piątek, 15 grudnia 2017

Mogielica. Kronika




 
 
Sezon wędrówkowy 2017 jeszcze dobrze się nie zaczął, a już miałem w nogach ładnych kilkadziesiąt kilometrów górskich ścieżek. Zwykle rozpoczynam szlakowydeptywanie mniej więcej od połowy lub nawet końca kwietnia, ale ten rok miał być wyjątkowy i trzeba mi było zacząć znacznie wcześniej. Jeszcze przed nadejściem lata chciałem spełnić swoje marzenie i przedreptać cały Główny Szlak Beskidzki w jednej wyprawie. Ażeby przygotować się do tego należycie, trzeba było otrząsnąć się ze snu zimowego jeszcze w marcu, co dla tak ciepłolubnego niedźwiedzia jak ja wcale nie było łatwe. Zwłaszcza, że wiosna tego roku miała okazać się wyjątkowo niełaskawa, przynajmniej jeśli chodzi o aurę. Pierwszym etapem przygotowań była marcowa i zimowa - jak niestety się okazało – eskapada w ostępy Worka Raczańskiego. Co prawda piękno tego zakątka Beskidów zbladło mi nieco pod wpływem zimna, a głównego celu - Wielkiej Raczy (1236 m) - nie udało sie osiągnąć, ale za to inne założenia sprawdziły się co do joty. Przede wszystkim raczańskie szlaki miały obnażyć moje słabości i zrobiły to znakomicie. Wiedziałem już co powinienem zrobić żeby mieć szanse na długich dystansach. Po drugie chcieliśmy z Pawłem Od Gór dotrzeć się przed czekającym nas wyzwaniem na czerwonym i to też chyba się udało. Przynajmniej stało się jasne, że nie przeszkadzamy sobie wzajemnie w wędrowaniu. Poza tym wiedzieliśmy czego możemy się po sobie spodziewać i że oboje to akceptujemy, a to już połowa sukcesu. Przynajmniej takie wrażenie odniosłem ja, ale kto wie, może to wcale nie było tak oczywiste.

LINK DO KRONIKI "WOREK RACZAŃSKI"



Paweł Od Gór na Stumorgowej Polanie
fot. Autor

Wycieczka na Mogielicę (1170 m) miała być ostatnim sprawdzianem przed GSB 2017.  Testem niezbyt wymagającym, bo przecież trasy w masywie tej kulminacji nie są zbyt trudne. Chodziło raczej o nabranie – jak to się teraz mówi – pozytywnej energii i dobrych emocji przed najtrudniejszym chyba zadaniem w całym dotychczasowym wędrowaniu. Chcieliśmy nabrać rozpędu, żeby dwa tygodnie później łatwiej było wystartować po swoje. Coś jak ostatni sparing przed piłkarskimi mistrzostwami, na który wybiera się raczej łatwiejszego przeciwnika, żeby utwierdzić się w przekonaniu o własnej sile.
Poza tym dla mnie miał to być także pierwszy sprawdzian „nowego wędrowania”. Sprawdzian tych zmian które wprowadziłem po wypadzie do Worka Raczańskiego. Nazbierało się tego trochę i nadarzyła się okazja, żeby zobaczyć jak to jest. Jak to jest chodzić z kijami w taki sposób, żeby nie zabić przy tym siebie ani nikogo innego. Jak to jest chodzić bez lustrzanki w ręku i robić kiepskiej jakości zdjęcia telefonem, na którego ekranie nie widać prawie nic. Wreszcie jak to jest chodzić w nowych butach z podeszwą dopasowująca się ponoć idealnie do stopy, posiadających podobno taką wielorakość różnych systemów i funkcji, że ich nazw nie byłem stanie nawet wymówić, nie mówiąc już o zrozumieniu. No, ale po kolei.

