci i spojrzałem na mapy, to przekonałem się, że jest to ostatni fragment Beskidu Żywieckiego do którego jeszcze nie zaglądałem. Czas wypełnić tę lukę.


Roztoka - Przegibek - Wielka Racza - Roztoka
Źródło: Wydawnictwo Compass

Okazja do tego pojawiła się dosyć szybko. Jedna z moich pociech załapała się na kolonię letnią w leżącym u podnóża Wielkiej Raczy Zwardoniu. Kiedy okazało się, że można by ją było odwiedzić, niecne zamiary zaczęły powoli kiełkować. Jasny i przejrzysty plan zrodził się natomiast w momencie, kiedy wyszło na jaw, że i nocleg na rodzinnej działce u znajomych się znajdzie i wesoła kompania na cały weekend też.
Nawet nie przeszkadzało nam, że towarzystwo postanowiło nie wychodzić w góry. Dołączymy do nich po zejściu z Raczy w piątkowy wieczór, zaszyjemy się w dolince i spędzimy cały weekend na kontemplacji ulotnego czaru podarowanej przez los chwili spokoju i piękna otaczającego świata, z perspektywy nic nie robienia przy biesiadnym ognisku. Wstyd się przyznać, że odwiedziny u dziecka to w zasadzie tylko pretekst.
Wobec takich widoków wędrówka górska wydała się jeszcze bardziej atrakcyjna. I może nawet lepiej że pójdziemy sami. Już od wieków nie wędrowaliśmy z moją lepszą połówką samotnie. Przeważnie chodzę sam, a jeśli już razem to rodzinnie, z dziećmi. Ostatni przypadek kiedy nie było z nami nikogo przydarzył się w maju 2012 roku, kiedy to zaczynaliśmy pokonywanie Głównego Szlaku Beskidzkiego.  Doszliśmy wtedy z Ustronia do Korbielowa w pięknej pięciodniowej wędrówce.

 
Najdogodniejszym punktem wyjścia na Wielką Raczę jest parking w dolinie Rycerki kilkaset metrów powyżej osiedla Roztoka, w pobliżu leśniczówki „Pod Raczą”. Oczywiście mam na myśli nie tylko turystów zmotoryzowanych, ale też zdających się na busy. Z tego co zauważyłem dojeżdżają tutaj głównie z Żywca (kierunek Rycerka – Kolonia) średnio co półtorej godziny, prawie przez cały tydzień. Niechlubny wyjątek stanowi niedziela. Najwyraźniej miejscowi włodarze uznali, że nie jest to dobry dzień na górskie wycieczki, a i miejscowi nie powinni ruszać się wtedy z domów bez aut, bo na rozkładzie nie ma ani jednego kursu. Czy wykaże się naiwnością jeśli stwierdzę, że może gdyby był, turyści bez aut mieliby szanse częściej tutaj zaglądać i zostawać na cały weekend, nie tylko do soboty? A może turystów bez aut już nie ma?
Z parkingu można wyjść do schroniska na szczycie żółtym szlakiem w dwie godziny i zejść tą samą drogą w godzinę. I taki wariant najczęściej wybierany jest przez bardziej leniwych spacerowiczów. Ponieważ do takich czasami nie należymy wybraliśmy inną, znacznie ciekawszą opcję. Koniecznie chciałem dokończyć przerwaną złymi warunkami pogodowymi wędrówkę z marca tego roku i obejść najbardziej wysuniętą na południe część granicznego grzbietu między Przegibkiem i Raczą. O dojściu tym samym grzbietem do Zwardonia nie mogło być już mowy, bo jakoś trzeba było wrócić po samochód. Ale to w zupełności wystarczy, żeby zrekompensować ostatnie niepowodzenie. Najpierw więc zahaczymy o schronisko na Przegibku, a dopiero stamtąd  skierujemy się w stronę Wielkiej Raczy.
Na starcie zameldowaliśmy się kilka minut po ósmej, po ponad dwugodzinnej jeździe z małą przerwą na kawę w Żywcu. Przy parkingu oprócz dużej wiaty biesiadnej z miejscem na ognisko moją uwagę przyciąga niespodziewany dowód najwyraźniej częstej obecności w tym miejscu największego górskiego zbójnika i łasucha. Stalowe pudło przypominające bardziej kasę pancerną niż śmietnik. Szczelnie zamykane na solidną klapę, przemyślnie skonstruowaną tak, aby nie mogła jej otworzyć mniej dokładna w swych poczynaniach od ludzkiej, niedźwiedzia łapa. Dla nas to ciekawostka, bo jeszcze takiego wynalazku na swoich ścieżkach nie widzieliśmy.
Antymisiowy śmietnik
fot. Autor

piątek, 3 listopada 2017

Po co komu bacówki PTTK




Bacówka na Maciejowej
fot. Autor

W latach siedemdziesiątych XX wieku turystyka beskidzka przeżywała prawdziwy rozkwit. Współcześni menadżerowie określili by takie zjawisko mianem boomu, bo na szlakach robiło się momentami naprawdę tłoczno. Jednak ten fenomen miał ówcześnie zupełnie inne motywy niż ekonomiczne, czy choćby kulturoznawcze. W góry wyruszali prawie wszyscy, nawet ci, którzy nie mieli do tego ani specjalnych predyspozycji, ani nawet chęci. Obok prawdziwych łazików pojawiły się w górach grupy ludzi przypadkowych, wyciągniętych z domów obowiązkiem uczestnictwa w masowej imprezie, do jakiej ówczesne władze chciały wszelkie przejawy życia społecznego sprowadzić. Ludzie jednoczyć się mieli w socjalistycznej wspólnocie, wokół wspólnych, jedynie słusznych idei, a turystyka górska nadawała się do tego znakomicie.  Organizowano więc masowe wyjazdy w góry, finansowane z budżetów komitetów partyjnych, budżetów socjalnych zakładów pracy lub komitetów rodzicielskich szkół, czego implikacją było pojawienie się na górskich szlakach dużych grup zorganizowanych. A że ludzie lubią się bawić – zwłaszcza za pół darmo – grup takich namnożyło się sporo.
Oczywiście wycieczki grupowe wędrowały beskidzkimi ścieżkami od dawna, ale w tamtych latach ich skala była wyjątkowa. Jeszcze nigdy w górach nie pojawiło się tylu wędrowców. Wystarczy przyjrzeć się - choćby pobieżnie - statystykom COTG, żeby docenić rozmiary ówczesnego ruchu turystycznego. W roku osiemdziesiątym ubiegłego wieku wydano o 22 tysiące więcej odznak GOT niż dziesięć lat wcześniej, co przekładało się w praktyce na podwojenie ilości turystów. Przez całą dekadę wydano ponad 400 tysięcy odznak, a w samym tylko roku 1980 aż 49081. Co okazało się jak dotąd rekordem nie pobitym.
A znaczny w tym udział właśnie turystyki grupowej. Gdyby nie liczyć ideologicznych pobudek organizacji wielu ówczesnych wycieczek trzeba by stwierdzić, że przynosiły one sporo korzyści całej górskiej turystyce. W górach pojawili się ludzie, którzy w innych okolicznościach pewnie by tam nie trafili. Nie jeden został zaszczepiony górami w czasie takich właśnie grupowych wypadów co przekładało się w następstwie na zwiększenie ruchu indywidualnego.  Sam zacząłem poznawać góry dzięki rajdom turystycznym organizowanym przez PTTK dla grup szkolnych, z tym że były to już późne lata osiemdziesiąte i czasy zupełnie inne ideologicznie.