"Nowe wędrowanie" z kijami
fot. Paweł Od Gór




Na termin tej wycieczki wybraliśmy pierwszy w tym roku prawdziwie pogodny weekend. Miał być ciepły, słoneczny, bezwietrzny i wedle różnych pogodynek wyjątkowo ze sobą w zgodnych, miał być zapowiedzią ciepłej i pogodnej wiosny, która zaraz po nim miała niezwłocznie przyjść. Co do weekendu prognozy sprawdziły się znakomicie. Było nawet lepiej niż na telewizyjnych mapkach i internetowych wykresach. Temperatura w południe około 17 stopni, pełne słońce, bezchmurne niebo, a powietrze tak przejrzyste, że zdawało się działać jak soczewka, pozwalając dostrzegać szczegóły nawet w najodleglejszych planach. Bez  oporów uwierzyliśmy, że teraz to już wiosna przyjdzie na bank. Trafność prognoz zakończyła się jednak na niedzieli. W poniedziałek wróciła słota, a zapowiadana wiosna jeszcze długo zwlekała z nadejściem. W zasadzie ku zaskoczeniu wszystkich o wiosennej pogodzie można było rozmawiać dopiero w połowie maja. Tak więc prawie upalny weekend 1 i 2 kwietnia należało uznać za prima aprilisowy żart, podczas gdy my uznaliśmy go za dobry omen i podświadomie na najbliższy wypad szykowaliśmy już krótkie spodenki. Natura zadrwiła sobie z nas nie po raz pierwszy, w tym roku jednak, w kontekście naszych planów, okazało się to wyjątkowo dotkliwe.
Tymczasem jednak w sobotę pierwszego kwietnia przyszło mi delektować się urokami pięknego dnia. Już dojeżdżając na miejsce autem, przez Jurków, Łętowe i Lubomierz mieliśmy sporą frajdę podziwiając mijane widoki, które krzyczały wręcz wyrazistością szczegółów i intensywnością barw. Na miejsce dojechaliśmy tuż przed wpół do dziewiątej, a więc w czasie, kiedy rześkość poranka zaczyna mieszać się z ciepłem unoszącego się coraz wyżej słońca. Idealny moment na rozpoczęcie wędrówki. Jeszcze nie gorąco, ale o marznięciu nie ma już mowy.
Uznaliśmy, że podejdziemy na Mogielicę od południa, bo stamtąd jest chyba jednak trochę ciekawiej. Z doliny Kamienicy Gorczańskiej można rozpocząć wędrówkę z trzech punktów. Z przełęczy Przysłop nad Lubomierzem prowadzą znaki żółte przez Jasień (1062 m) i Krzystonów (1012 m), ale tutaj trzeba się liczyć z najdłuższą, bo prawie cztero godzinną wędrówką. Trochę bliżej jest z osiedla Białe, skąd można podejść zielonym na Krzystonów i dalej dołączyć do szlaku żółtego. My wybraliśmy za punkt wyjścia osiedle Koszarki około 3 kilometry na północ od Szczawy. Wydaje się, że stąd najdogodniej zaplanować rundę tak, aby nie wracać tym samym szlakiem. Do góry pójdziemy niebieskim, a wracać będziemy żółtym, z którego odbijemy w lewo na niebieski schodzący do doliny Kamienicy. Na koniec razem z jej nurtem, ale nie ruchliwą asfaltówką, tylko równoległą do niej starą drogą  gruntową po lewej stronie koryta. Razem niecałe 14 kilometrów, czyli w sam raz na wiosenną przebieżkę.

Trzy kolory Mogielicy. Najpierw niebieskim, potem żółtym, na koniec zielonym.


Wąwóz którym Kamienica przedziera się przez góry ma w tym miejscu dosyć strome zbocza. W związku z tym zabudowa osiedla Koszarki nie wspina się zbyt wysoko i już po dwudziestu minutach marszu wydostajemy się na teren niezagospodarowany.  Resztki pól uprawnych i pastwisk szybko ustępują miejsca lasom i górskim łąkom wypasowym. Niebieski po pierwszej kilkuset metrowej wyrypie stanowczo łagodnieje by następnie lekko pod górę wyprowadzić na Przełęcz Przysłopek. Las na tym odcinku miejscami niezbyt gęsty, dzięki czemu kilka razy udaje się rzucić okiem nieco dalej. Tuż nad Koszarkami odwracam się w tył by spojrzeć na zbocza Wielkiego Wierchu (1007 m), najbardziej na północ wysuniętego gorczańskiego tysiącznika. Dalej co jakiś czas wyłaniać się będzie spomiędzy drzew szczytowa kopuła Mogielicy, jakby zapraszając nas do siebie.

Wielki Wierch na południu...
fot. Autor

...i Mogielica na północy.
fot. Paweł Od Gór


Te pierwsze kilometry są dla mnie zadziwiająco bezbolesne. Nie czuje żadnych oznak kryzysu, który zwyczajowo pojawia się u mnie w pierwszej godzinie wędrówki. Jakby organizm docierał się albo przestawiał z trybu nizinnego na górski, wymagający zwiększonego wysiłku. Bóle mięśni i nieregularny oddech to na tym etapie wędrówki norma, a tym razem niczego takiego nie czuje. Idzie się lekko i całkiem komfortowo, jakby na spacerze po deptaku w Ciechocinku. Co prawda trasa jest na razie całkiem łatwa ale przyczyn takiego stanu zaczynam dopatrywać się gdzie indziej. Po pierwsze już początkowe podejścia przekonały mnie o możliwościach jakie dają kije. Siła jaką generują ręce znacznie przyspiesza pokonywanie podejść, ale też daje wytchnienie stawom w momentach kiedy są najbardziej obciążone. Kiedy tylko udaje mi się odpowiednio skoordynować ruchy rąk i nóg efekty są zadziwiające. Może właśnie dlatego zmęczenie jest mniejsze. Drugi powód pozytywnego zdziwienia to buty. Był to ich górski debiut i – jak to przy nowych butach - spodziewałem się raczej, że będą musiały się ułożyć i dopasowywać zanim zaoferują bezbolesną wędrówkę. Tymczasem zaprzyjaźniły się ze stopami tak szybko, że te prawie w ogóle nie zauważyły zmiany. Trochę za wcześnie na wyrokowanie, ale wygląda na to, że pierwszy sprawdzian przejdą pozytywnie. Gdyby coś było nie tak już bym to czół.
Jak mówiłem dzisiejsza trasa do najdłuższych nie należy, a i profilowo do wyczynu nie zmusza. Idziemy więc bez pośpiechu, to gaworząc o czym popadnie, to spoglądając na okoliczności przyrody jakimi Mogielica postanowiła nas uraczyć. Na Przełęcz Przysłopek docieramy w niecałą godzinę. Szlak niebieski łączy się tutaj z żółtym i razem z nim wędruje jeszcze przez dwa kilometry na szczyt Mogielicy. Jeszcze trochę chłodno więc nie korzystamy z gościny pod wiatą, którą postawiono po zachodniej stronie przełączki. Obok niej tablica z mapką okolicy. Jeden rzut oka zdradza, że gdybyśmy poszli prosto za drogą, która nas tutaj przywiodła, moglibyśmy obejść cały masyw Mogielicy dokoła kierując się niebieskimi znakami trasy narciarskiej. Całość tak na oko to jakieś 15 kilometrów. Całkiem ciekawa alternatywa nie tylko dla amatorów biegówek, ale też i cyklistów.

fot. Autor

fot. Autor


Jako że jednak nie wzięliśmy ani nart ani rowerów  trzymać się będziemy szlaku pieszego, który obok zadbanej kapliczki z figurą Matki Bożej odbija w prawo. Tutaj zaczyna się najtrudniejszy odcinek trasy – ośmiuset metrowe podejście ze 150 metrowym przewyższeniem, urozmaicone krótkim wypłaszczeniem  na Polanie Przysłopek. W tym miejscu postanawiam wypróbować swoje siły i przeszlifować zgranie z kijami. Zwalniam więc hamulce z zamiarem sprawdzenia jak szybko jestem w stanie dotrzeć na skraj Sturmorgowej Polany, czekającej na końcu podejścia. Paweł, jako że nie musi niczego sprawdzać – z kijami chodzi od kilku lat - idzie swoim spokojnym tempem i zostaje w tyle. Ja ciągnę do góry ile sił w nogach i pary w płucach, aż na granice długu tlenowego. Nie wiem ile to trwa (według zegara na zdjęciach około 20 minut), ale wysiłek jest tak duży, że mniej więcej w połowie dystansu muszę przystanąć by złapać choć kilka oddechów. Odpoczywam krótko, zaledwie kilkadziesiąt sekund, bo nie chcę dać ostygnąć mięśniom. Ruszam dalej i mam wrażenie, że ostatni odcinek pokonuje już tylko dzięki sile rąk, które nie tylko pchają do góry, ale też utrzymują wszystko w pionie. U celu prawie na kolanach łapczywie chwytam tlen jak ryba wyrzucona na brzeg, albo Justyna Kowalczyk na Alpe Cermis.