Rajd turystyczny im. Węgrzynowicza. Rok 1988 lub 1989. Autor bloga drugi z lewej.
Autor zdjęcia nieznany


Ale były też wymierne następstwa ekonomiczne hossy lat siedemdziesiątych. Ci, którzy wtedy prowadzili schroniska wspominają ten okres z rozrzewnieniem. Problem obłożenia łóżek, a co za tym idzie finansowy, w zasadzie nie istniał. Zawsze pojawiła się na horyzoncie jakaś grupa zorganizowana, która w razie niedostatku turystów indywidualnych ratowała sytuację.
 Z czasem jednak turystyka grupowa zaczęła dominować. W schroniskach robiło się coraz tłoczniej, a ich gospodarze motywowani względami ekonomicznymi  zaczęli faworyzować grupy. Momentami schroniska stawały się swoistymi hotelami wycieczkowymi spychającymi indywidualnego turystę na boczny szlak. Skrajnym przykładem planowego nastawienia na obsługę turystyki grupowej było wybudowanie schroniska na Przysłopie pod Baranią Górą – choć nazwanie go schroniskiem uznać trzeba za poważne nadużycie. Trzypiętrowy hotel oddano do użytku w 1979 roku z nadzieją na stworzenie ośrodka dla wycieczek ze śląskich zakładów przemysłowych.


Hotel na Przysłopie pod Barania Górą
fot. D.Patraj


KRONIKA WĘDRÓWKI PRZEZ PRZYSŁOP


Z tego co w czasie swoich wędrówek zdążyłem zauważyć i podsłuchać,  podobne motywacje nie są  obce także dzisiejszym gospodarzom schronisk. Klient „grupowy” zawsze będzie dla nich łakomym kąskiem, jako pewniejszy i bardziej dochodowy. Ci którzy mają możliwości i mocniejsze motywacje ekonomiczne orientują swoje działania, aby takiego właśnie klienta przyciągnąć. Kiedy ostatnio (kwiecień 2017) nocowałem w Bacówce pod Honem w Cisnej byłem świadkiem gruntownego remontu, łącznie ze zdzieraniem starych lakierów ze ścian. Wszystko po to żeby uzyskać niezbędne pozwolenia na przyjmowanie w obiekcie "zielonych szkół". Aby to osiągnąć gospodarz zdecydował się nawet zrezygnować z podawania w bufecie piwa, które przecież w takich miejscach jest jedną z kluczowych pozycji przynoszących dochód. W czasie tej samej eskapady nie przyjęto mnie na nocleg w Zajeździe PTTK w Rytrze tłumacząc, że wszystkie miejsca są zajęte przez dzieci na zielonej szkole. Grupy zorganizowane są jak widać także dzisiaj najlepszym sposobem na przetrwanie.
I paradoksalnie, w takim właśnie przedsiębiorczym sposobie rozumowania najemców schronisk należy dopatrywać się jednej z zasadniczych przyczyn powstania górskich „bacówek”.  Kiedy schroniska naruszały bądź modyfikowały swoje regulaminy bacówki miały stanowić przeciwwagę.


piątek, 20 października 2017

Worek Raczański cz.2 - Kronika





Krawców Wierch - Soblówka

Piątek chciał chyba odpokutować czwartkowe winy i złagodzić moją opinię o marcowym wędrowaniu. Obudził nas bezchmurnym niebem i krystalicznie przejrzystym powietrzem. Tylko temperatura za nic nie chciała podporządkować się moim potrzebom i rozsiadła się leniwie w okolicy zera, niechętnie i bardzo powoli podnosząc się w ciągu dnia zaledwie o dziesięć stopni. Wychodząc z bacówki podchodzimy jeszcze raz po zmarzniętym śniegu na wyższy skraj Hali Krawcula by obejrzeć rozpościerająca się stamtąd panoramę. Wszędzie jak okiem sięgnąć pagóry zabielone śniegiem. Wiosny nie widać, choć mocno operujące słońce zapowiada, że postara się uprzyjemnić dzisiejsze wędrowanie całą swoją mocą.

Bacówka o poranku
fot. Autor
Wczorajsze wygrzewanie przy kominku zaowocowało kolejną zmianą pierwotnych planów wędrówki. Z początku myśleliśmy o przejściu z Krawców Wierchu na Rycerzową (1226 m) szlakiem niebieskim, prowadzącym grzbietem granicznym przez Przełęcz Glinkę, Jaworzynę (1052 m), Oszusta (1155 m) i dalej czerwonym do schroniska pod Przełęczą Przegibek. W sumie około 25 kilometrów ze sporą ilością przewyższeń i obniżeń. Jednak gospodarze schroniska zarekomendowali inny, jak się okazało znacznie ciekawszy wariant. Niebieski ciągnie prawie na całej długości wysokim, mocno zalesionym grzbietem, ani widokowo, ani krajoznawczo nie oferując zbyt wiele. W zasadzie tylko las i połykanie kilometrów. O wiele bardziej urozmaiconym i krajobrazowo atrakcyjnym rozwiązaniem jest zejście szlakiem żółtym do Glinki, następnie przeskoczenie grzbietem Brejówki (743 m) do Soblówki i dalej do Bacówki na Rycerzowej. Trasa krótsza (ok. 19 km), ale oferująca panoramiczne widoki zarówno na grzbiet graniczny na południu, na pasmo Muncuła na zachodzie, jak i na grzbiet Lipowskiego i Rysianki na północy, który pokonywaliśmy wczoraj. Tylko w drugiej części podchodzi zalesionym stokiem Wiertalówki (1062 m) by zamiast dookólnych widoków pokazać majestat górnoreglowego boru świerkowego. Wobec takiej alternatywy wędrowanie niebieskim wzdłuż granicy wydaje się nielogiczne, no chyba że ktoś chce zaliczyć ten odcinek do statystyk.

Około 8:30 zaczynamy zejście. Najpierw poruszamy się po śniegu co nie wprawia mnie w euforię, lecz już po kilkuset metrach sytuacja zmienia się po mojej myśli. Śnieg szybko zanika i dreptanie znowu dostarcza przyjemności kontaktu ze stałym podłożem. Zaczynam bardziej optymistycznie patrzeć na nadchodzące godziny, choć do pełni szczęścia brakuje jeszcze kilku stopni Celsjusza.
Po około pół godzinie marszu gęstym borem świerkowym zaczynają pojawiać się polany z widokami, zrazu na północ i południe. Najpierw z niezarośniętej jeszcze części polany Piekanka obserwuję południowe stoki grzbietu Lipowskiego Wierchu, od Zapolanki na zachodzie, aż po kulminację Rysianki na wschodzie.





Redykalny i Lipowki widziany spod Glinki (929 m)
fot. Autor

piątek, 29 września 2017

Worek Raczański Cz.1 - Kronika





Początek roku to według powszechnego uznania najlepszy moment na zmiany. Wobec panującego w tym czasie trendu do ulepszania siebie i otaczającego świata, uznałem i ja, że czas zmienić coś w moim górskim wędrowaniu. Najważniejszym impulsem do tego stała się decyzja podjęta jeszcze w sierpniu roku ubiegłego, że sezon 2017 musi być tym, w którym ostatecznie rozliczę się z Głównym Szlakiem Beskidzkim. A ostatecznie będzie wtedy, gdy przejdę go jeszcze raz, tym razem za jednym zamachem – w jednej wędrówce. Zamiary takie nosiłem bowiem w sobie już zbyt długo i w końcu trzeba się było na to zdecydować.
Ale żeby taki zamiar przekuć w skuteczny czyn musiałem najpierw zmienić praktyczne podejście do wędrowania. To co sprawdzało się w wędrówkach kilkudniowych mogło nie wystarczyć na pokonanie 500 kilometrowej trasy, a z uwagi na ograniczenia czasowe, szansę  będę miał raczej tylko jedną. W ciągu tych 20 dni wszystko musi się zgrać i wiedziałem, że powinienem przygotować się do tego zawczasu. Stąd decyzja o noworocznych zmianach, które miały mnie przerobić ze średnio- na długodystansowca. A wycieczka do Worka Raczańskiego miała zweryfikować ich słuszność.
Uznałem, że poza zmianami mentalnymi najpilniejszą sprawą będzie zredukowanie wagi ekwipunku do absolutnie niezbędnego minimum. Każde zaoszczędzone deko to ulga dla mięśni i stawów, a to przecież one zadecydują o sukcesie na tak długim dystansie. Postanowiłem dać im szansę, bo nawet najsilniejsza wola nie wystarczy, gdy reszta odmówi współpracy.
Już pierwszy przegląd zasobów wirtualnej chmury pokazał, że redukcja wagi ekwipunku będzie niestety musiała iść w parze ze znaczną redukcją wagi portfela. Producenci zdają się bowiem ustalać ceny swojego sprzętu odwrotnie proporcjonalnie do jego wagi. Im lżejszy tym droższy. Ale innego sposobu nie było. Zacisnąłem więc zęby, zamknąłem oczy, kupiłem kieszonkową wagę elektroniczną i ruszyłem na podbój outdoorowego świata.
Szybko okazało się, że wymiany będzie wymagała większość mojego wyposażenia, od plecaka począwszy, na apteczce skończywszy. To co posiadałem do tej pory - nie najgorszej co prawda jakości i dobrej wytrzymałości  - wykonane było z materiałów znacznie cięższych niż te, które wykorzystuje się obecnie.  Na początek poszedł plecak. Nie będę wymieniał nazw, bo nie oto tu chodzi. Powiem tylko, że zakupiłem model 38 litrowy, o 12 litrów mniejszy od poprzedniego, prosty, bez zbędnych kiszonek i przegródek, z lekkim wyjmowanym usztywnieniem. Waga to ok 1200 g, więc na jego wymianie zaoszczędziłem prawie 1300 g. Szkoda tylko, że oszczędności ograniczyły się jedynie do wagi.
Autor na raczańskim szlaku.
fot. Paweł od Gór

Potem przyszedł czas na kurtkę. Tutaj szło już trochę gorzej ze względu na dużą różnorodność oferty i olbrzymie rozbieżności w cenach. Zdecydowałem, że musi mieć membranę i to możliwie najlepszą, żeby nie przepuszczała deszczu i wiatru nawet w najtrudniejszych warunkach pogodowych. Nie musi być ciepła, bo używać jej będę wyłącznie w sezonie wiosna – jesień. No i oczywiście powinna być jak najlżejsza. Wybrałem cieniutkiego sztormiaka z laminowanymi szwami i zamkami, z dobrze oddychającą membraną i wadze poniżej 300g. Moja dotychczasowa kurtka ważyła równe 600 g.
Kolejne oszczędności wagowe poczyniłem  wymieniając polar na cieńszy i przepakowując kosmetyczkę wraz z apteczką do jednego, lżejszego etui. Do tego stary, rozszczelniający się termos wymieniłem na nieco droższy, za to 150 gram lżejszy i już miałem w sumie ponad dwa kilogramy na grzbiecie mniej. Doszedłem też do wniosku, że do tej pory nosiłem ze sobą stanowczo za dużo wody. Zwykle była to butelka 1,5 litrowa plus półlitrowy termos z herbatą. Uznałem, że na szlakach jest tyle możliwości jej uzupełnienia, że butelka 0,7 litra najzupełniej wystarczy. Termos zostawiłem, ze względu na to, że nawet w ciepłe dni gorąca herbata potrafi pokrzepić jak mało co.
Dobra wiadomość była taka, że nie musiałem wymieniać śpiwora.  Mój budżet zapewne już by tego nie wytrzymał. Po kolejnym przejrzeniu wirtualnej chmury i nieskończonej ilości wystaw sklepowych mój 20-letni śpiwór o wdzięcznej i nic już dzisiaj nie mówiącej marce Mumia, okazał się bezkonkurencyjny. Waga 600 gram stawiała go w równym rzędzie z najlżejszymi na rynku, z tym, że te dzisiejsze wystrzeliwały cenowo w kosmos, podczas gdy moją Mumię z tego co pamiętam otrzymałem za 50 złotych w promocji przy zakupie plecaka. To były piękne lata dziewięćdziesiąte, kiedy dobre wcale nie znaczyło drogie i o wiele rzadziej namawiano nas do przepłacania za wątpliwe korzyści.
Odchudzenie mojego bagażu sięgnęło już zatem prawie 3 kilogramów, a to nie miał być wcale koniec. Szykowały się bowiem jeszcze dwie zasadnicze zmiany, które miały zwiększyć moją mobilność i sprawność w poruszaniu się po szlakach. Ale one miały nastąpić nieco później. Były bezpośrednim wynikiem testu, jakim miała być eskapada do Worka Raczańskiego w połowie marca 2017 roku.


czwartek, 16 lutego 2017

Wołosi cz.2 - Gospodarka pasterska



GOSPODARKA NA PRAWIE WOŁOSKIM

Najlepszym potwierdzeniem skuteczności wołoskiego gospodarowania było zaistnienie na ziemiach zajmowanych przez nowych osadników z południa prawa wołoskiego, a szczególnie zaakceptowanie go przez miejscową administrację jako oficjalnie obowiązującego na danym terenie. Był to zbiór zasad lokowania osad i współżycia ludności osadniczej, odmienny od do tej pory funkcjonujących na południowych rubieżach polski praw polskiego, niemieckiego i ruskiego. Prawdopodobnie powstał on na zasadzie kompilacji zasad prawa niemieckiego odnoszących się do kwestii prawnego współżycia mieszkańców osady, oraz pasterskich praw i przywilejów będących spuścizną pierwotnej kultury wołoskiej. Jego źródeł historycy doszukują się w pierwszych kontaktach pasterzy siedmiogrodzkich z napływającą tam ludnością saską, od których prawdopodobnie Wołosi przejęli część niemieckich obyczajów prawnych[1]. Zasadniczym rozróżnieniem od prawa niemieckiego czy polskiego była tutaj rezygnacja z obciążeń pańszczyźnianych w postaci daniny zbożowej i darmowej pracy w majątku właściciela ziemskiego – te obciążenia w warunkach górskich były zbyt duże, czasem wręcz niemożliwe do spełnienia - na rzecz daniny baraniej, serowej i innych pomniejszych świadczeń.  Ważnym jest, że prawo to funkcjonowało w obrębie praktycznie wszystkich kultur, wśród których pojawiali się Wołosi, zarówno po północnej jak i południowej stronie Karpat. W podobnej formie pojawiało się nie tylko na Rusi, czy w Polsce, ale także ( a może przede wszystkim) na półwyspie Bałkańskim w osadnictwie chorwackim, serbskim, macedońskim czy nawet greckim . Pamiętać jednak należy, że ostateczne brzmienie prawa wołoskie odnajdywały dopiero po dopasowaniu się do zastanych warunków miejscowych, co także świadczy też o jego uniwersalizmie [2].
 