Łapanie tlenu.
fot. Paweł Od Gór


Może to i nie był najlepszy pomysł. Znajdzie się w beskidzkich lasach parę krzyży w miejscach, gdzie wymaganiom wyczynu ludzkie zdrowie nie podołało. Ale jakoś nie mogłem sobie odmówić. Swoje lata już mam, jednak od początku szło mi się wyjątkowo dobrze i chciałem to wykorzystać. Zwłaszcza, że ta wycieczka miała być testem. Coś mi mówiło, że powinno być dobrze i rzeczywiście tak było. Podobno miarą wydolności jest szybkość regeneracji po wzmożonym wysiłku. Po krótkim odpoczynku, jeszcze zanim dołączył do mnie Paweł, nie czułem żadnego ubytku sił, jakbym dopiero co wyszedł z domu. Sprawdzianik krótki, ale wygląda na to, że jeszcze do czegoś się nadaję.

Szlakowskaz na Hali Mogielica
fot. Autor

W miejscu, do którego właśnie dotarliśmy przekraczamy wysokość 1000 m n.p.m. i jednocześnie rozpoczynają się największe atrakcje dzisiejszego dnia. Niejeden wędrowiec, który zabłąkał się tutaj po raz pierwszy musiał być mile zaskoczony scenerią, jaką Mogielica roztacza przed przybyłymi od tej strony. Niebieski wkracza na rozległa polanę, zwaną dzisiaj Halą Mogielica, która niemal od samego skraja oferuje jedne z najlepszych widoków w Beskidach. Nachylona ku południowi i południowemu wschodowi stanowi jakby widownie swoistego amfiteatru ze sceną szerokości dobrych kilkudziesięciu kilometrów. Najszerszy widok jest oczywiście z górnego jej skraja, tuż pod szczytowym kopcem masywu, ale wznosząc się stopniowo szlakiem niebieskim wraz z przebytymi metrami odkrywamy coraz szersze widnokręgi  i odleglejszą głębie tego widowiska. Mamy szczęście, bo pogoda wręcz idealna na podziwianie. Zrazu gdy wychodzimy z lasu i docieramy do żółtego szlako wskazu za plecami wyłaniają się „pagórki” gorczańskie zwieńczone w tle równym szeregiem pobielonej śniegiem grani zachodniego skraju Tatr. W miarę jak podchodzimy wyżej widoki po prawej rozszerzają się na pozostałą część tatrzańskiego łańcucha, jednak na scenie stopniowo zaczynają dominować Gorce. Masywna od tej strony sylwetka Gorca i ciągnący się tuż za nim długi wał pasma Lubania prezentują wszystko co mają do zaoferowania na całej swojej długości. Nieco dalej na zachód oba grzbiety łączą się tuż przed Turbaczem, a potem całość łagodnie zanika schodząc ku Kotlinie Rabczańskiej. Obraz dopełnia daleko na zachodzie biały czub Babiej Góry jakby wołając, że dalej, za widnokręgiem też są góry.  Naprawdę trudno o bardziej spektakularną panoramę Gorców. Poza wirtualną animacją 3D nie da się już chyba dokładniej przedstawić ich ukształtowania. Niektórzy przychodzą tutaj dla widoku Tatr. Dla mnie zęby tatrzańskich grani ubarwiają tylko gorczański obraz wątkiem dramatycznym, co w każdym szanującym się spektaklu jest elementem nieodzownym.