Gorczański spichlerz w Ochotnicy Górnej. W warunkach górskich nikt nie zapełniał ich skuteczniej od Wołochów.
fot. Autor
 

Generalnie dysponentami prawa lokacyjnego byli właściciele ziemscy – państwo w osobie króla lub jego przedstawiciela, kościół i jego biskupi bądź też osoby prywatne będące właścicielami ziemi, na której miało dojść do osadzenia. Prawo lokacji osady - wsi otrzymywał tzw. zasadźca, którego głównym zadaniem było doprowadzenie do jej powstania we wszystkich możliwych aspektach z tym związanych. Kiedy wywiązał się ze swego zadania najczęściej przywileje sołtysa (prawo niemieckie) lub kniazia (prawo wołoskie) – i stanowił pierwszą instancję nadzoru właścicielskiego - pilnował przestrzegania przez chłopów nadanych dla wsi obowiązków i praw lokacyjnych. Pierwotnie zasadźca otrzymywał uprawnienia lokacyjne bezpłatnie, jednak w późniejszym okresie (XV – XVI w.) powszechne stało się uiszczanie przez zasadźcę opłaty za prawo do założenia wsi. To dodatkowe obciążenie powodowało jednak, że nabywał on wtedy prawa do sprzedaży lub zamiany ziem wymienionych w prawie lokacyjnym.
Instytucja kniazia jest jedną z najbardziej charakterystycznych cech organizacji społeczności wołoskiej. Podobnie jak postać wojewody wywodziła się z tradycyjnych struktur rodowych i przenosiła na grunt osadniczy wiele zasad organizacyjnych rodem z Siedmiogrodu. Funkcja ta spełniana była dożywotnio i stanowiła przedmiot dziedziczenia. Co ciekawe często nie traktowana była jako własność (czy też przywilej) jednej osoby, ale jako dobro należące do całego rodu, z którego kniaź się wywodził. To on miał decydujące zdanie we wszystkich sprawach i jego następcą zostawało oczywiście jedno z dzieci płci męskiej, ale kluczowe decyzje podejmowano najczęściej wspólnie, zgodnie ze wspólnymi potrzebami całego rodu. Rodowy charakter instytucji kniazia wyrażał się szczególnie mocno przy mających w średniowieczu stosunkowo często miejsce wołoskich przywilejach lokacyjnych nadawanym nie jednej osobie lecz grupie spokrewnionych ze sobą zasadźców. W takim przypadku godność kniazia dziedziczyło przynajmniej dwóch potomków w każdym pokoleniu. Ponieważ, w przeciwieństwie do zwyczajów organizacji prawa niemieckiego Wołosi rzadko skupywali prawa majątkowe (a co za tym szło także przywileje) i pozostawiali je w rozproszeniu nawet przez kilka pokoleń, grupa uprzywilejowana rozrastała się z czasem do dosyć pokaźnych rozmiarów. Co bardzo istotne przy rozproszeniu praw własności wspólny charakter pozostawiano zasobom materialnym pochodzącym z uposażenia i przywilejów kniazia. Miało to swoje szczególne konsekwencje. Po pierwsze każdy ze współudziałowców zachowywał swoje przywileje w hierarchii społecznej. Po drugie rodzina dysponowała dużą siłą majątkową ułatwiającą rozbudowę wsi istniejących i zakładanie nowych. Wreszcie po trzecie – i chyba najważniejsze dla organizacji opartej na więzach krwi – taki rozproszony, ale jednocześnie wspólnotowy układ własności czynił bardzo trudnym, niemal niemożliwym wykupienie udziałów przez obcych
[3].
Podstawowymi przywilejami kniaziów były nadane mu w dokumentach lokacyjnych prawa do ziemi (zwykle 1 – 3 łanów), prawo do korzystania z zasobów leśnych, prawo do polowań i połowu ryb, prawo do zakładania barci,  a także udział w dochodach właściciela wsi i opłatach sądowych z racji spełnianych funkcji sądowniczych (1/3 ich wartości). Oprócz tego najczęściej otrzymywał prawo do wybudowania i czerpania zysków z karczmy, młyna i urządzeń tartacznych. Interesujące, że w organizacji średniowiecznej wsi właśnie młynarz dysponował możliwością hodowli świń i ryb co właścicielowi młyna dawało dodatkowe korzyści.
Gospodarka po Wołosku. Owce na zboczu Załazia (731 m) w Pieninach.
fot. Autor
 
Jak widać osoba kniazia to podstawowy element prawa wołoskiego. To on zapewniał jego funkcjonowanie nie tylko jako struktury prawnej, ale także - a może przede wszystkim – gospodarczej, poprzez  tworzenie sieci osadniczej  a następnie sprawowanie nad nią nadzoru. W zamian za swoje zasługi, obowiązki a także zapewnienie właścicielowi ziemskiemu stałych dochodów, otrzymywał sowite wynagrodzenie oraz uprzywilejowana pozycję społeczną.  Wyżej w tej hierarchii stali kniaziowie dolin, zwani na niektórych ziemiach krajnikami, którzy dysponowali władzą wykonawczą i sądowniczą nad kilkoma lub kilkunastoma wsiami. Im dalej na zachód tym częściej zamiast krajnika pojawia się miano wajda lub wojewoda. Jego głównym zadaniem poza sprawowaniem kontroli było zorganizowanie odpowiednio wyekwipowanego oddziału zbrojnego w razie konieczności wywiązania się z powinności wojennych.
Jedną z zasadniczych cech prawa wołoskiego była dwustopniowość władzy sądowniczej. Podstawową jednostką był sąd wiejski sprawowany przez kniazia i rozstrzygający kwestie związane z daną wsią. Organem wyższym były tzw. sądy zborowe a także sądy strungowe jako zgromadzenia rozpatrujące wspólne sprawy określonej grupy wsi stanowiącej krainę i najczęściej domenę kniazia dolinnego (krajnika), który zwykle stawał na ich czele. Odbywały się w głównej wsi danego okręgu zwanej „vatrӑ”, co w języku wołoskim oznaczało wieś macierzystą. Sądy strungowe odbywały się zazwyczaj raz do roku głównie w celu zebrania corocznej daniny na rzecz króla – pięćdziesiątczyzny – ale także dla rozpatrzenia najcięższych spraw sądowych.