Widok na południe. Na kolejnych planach Wielki Wierch, Gorc i zęby Tatr Wysokich.
fot. Autor

 
Wieża widokowa na Gorcu.
fot. Paweł Od Gór


Widok na południowy wschód w kierunku Turbacza.
fot. Autor



A Babia Góra nie tak daleko.
fot. Paweł Od Gór

Przez jakiś czas podążam wzdłuż tej swoistej widowni z opadniętą szczęką, bo przy dzisiejszej widoczności wrażenie jest ogromne. To jest ten moment kiedy żałuje, że nie wziąłem lustrzanki. Zdjęcia z telefonu wyjdą oględnie mówiąc takie sobie, zwłaszcza, że kiedy je robie na ekranie nie widzę prawie nic. Wiosenne słonce dając kolory pejzażom jednocześnie odbiera je cyfrowym wyświetlaczom. Coś za coś. Strzelam więc migawką w zasadzie na ślepo bo innego wyjścia nie mam. Zresztą jakość zdjęć „telefonicznych”  i tak ma się nijak do możliwości obiektywu lustrzankowego i lepsze czy gorsze wykadrowanie niewiele poprawi. Na razie wychodzi na to, że zastąpienie lustrzanki telefonem to jedyna zmiana na gorsze w moim ekwipunku. Ale znowu coś za coś. Chcąc zaoszczędzić na wadze i uwolnić ręce dla kijów musiałem tak zrobić. Salomonowym rozwiązaniem byłoby zaopatrzenie się w lustrzankę kompaktową, mieszczącą się kieszeni i obsługującą format RAW bądź NEF. Jednak mój budżet ogłosił stanowcze weto dla takiej koncepcji i zdaje się, że w najbliższym czasie będzie bronił swojego stanowiska jak lew. Godzę się z faktem, że wszystkiego mieć się nie da.
Dawna nazwa hali, po której się poruszamy to Polana Stumorgowa. Miano to jest dla mnie zdecydowanie celniejsze  i zupełnie nie rozumiem dlaczego geografowie postanowili je zmienić. Jej wydźwięk i znaczenie trafnie przenosi w czasy kiedy powstawała, dla nas odległe, trochę romantyczne, nawet może nieco baśniowe. Takie skojarzenia znacznie lepiej oddają wrażenia jakie dominują kiedy się tu zaglądnie. Wkracza się jakby do zupełnie innego, odmiennego, minionego świata. I rzeczywiście coś w tym jest, bo przecież kultura, która to miejsce stworzyła w zasadzie już przeminęła. Dawno już nie wypasa się tu owiec, a jeśli zajrzy tu jakiś góral, nawet w ludowym stroju, to z przeszłością wiążą go już tylko pamięć i geny przodków.


Zachodnia część Polany Stumorgowej z wieży widokowej
fot. Paweł Od Gór

Las upomina się o swoje.
fot. Autor

Prawie jak na bieszczadzkiej połoninie.
fot. Autor

Stara nazwa ewidentnie odnosi się do jej rozległości. Nawet dzisiaj nie trudno się tego domyślić rozglądając się wokół, mimo że zapewne sukcesja wtórna zrobiła swoje i to co widzimy dzisiaj jest tylko częścią pierwotnego obszaru jaki zajmowała. Mimo to nadal jest podobno największą polaną w Beskidzie Wyspowym i jedną z największych w całych naszych Beskidach. Jest znakiem rozpoznawczym Mogielicy widzianym nawet z dużego oddalenia, o ile oczywiście patrzy się z kierunków południowych. O jej dawnych wymiarach można domniemywać właśnie na podstawie nazwy. Morga to dawna jednostka miary powierzchni jaką stosowano do pomiarów ziemi, w szczególności gruntów rolnych. W różnych miejscach przyjmowano różne wartości morgi, ale można założyć, że średnio było to miedzy 55 a 58 dzisiejszych arów. Nawet nie zaglądając w historyczne księgi można przyjąć, że Polana Stumorgowa, w czasach swojej największej świetności mierzyła przynajmniej 5 hektarów.
Zdaje się, że kartografowie także widzą celność starego nazewnictwa bo na niektórych mapach Beskidu Wyspowego oryginalna nazwa pojawia się razem z oficjalną, co raczej nie jest regułą w wydawnictwach turystycznych. A szkoda. Stare nazwy, dzisiaj zapomniane, często nawet przekłamane przez historię, potrafią opowiedzieć znacznie więcej.

Mogielica na mapie WIG z 1934 roku. Na Polanie Stumorgowej zaznaczono dwa szałasy i studnie.


Urokliwość tego miejsca najskuteczniej poświadczy czas w jakim pokonaliśmy odcinek między dolnym a górnym skrajem polany. Dwóch całkowicie sprawnych – przynajmniej fizycznie – ludzi potrzebowało ponad 40 minut na przejście niecałych 800 metrów szlaku, prowadzącego po lekko tylko pochylonym terenie. Dla porównania sprawny emeryt idąc rankiem do kiosku po gazety pokonuje taki dystans w czasie o połowę krótszym. No ale, nie często widzi się takie rzeczy i trzeba się było napatrzeć.
Najlepsze widoki są u samej góry polany, tuż pod lasem wspinającym się stromo na szczytową kopułę Mogielicy. Na razie nie zatrzymujemy się tutaj. Najpierw chcemy wejść na szczyt i obejrzeć widoki z obserwacyjnej wieży (przynajmniej Paweł).  Na popas staniemy tu w drodze powrotnej bo i tak musimy tedy iść żeby wrócić na Przełęcz Przysłopek. Można by było co prawda zejść ze szczytu na północny zachód szlakiem niebieskim i przy osiedlu Cyrla odbić na południe wygodną leśną drogą za niebieskimi znakami narciarskimi, ale to wariant korzystniejszy dla rowerzystów i o dwa kilometry dłuższy.
Podejście na Kopę — bo tak nazywany jest szczytowy pagórek Mogielicy wyraźnie oddzielający sie sylwetką od reszty masywu — jest dosyć krótkie (ok. 200 metrów), ale za to strome. Na tyle, że na górę dochodzi się sapiąc. Gdy docieramy na szczyt okazuje się, że w cieniu świerków zalega jeszcze sporo śniegu od którego ciągnie chłodem. Poza tym od mojej ostatniej bytności tutaj raczej nic się nie zmieniło. Dalej szczytem włada prawie niepodzielnie wieża widokowa, przyciągająca turystów od 2008 roku.
Z tego co sobie przypominam to już druga wieża na tej górze. W 1980 roku zawaliła się jej poprzedniczka, dawna wieża triangulacyjna służąca geodetom i kartografom do pomiarów odległości w terenie. Dawniej takich wież było w górach pełno, ale kiedy upowszechnił się system pomiarów wykorzystujących możliwości GPS przestały być potrzebne. Ich platformy obserwacyjne służyły tylko co odważniejszym turystom jako punkty widokowe. Nie znalazłem zdjęcia wieży z Mogielicy, ale można przypuszczać że wyglądała jak ta na poniższej fotografii.  Przedstawia podobną konstrukcję z roku 1980.



Drewniana wieża triangulacyjna gdzieś w Polsce. Zdjęcie z 1980 roku.
fot. Wojciech Wielgoszewski


Paweł niezwłocznie rozpoczyna wspinaczkę po stromych schodach na taras zawieszony prawie dwadzieścia metrów wyżej. Ja zostaje na dole rzekomo dla popilnowania plecaków i kijów. Jest to jednak wiadomość wyłącznie dla uspokojenia mojego sumienia. Prawda jest natomiast boleśnie prozaiczna. Zwyczajnie nie jestem w stanie tam wyjść. Jakiś defekt pod moją czaszką powoduje, że wystarczy sam widok drabiny lub czegoś podobnego , a nogi miękną na watę i świat wokoło wiruje jakby w szaleńczym tańcu. Zazwyczaj udaje mi się wejść tylko na kilka pierwszych stopni takich konstrukcji. Potem grunt zaczyna się pode mną zapadać, a każdy ruch boli od zesztywniałych mięśni. Niestety ta szajba nasila się u mnie z wiekiem. Jeszcze dziesięć lat temu wychodziłem na podobną wieżę na Radziejowej. Teraz zostały mi już tylko wspomnienia. Dawniej próbowałem z tym walczyć, ale moja psychika była po czymś takim w opłakanym stanie. Odpuściłem więc bo i powodów dla których musiałbym się tak drastycznie przełamywać zbyt wielu nie mam. Najwyżej Paweł zrobi dla mnie zdjęcia z góry.
Wieży na Mogielicy nigdy nie obejrzałem od góry i pogodziłem się już, że raczej nie uda mi się tego zrobić. Zostaję więc na dole żeby nie robić z siebie pośmiewiska, zwłaszcza że ludzi przybywa akurat coraz więcej.