PASTERSTWO – OBYCZAJ I SPOSÓB NA ŻYCIE



Słowo Wołoch dawniej brzmiące jako Wlach, Wlech czy też Walach od wieków kojarzone jest z pasterstwem. Choć jest to skojarzenie niezbyt rzetelnie oddające charakter całej społeczności wołoskiej – spora część prowadziła osiadły tryb życia nie mając z wypasem bydła zbyt wiele wspólnego - to jednak trudno go kwestionować skoro nawet do dzisiaj dla wielu mieszkańców Bałkanów określenie to jest w potocznej mowie synonimem pasterza owiec. Świadczy to jednoznacznie, że na pewnym etapie rozwoju kulturę wołoską zdominowała gospodarka pasterska i to ona decydowała o sposobie postrzegania Wołochów przez sąsiednie kultury. Z naszego punktu widzenia najistotniejsze jest, że to właśnie pasterstwo zdecydowało o mobilności Wołochów, i że w dużej mierze ono determinowało ich do wędrowania w poszukiwaniu nowych terenów pastwiskowych wzdłuż Karpat. Z upływem czasu, przekształcało się i przerodziło w końcu w osiadły sposób gospodarowania zachowując przy tym jednak wiele praw i obyczajów  pierwotnych dla tej kultury, zmodyfikowanych jedynie tu i ówdzie w wyniku asymilacji na styku z innymi etnosami. My, Słowianie, spotkaliśmy Wołochów wędrujących ze swoimi stadami, owiec i kóz poprzez nasze góry. Potem uczyliśmy się od nich rzemiosła pasterskiego i takiego gospodarowania aby sprostać trudom górskiej egzystencji. Nic więc dziwnego, że dla nas zawsze byli górskimi pasterzami. Zaryzykuję twierdzenie, że w naszej świadomości ciągle nimi są i jeszcze długo pozostaną, przynajmniej dopóki ich potomkowie (rumuńscy, ukraińscy, słowaccy i polscy górale) podtrzymywać będą swoje kulturowe tradycje.

Wypas na Czole Turbacza
Źródło:autor nieznany http://www.gorczanskipark.pl/page,art,id,87,kategoria,_historia_osadnictwa_w_gorcach.html

Gospodarka pasterska i związane z nią elementy obyczajowości całkowicie zdominowały życie zarówno Wołochów, jak i asymilujących się z nimi Słowian. Tradycje te były tak silne, że  nawet kiedy dawne sposoby gospodarowania ulegały nieuchronnym zmianom lub odchodziły w niepamięć, one pozostawały niezmienne decydując przez wieki o unikalnym charakterze etnosu ludzi zamieszkujących Karpaty, jakże odmiennych od ludów nizinnych. Charakterystyczna dla kultury wywodzącej się z tradycji pasterskich jest nie tylko odmienność od kultur nizinnych, ale - co z punktu widzenia naszych rozważań ważniejsze – także niespotykane wśród innych znanych z naszej historii etnosów olbrzymie podobieństwo kulturowe miedzy grupami góralskimi Karpat. Większość etnografów jest wyjątkowo zgodna, że u górali karpackich, zarówno po północnej, jak i południowej stronie działu odnaleźć można tak wiele zbieżnych cech kulturowych, że nawet bez specjalnego zagłębiania się w historię domniemywać należy o ich wspólnym rodowodzie. Zresztą wcale nie trzeba by etnografem, aby doszukać się dowodów potwierdzających tę tezę. Wystarczy powędrować trochę choćby po Beskidach i przyjrzeć się szczegółom tradycji ludowej w różnych ich miejscach. Prawie od razu dostrzeżemy podobieństwa w konstrukcji zabudowań i narzędzi pasterskich, technologii pozyskiwania i przetwarzania mleka, skór i wełny owczej, rozbudowanej obrzędowości ściśle związanej z wypasem, a także elementach ubioru (kożuchy, serdaki, swetry, kierpce, charakterystyczne białe spodnie z owczej wełny) spotykanych od Bałkanów aż po wschodnie obrzeża czeskich Morawy. Nawet owce, które jeszcze do niedawna pasły się w całych niemal Karpatach wywodziły się z tej samej starej rasy zwanej „cakiel”, którą z południa przyprowadzili ze sobą  Wołosi
[4].  Wszystko to dowodzi niewątpliwie – oprócz wspólnych wołoskich korzeni - że pasterstwo (zapewne w swej pierwotnej formie) było źródłem ogromnej części kultury materialnej Wołochów, a później także wszystkich grup góralskich w Karpatach. Podobne zresztą twierdzenie możemy odnieść do obyczajowości, która w dużej mierze dostosowana była do rytmu gospodarki pasterskiej i służyła w wielu swoich elementach sprawnemu jej funkcjonowaniu.
Podstawą gospodarki pasterskiej znanej z naszych Beskidów była transhumancja. Jest to rodzaj pasterstwa wywodzący się z pierwotnego koczownictwa, polegający na systematycznym sezonowym przepędzaniu stad owiec lub bydła z pastwisk dolinnych (nizinnych) na górskie. Przy czym w odróżnieniu o koczownictwa funkcjonowało ono w powiązaniu ze stałą osadą, wsią umiejscowioną w dolinie, w której część mieszkańców zajmowała się rolnictwem i rzemiosłem, i do której sprowadzano stada na przechowanie zimowe. Ktoś mógłby zapytać dlaczego zadawano sobie trud i tracono czas na prowadzenie stad po górach zamiast hodować je w dolinach? Poza względami wynikającymi z wołoskich tradycji koczowniczych najistotniejsze były powody czysto ekonomiczne. Utrzymanie dużych stad zapewniających odpowiednie dochody wymagałoby przeznaczenia na pastwiska sporych obszarów ziemi, której Wołosi w nadmiarze nie posiadali. Tereny  położone blisko wsi i te z łatwym dostępem zarezerwowane były dla rolnictwa, natomiast położone wyżej, z gorszą jakością gleby i nie nadające się do innego wykorzystania właściciele ziemscy łatwo oddawali w użytkowanie licząc na dodatkowe profity. W wielu przypadkach nie trzeba było nawet karczować drzew gdyż często stada wypasły się na runie i poszyciu leśnym. Zresztą wołoskie sposoby gospodarowania pozwalały na prowadzenie hodowli nawet w najtrudniejszych warunkach terenowych i klimatycznych.
Owce nad Ochotnicą
fot. Autor
 
Sezon zimowy kończył się dla pasterzy w drugiej połowie kwietnia kiedy to wyprowadzono stada na wypas letni. W tradycji rozwiniętej wśród polskich górali za początek sezonu wypasowego uznawano 23 kwietnia –dzień św. Wojciecha, patrona pasterzy – w którym to dniu uczestniczyli oni w uroczystej mszy świętej. Wtedy to rozpoczynano przygotowania do wyprowadzenia stad z wioski na pastwiska letnie. Organizatorem wypasu, odpowiedzialnym za jego powodzenie był baca, pasterz z doświadczeniem i powszechnie szanowany w okolicy gospodarz. Bardzo często był on właścicielem bądź współwłaścicielem polany, na której wypas miał się odbyć. Z pewnością musiał cieszyć się dużym zaufaniem, gdyż cała wioska oddawała mu swój dobytek -  często cały dorobek życia - na długie miesiące. Gdy choćby raz zawiódł, i wypas przyniósł więcej strat niż korzyści z reguły nie dostawał już drugiej szansy. Honor bacy był swego rodzaju polisą ubezpieczeniową dla właścicieli owiec.
Gospodarze zabezpieczali się także w sposób bardziej konkretny. Przed zawierzeniem mu swojej własności zawierano umowę – tradycyjnie ustną - w której ustalano wysokość odszkodowania za utracone w czasie wypasu owce. Co ciekawe, nie obarczano bacy winą za szkody w stadzie poczynione przez wilki o ile jako dowód mógł okazać szczątki nieszczęsnych zwierząt. Za każdą utraconą w ten sposób sztukę oddawał właścicielowi skórę, oraz to co pozostało z mięsa. To samo musiał uczynić w przypadku naturalnej śmierci którejś z owiec. Jeśli natomiast owca została przez wilki uprowadzona bądź zaginęła bez śladu w innych okolicznościach, wtedy odpowiadał za nią materialnie i musiał ją odkupić lub zwrócić równowartość w pieniądzu lub innej ustalonej wcześniej formie.
Poza wyznaczeniem zakresu odpowiedzialności ustalano także zasady podziału dóbr jakie uda się bacy wytworzyć w czasie wypasu. Baca bowiem czerpał swoje zyski niemal wyłącznie z serowarstwa i produkcji mleczarskiej. Czasami tylko mógł dysponować pewną ilością wełny na własne potrzeby. Owce były dla niego tylko środkiem produkcji, który wynajmował na czas wypasu. Opłaty za wypas zmieniały się zapewne w zależności od wartości sera w danym okresie, częściowo też (choć rzadziej) ze względu na okresowe różnice w mleczności owiec spowodowane choćby warunkami pogodowymi w danym sezonie. Jednak najbardziej uniwersalną i stosowaną przez długi czas stawką były 4 kg sera wydawane właścicielowi za każdą powierzoną owce. Częstym rozwiązaniem problemu rozliczeń pomiędzy bacą a gospodarzem był rawasz
[5] (lub rewasz), rozpowszechniony wśród prawie wszystkich kultur wywodzących się z tradycji wołoskich. Był to najzwyklejszy patyk rozszczepiony na pół, na którym zaznaczano nacięciami ilość mleka z pierwszego udoju owiec. Miara ta była podstawą do obliczenia ilości sera należnego gospodarzowi w trakcie całego wypasu.


Koliba na płozach. Echo najdawniejszych dziejów, kiedy pasterze przemieszczali cały swój dobytek za wędrującymi stadami.
fot. Autor

Co interesujące, aż do końca prosperity gospodarki pasterskiej w górach bacowie czerpali z szałaśnictwa tak duże zyski, że zaliczani byli do najzamożniejszych mieszkańców wsi mimo, że poza sezonem parali się zwykle pomniejszym rzemiosłem i rolnictwem głównie na własne potrzeby.
Przy wypasie baca potrzebował przynajmniej kilku pomocników, których wybierał spośród mniej doświadczonych pasterzy. Tych, którzy zajmowali się dojeniem  i podlegali bezpośrednio bacy nazywano juhasami, pozostałych, zajmujących się głównie pracami pomocniczymi zwano naganiaczami lub  po prostu owczarzami. Wybór na pomocnika bacy był dla młodzieży nobilitacją i mimo, że wiązał się z ciężką pracą, dawał nadzieję na dobry zarobek i zdobycie niezbędnego doświadczenia aby później samemu spróbować sił jako baca. Najważniejszą funkcją wśród pomocników był tzw.
podbaca[6]
, który zajmował się nadzorowaniem pracy całego wypasu w jego imieniu. Jak można przypuszczać funkcja taka miała rację bytu jedynie w przypadku największych stad przynoszących duże profity lub też w obliczu nieobecności bacy.  Pomocnicy otrzymywali wynagrodzenie adekwatne do pozycji jaką zajmowali „na szałasie”. Baca musiał im zapewnić w czasie pięciomiesięcznego wypasu poza podstawowymi potrzebami (wyżywienie, ubranie a nawet tytoń) także udział w produkcji szałaśniczej.  Najczęściej do każdego z nich należały wszystkie produkty serowe wytworzone w czasie ustalonych wcześniej dni. Ich ilość zależała od dobrej woli bacy oraz umiejętności negocjacyjnych pomocników.
Przy produkcji serowarskiej stosowano tradycyjne metody i narzędzia przekazywane z pokolenia na pokolenie.  Jedne i drugie stanowiły własność bacy i uchodziły za jego nieodłączny atrybut. Pilnował ich pieczołowicie gdyż nie tylko zapewniały utrzymanie, ale także były cennymi pamiątkami rodzinnymi. Do najważniejszych z nich należały łupy – drewniane foremki na oscypki, wykonane tradycyjnie z jawora, z charakterystycznym dla danego bacy wzorem odciskanym w serze, gielety i puterki – większe i mniejsze naczynia na mleko wykonane z drewnianych klepek, czerpak z ozdobnie rzeźbionym uchwytem, ferula, lub fyrla służąca do rozbijania ściętego mleka, wreszcie kocioł miedziany i drewniany hak zwany jadwigą, wraz drągiem służący do zawieszania kotła nad watrą. Baca przynosił na wypas także niezbędny w procesie produkcji serów klag -  naturalną podpuszczkę (enzym trawienny zawarty w zasuszonej treści żołądka cielaka) powodujący ścinanie się mleka. Nieodłącznym elementem wyposażenia szałasu - określenie odnoszące się zarówno do chaty (zwanej też koliba) jak i całego sezonowego gospodarstwa pasterskiego na polanie – były krzasła – przenośne elementy zagrody dla owiec zwanej koszarem, piesek – trójnogie krzesło używane najczęściej przez juhasów do dojenia, oraz podwyszaki – półki do wędzenia i suszenia sera umieszczone wysoko tuż pod dachem koliby. Zasadniczą umiejętnością każdego szanującego się bacy, warunkującą zaufanie właścicieli owiec było posiadanie zdolności magicznych. Wiara w takie zdolności była odległym echem wierzeń przedchrześcijańskich,  według których nadrzędną istotą sprawczą na ziemi były siły natury. Chrześcijaństwo przejęło wiele z nich adaptując do własnych potrzeb, a kościół katolicki przez wiele wieków tolerował je jako element  szeroko pojmowanej tradycji. Posiadanie umiejętności magicznych było zatem rozumiane w tamtym czasie jako możliwość poskromienia sił natury często szczególnie nieprzychylnych w trudnych warunkach górskich. Prawdziwy baca w ówczesnym rozumieniu powinien znać zasady rządzące tymi siłami i poprzez odpowiednie obrzędy umieć nad nimi zapanować zapewniając powodzenie przedsięwzięcia pasterskiego. W późniejszym czasie, kiedy pomiędzy  bacami wzmagała się rywalizacja, umiejętności takie nabierały kolejnego znaczenia, jako obrona przed złymi czarami zawistnych konkurentów.
 