Wieża widokowa na szczycie.
fot. Autor

Takie schody to nie dla mnie.
fot. Paweł Od Gór


Rozglądam się dookoła w poszukiwaniu czegoś interesującego. Przy wieży można znaleźć tablicę z mapą okolicy, kilka krzyży przyczepionych nie wiedzieć czemu do kikuta złamanego świerka, oraz kapliczkę z figurką Matki Boskiej. Na zachód przez niezbyt gęste świerki przemycają się widoki w kierunku Słopnic i dalej w kierunku Limanowej. Przypominam sobie też, że las na szczycie Mogielicy jest jedynym fragmentem górnoreglowego boru świerkowego w całym Beskidzie Wyspowym. Nad pozostałym obszarem dominuje regiel dolny.
Ogólnie Mogielica jak na warunki Beskidu Wyspowego jest tworem wyjątkowym. Pod względem ukształtowania i szaty roślinnej zdecydowanie bliżej jej do Gorców i w dawniejszych czasach była postrzegana jako właśnie ich część. Dopiero w ostatnim stuleciu, gdy uściślano podziały geograficzne dolina Kamienicy Gorczańskiej definitywnie „odcięła” ją od Gorców. Jako jedyna w Beskidzie Wyspowym wyprowadza ze szczytu w różnych kierunkach kilka wyraźnych, długich grzbietów, co upodabnia ją do Turbacza. Dotarliśmy tutaj fragmentem najdłuższego z nich, a za chwilę będziemy też nim schodzić przez Krzystonów. Ciągnie się on dalej na południe przez Jasień (1062 m) i Miznówkę (969 m) aż na Przełęcz Przysłop nad Lubomierzem. Nieco krótszy odchodzi na południowy wschód przez Zapowiednicę (840 m) razem ze szlakiem zielonym. Najkrótszy ciągnie od szczytu w kierunku Jurkowa (znaki niebieskie).
Nieopodal szczytu znajduje się jeszcze jedno ciekawe miejsce. Niewielka polana na krawędzi stromej skarpy opadającej na południe. Znakiem rozpoznawczym jest krzyż ustawiony tutaj dla upamiętnienia bytności na Mogielicy przyszłego Papieża polaka. Jest on bliźniaczo podobny do krzyża, który odnaleźć można na szczycie Lubania. Podobieństwo jest tak duże, że wydają się wykonane przez tego samego człowieka. Ale takiej informacji nie udało mi się potwierdzić.
Krzyż na Mogielicy
fot. Paweł Od Gór
 