Stary szałas na polanie Kosarzysko pod Kudłoniem.
fot. Autor 
Zwyczaje i obrzędy zapewniające pomyślność musiały być przestrzegane i celebrowane jeszcze przed wyruszeniem na wypas. Dzień redyku (wyjście owiec na wypas lub ich powrót do wioski) uzależniano głównie od pogody, ale ważnym było aby odbył się w dzień tygodnia, w którym wypadła ostatnia wigilia bożego narodzenia. Nóż użyty do krojenia chleba w tym dniu wigilijnym zakopywany był później pod wejściem do koszaru na szałasie dla odczynienia złych czarów. Zioła, które baca święcił co roku w dniu Matki Boskiej Zielnej służyły do okadzenia koszaru co miało zapewnić mleczność owiec i zabezpieczyć je przed chorobami. Przy pierwszym pojeniu owiec na wypasie podawano im wodę z solą poświęconą w dniu Św. Agaty. Wielce wymownym był zwyczaj kreślenia wokół ogrodzenia koszaru linii przy użyciu kredy poświęconej w święto Trzech Króli. Baca poruszał się przy tym zgodnie z wędrówką słońca, co stanowi wyraźne powiązanie obrzędowości wołoskiej z tradycjami kultów przedchrześcijańskich. Podobne związki można odczytać w zwyczaju nie sprzedawania wyrobów pasterskich po zachodzie słońca. Przestrzegano go rygorystycznie nawet pod koniec wyjątkowo nieudanego sezonu, gdyż jego zaniedbanie mogło by doprowadzić do większego nieszczęścia.
Duże znaczenie dla pomyślności szałasu miały także zwyczaje związane z kultem ognia. Najważniejszym miejscem całego szałasu była watra, która nie tylko dawała ciepło, ale też wokół niej skupiało się życie pasterzy. Przy niej pracowano (ważono sery), przy niej spożywano posiłki, wokół niej spędzano większość wolnego czasu. Prawo rozpalenia ognia posiadał wyłącznie baca i czynił to poświęconym uprzednio krzesiwem lub żarem z ogniska rozpalanego przed kościołem  w czasie mszy we wsi. Watra była miejscem uświęconym, którego nie można było w żaden sposób skalać. Do ognia nie można było wrzucać niczego poza drewnem  na opał, a w szczególności pilnowano aby nie palić w nim śmieci. Gdyby tak się stało całe gospodarstwo utraciło by przychylność matki natury. Żar nie miał prawa zagasnąć przez cały okres wypasu. Podtrzymywany był przez grubszy konar bukowy kładziony tuż przy ogniu zwany zawaternikiem. Przedwczesne zagaszenie watry niechybnie przynosiło nieszczęście. Do palenia używano najchętniej drewna bukowego gdyż podobno ogień z buczyny posiadał właściwości magiczne. Wydaje się jednak, że przyczyny jego stosowania były bardziej prozaiczne – buczyna jest najczęściej występującym drzewem w Karpatach. Tam gdzie go brakowało używano zapewne świerka. Ciekawym zwyczajem był zakaz rąbania drewna opałowego siekierą, gdyż obawiano się, że owce mogą przez to stracić mleczność.


Polana Podskały - jedna z największych hal wypasowych w Gorcach.
fot. Autor
Pasterstwo osadzone na tradycji wołoskiej rozwijało się w Beskidach przynajmniej przez pięć stuleci, a jego funkcjonowanie w pełnym rozkwicie mogli obserwować jeszcze nasi dziadkowie na początku XX wieku. Stada owiec (czy też wołów często spotykane głównie we wschodnich pasmach górskich) liczyły wtedy nierzadko po kilkaset sztuk, a ich hodowla stanowiła podstawę funkcjonowania ówczesnych górskich wsi. Gwałtowny przyrost naturalny jaki nastąpił po pierwszej wojnie światowej oraz rozwój przemysłu zaowocowały zwiększeniem zapotrzebowania na żywność. Z jednej strony sprzyjało to rozwojowi rolnictwa wspieranemu dodatkowo przez szybki rozwój technologii agrarnej, z drugiej powodowało rozrastanie się terenów zabudowanych wsi, co znacznie ograniczyło obszary przeznaczone pod wypas. Rozpędzający się przemysł ciężki potrzebował coraz więcej drewna co było także powodem ograniczania pasterzom dostępu do lasów, którymi zaczęła coraz mocniej rządzić gospodarka planowa. W obliczu takich zmian pasterstwo straciło na opłacalności. Od tego momentu w stosunkach ekonomicznych beskidzkich wsi zaczęło dominować rolnictwo. Stało się to powodem między innymi masowej emigracji polskich górali do ameryki w latach dwudziestych ubiegłego stulecia. W ten sposób w górach zakończyła się era wołoskiego pasterstwa a rozpoczęła znacznie mniej romantyczna epoka kultu techniki i szeroko rozumianego ucywilizowania.
Polana wypasowa w okolicy Przełęczy Półgórskiej pod Beskidem Krzyżowskim (923 m)
fot. Autor
Wpływ jaki wołoska gospodarka pasterska wywarła na funkcjonowanie społeczności beskidzkich okazuje się nie do przecenienia. Dla nas - szarych szlakowydeptywaczy - najdobitniejszym na to dowodem paradoksalnie nie są wcale liczby określające ilość owiec wypasanych na halach czy hektary łąk wypasowych. Najbardziej widocznym przez nas świadectwem dominacji wołoskiej w polskich górach jest oryginalne nazewnictwo, o które potykamy się praktycznie na każdym kroku naszych górskich wędrówek. Język Wołochów zaliczany jest przez specjalistów do grupy języków wschodnioromańskich, a więc wywodzących się z łaciny, lecz ukształtowanych wśród ludności południowo wschodnich obrzeży kontynentu europejskiego, głównie terenów dzisiejszej Rumunii i Mołdawii. Mimo silnego wpływu na jego tworzenie napływających na tamte tereny plemion słowiańskich (VI – VII w.), słownictwo wołoskie niewiele miało wspólnego z językami używanymi przez  ludy zamieszkujące środkowe i północno zachodnie Karpaty. Obco brzmiące nazewnictwo nie miało jednak problemu z wtopieniem się w kulturę słowiańską i podczas wędrówki Wołochów przez Karpaty sukcesywnie rozszerzało swoje wpływy na zachód. Objęło w ten sposób swoim oddziaływaniem praktycznie wszystkie grupy etniczne zamieszkujące karpackie obszary górskie. Wydaje się, że sukces w jego rozpowszechnieniu można odnieść wprost do sukcesu wołoskiej gospodarki pasterskiej. Podobnie jak ona język wołoski natrafił w górach na obszary dziewicze, niezagospodarowane nazewniczo, przynosząc określania dla wielu szczegółowych elementów krajobrazu do tej pory w językach słowiańskich nienazywanych. W obliczu słabego zagospodarowania - bądź jego zupełnego braku - wyższych partii górskich (mowa tu o obszarach położonych powyżej 500 m n.p.m.) tworzenie dla nich złożonego nazewnictwa nie było konieczne. Początkowo wystarczyła znajomość kilku prostych określeń typu góra, las, polana czy dolina używanych głównie dla ogólnej orientacji w terenie. W momencie gdy pojawili się Wołosi przynieśli ze sobą nazwy niezbędne im dla prawidłowego funkcjonowania w obrębie swojej gospodarki. Ponieważ nie było innych (miejscowych) przyjęły się tutaj jak swoje. Od tej pory funkcjonują także w naszej świadomości jako nasze – polskie – choć wyczuwamy w ich brzmieniu pewną obcość. To samo tyczy się większości nazw przedmiotów i zwyczajów związanych z  gospodarką pasterską, która przecież przed przybyciem Wołochów tutaj nie istniała. Ich obecność jest kolejnym dowodem siły osadnictwa wołoskiego, którego elementy kulturowe potrafiły przetrwać aż do czasów współczesnych w wielu gwarach.
Zakres występowania elementów języka wołoskiego w naszej mowie jest jednocześnie dobrym  pretekstem do wykazania, że największa siła kultury wołoskiej stała się jednocześnie jej podstawową słabością. To co dawało Wołochom  przewagę nad plemionami słowiańskimi to wyspecjalizowanie w gospodarce pasterskiej ściśle związanej z górami i stałą obecnością w ich obrębie. Co prawda pojawiają się także na nizinach, ale mniej liczni i mniej wyróżniający się, nie są w stanie zdominować obyczajowości kultur autochtonicznych, co ma między innymi odbicie w bardzo słabym przenikaniu ich słownictwo do miejscowego języka. Wąska specjalizacja ograniczająca się w zasadzie do terenów górzystych, z jednej strony zagwarantowała Wołochom dominację gospodarczą w górach na kilka wieków, z drugiej jednak spowodowała, że poza nimi ich obecność pozostawała prawie niezauważalna, także w sferze językowej. Zdecydowana większość śladów języka Wołoskiego w słownictwie dzisiejszych Słowian wywodzi się z terminologii używanej przez ludność zamieszkałą w górach.

Oto kilka przykładów niekoniecznie wprost kojarzonych z językiem wołoskim, obrazujących jego wpływ słownictwo mieszkańców polskich Beskidów:

beskid (od pierwotnego bjeska) - hala, pastwisko, górska łąka;
burdel - stary zniszczony budynek lub polana po nim;
czerteż - wypalony, wykarczowany las;
kiczera - zarośnięta góra;
magura - pojedyncza, odosobniona góra;
groń - wyniosły grzbiet rzeki lub potoku;
zwor - źródło;
klewa - szczelina;
koszar - przenośna zagroda dla bydła;
mandragora - wilcza jagoda;
młaka - bagno, teren podmokły;
Muszyna (od pierwotnego muschi) - mech;
pietros - skała, kamień;
płaj - niezalesiona przestrzeń w górach, także droga pasterska;
przysłop - przełęcz;
ples, płasza - łysa, otwarty teren;
rypa - wąwóz, urwisko;
szałas - mieszkanie, schronisko
Rzepedź - szybko (od szybkiego prądu rzeki)
caryna - pole uprawne;
turbacz - torf, darń;
Zawoja - nadrzeczny zagajnik;
grapa - dół.


Ruina szałasu pod Przysłopem Dolnym, czyli burdel.
fot. Autor
 
Tak więc z naszego, współczesnego punktu widzenia, Wołosi to wędrowni pasterze i w większości górale z południa naszego kontynentu, którzy przemierzając krainy południowo – wschodniej Europy przez wieki poszukiwali nowych pastwisk i pokojowej egzystencji z napotkaną na swojej drodze ludnością.  Nie byli ludem zbyt wojowniczym ani też odpowiednio zorganizowanym, dlatego też kolejne ekspansje różnych plemion, zwłaszcza w okresie wielkiej wędrówki ludów (IV – VII w) przepędzały ich z miejsca na miejsce. Gdy w końcu dotarli w Karpaty rozpoczęli ich eksplorację odnajdując dogodne warunki dla swojej gospodarki i  - co najważniejsze – przychylność tamtejszych włodarzy i właścicieli ziemskich. Osiedlając się wzdłuż Beskidów asymilowali się z miejscową ludnością ruską, węgierską, polską, słowacką i czeską dominując jednocześnie ich sposób gospodarowania oraz przekształcając w sposób trwały wiele cech kulturowych. Jednocześnie przenosili elementy kultury społeczności napotkanej na swojej drodze wcześniej, zagarniając je niejako do rejonów w które zawitali później, co zauważyć można np. w elementach nazewnictwa pochodzenia ruskiego obecnych w zachodnich częściach Beskidów. Tak więc Hucułowie, Łemkowie, Bojkowie, wreszcie też nasi górale wywodzą się wprost  z połączenia – asymilacji – grup ludności wołoskiej z rdzenną ludnością słowiańską zamieszkującą Beskidy pierwotnie. To właśnie Wołochom zawdzięczamy napływ ruskich elementów kulturowych na ziemie polskie i ich współczesne ślady. Choćby w postaci wielu na południowym wschodzie naszego kraju cerkwi greckokatolickich, jako pozostałości po nieporównywalnie liczniejszej niegdyś społeczności wyznaniowej obrządku bizantyjskiego.
Wołosi mieli także niebagatelny wpływ na miejscową gospodarkę. Ich sposoby gospodarowania okazały się tak skuteczne w warunkach górskich, że uzyskiwali od właścicieli ziemskich przywileje lokowania wielu wsi, przyczyniając się w decydujący sposób do tworzenia i rozbudowy karpackiej sieci osadniczej.  Zmienili  też zasadniczo sposób gospodarowania w górach, „przestawiając” wioski wyłącznie rolnicze na rolniczo-pasterskie i pasterskie, co znacznie zwiększyło ich możliwości produkcyjne. To Wołosi upowszechnili system organizacyjny wypasów sezonowych tzw. „szałaśnictwo”, gdzie owce i bydło koszarowano na górskich halach w okresie wiosenno – letnim.  Od początku upowszechniało się też tzw. prawo wołoskie – zbiór zasad ekonomicznych i prawnych związanych z wołoską gospodarką pasterską, które w połączeniu z elementami prawa niemieckiego stanowiło podstawę prawną dla lokowania nowych i reorganizacji wielu istniejących już wsi. Prawo wołoskie w tych warunkach geograficzno – kulturowych okazało się znacznie efektywniejsze niż osadnicze prawo niemieckie.
Dzisiaj ślady Wołochów można napotkać praktycznie w całych Beskidach, w elementach tradycji pasterskiej, strojów ludowych czy choćby w postaci nazw terenowych. Także znane nam słowa: baca, juhas, gazda, bryndza, kierdel, koliba, koszar, żętyca, redyk, szałas a nawet kożuch pochodzą z języka wołoskiego. Określenia te możemy napotkać w różnych formach w wielu miejscach Beskidów, co jest dobitnym świadectwem wielkości obszaru wpływów tej kultury.





[1] Grzegorz Jawor, „Osady prawa wołoskiego i ich mieszkańcy na Rusi Czerwonej w późnym średniowieczu”, Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie – Skłodowskiej, Lublin 2004.
[2] Ibidem.
[3] Grzegorz Jawor, „Osady prawa wołoskiego i ich mieszkańcy na Rusi Czerwonej w późnym średniowieczu”, Wydawnictwo Uniwersytetu Marii Curie – Skłodowskiej, Lublin 2004.
[4] Józef Michałek, „Górale dziedzicami pasterskich tradycji Wołochów”, w: „Wołoskie dziedzictwo w Karpatach - Konferencja naukowo – techniczna”, Istebna 5-6.10.2007.
[5] Roman Reinfuss, „Ze studiów nad kulturą materialną Bojków”, w: „Rocznik Ziem Górskich. 1939”, Wydawnictwo Związku Ziem Górskich, Warszawa 1939.
[6] Krystyna Tomasiewicz „Kierdel na polanie – Pasterstwo górskie w Gorcach”, w: „Gorce – przewodnik”, Oficyna Wydawnicza Rewasz, Pruszków 2004.