Kiedy Paweł zmaterializował się już na dole rozsiadamy się na niej i zaglądamy do plecaków w poszukiwaniu czegoś na ząb. Apetyt wyostrza nam zapach ogniska i  smażonych przez brać turystyczną kiełbasek. Rozsiadam się wygodnie i spoglądam na obłędny widoczek w kierunku Gorców i Tatr. Chwila romantycznego zapatrzenia w dal nie trwa jednak długo. W pewnym momencie zacząłem się bowiem zastanawiać nad prawdziwością opowieści o ciałach samobójców, które rzekomo zrzucane były właśnie stąd w przepaść czyhającą na dole. Żyjący bowiem w dawnych czasach okoliczny ludek nie chciał chować ludzi zmarłych w "nieczystych" okolicznościach na parafialnych cmentarzach. Wywożono takich nieszczęśników w odległe, ustronne miejsca i tam porzucano. Praktyka absolutnie historycznie potwierdzona, tylko czy chciałoby się komuś targać zwłoki aż na taką wysokość, kiedy łatwiej dostępnych pustaci zapewne w okolicy nie brakowało. Skoro jednak ziarno prawdy jest ponoć w każdej legendzie, to należy brać pod uwagę możliwość, że w tej opowieści zgadza się akurat miejsce. Mimowolnie podchodzę do krawędzi i spoglądam w dół jakbym spodziewał się zobaczyć zwłoki.
Wygrzewamy się do słońca dobre pół godziny i gdyby nie to, że planujemy jeszcze posiedzieć przy górnym skraju Stumorgów, pewnie powygrzewalibyśmy się przynajmniej drugie pół. Zbiegamy z powrotem w dół i znowu zasiadamy, tym razem na ławeczce w cieniu jodełki, która postanowiła rosnąć w samotności kilkadziesiąt metrów od granicy zwartego lasu, dając dobitne świadectwo jego wtórnej sukcesji. Robimy zdjęcia, łapiemy energię słoneczną i patrząc na odległy wał Lubania gawędzimy o najbliższych górskich planach. Już za dwa tygodnie ma się rozpocząć największa nasza wędrówka i wyraźnie czujemy to na skórze. Zgodnie z założeniem do Lubania powinniśmy dotrzeć prawie równo za miesiąc, w dwunastym dniu eskapady. Paweł kontempluje, że nie powinniśmy wybiegać myślami aż tak daleko. Lepiej koncentrować się na bieżącym dniu, a nazajutrz na następnym. Dochodzić do celu małymi krokami. I ma wiele racji. Im bardziej rozciągnięte założenie w czasie, tym większa możliwość pogubienia się w tym. Ratunkiem jest skupienie na pokonywaniu kolejnych przeszkód, w naszym wypadku kolejnych dni wędrówki.
Ale mimo to ciągle gdzieś z tyłu głowy dochodzi do głosu niepoprawny romantyk, który chce już teraz przeżywać to co dopiero nastąpi. I myślę sobie, że wcale on nie jest taki zły. Swego czasu zasłyszałem gdzieś jedną z ciekawszych myśli jakie zadomowiły się w mojej świadomości. Mówi ona, że najcenniejszą wartością każdej przygody i tym co pozostaje z niej w naszej pamięci najdłużej, jest zderzenie ułożonych wcześniej wyobrażeń z zastaną rzeczywistością. Co ciekawe im dłużej wyobrażamy sobie jakieś zdarzenie przed jego zaistnieniem i im bardziej te wyobrażenia różnią się od stanu faktycznego, tym przeżycia są dla nas mocniejsze i głębiej zapadają w pamięć.
Pójdę zatem tym śladem. Puszczę wodze wyobraźni i przeżyję tą przygodę jeszcze przed jej rozpoczęciem aby mocniej to wszystko przeżyć. Ale kiedy już się zacznie będę skupiony na każdym kolejnym dniu, nie wybiegając zbytnio w przód. Salomon byłby ze mnie dumny.
Paweł kontempluje.
fot Autor

Dzwony kościelne w pobliskich wioskach rozdzwoniły się na Anioł Pański kiedy postanowiliśmy podnieść wreszcie rozleniwione zadki i kontynuować podbój Beskidu. Widoki z Mogielicy już przepatrzone, a przed nami jeszcze jeden tysięcznik do zdobycia. Do Przełęczy Przysłopek schodzimy ta samą ścieżką, która nas tutaj przywiodła, tyle że teraz naszym przewodnikiem są znaki żółte, którymi chcemy dotrzeć na Krzystonów (1012 m). Po kilkuset metrach odwracam się i jeszcze raz spoglądam na szczyt Mogielicy. W większości opisów powtarza się informacja, że jest to kulminacja wybitna. I rzeczywiście patrząc z tej perspektywy kopuła na szczycie masywu sprawia wrażenie wyniosłej. Ale z drugiej strony 1170 m wysokości nie jest przecież poziomem wyjątkowo wybitnym. Zaledwie parę kilometrów na południe znajdziemy przynajmniej kilka pagórków wyższych —choćby Gorc, Kudłoń, czy Jaworzyna Kamienicka — co do których przewodniki nie używają przymiotnika „wybitny”.  Zaciekawiło mnie to i po krótkim szperaniu w podręczniku do geografii mojej córki oświeciło mnie. Przypomniałem sobie jak to w ósmej klasie podstawówki dostałem pałę za nieznajomość definicji wybitności szczytu. Nauczka ta jak widać nie poskutkowała skoro aż do teraz nie pamiętałem, że takie pojęcie w ogóle istnieje. Naukowo określa się go mianem „minimalna deniwelacja względna” i wskazuje ono wartość z jaką dany szczyt wyróżnia się ze swojego otoczenia. A dokładniej jest to różnica pomiędzy wysokością szczytu a wysokością najwyższej przełęczy oddzielającej go od wyższego szczytu sąsiedniego. W przypadku Mogielicy wyższym sąsiadem jest Kudłoń (1276 m), a najwyższą przełęczą oddzielająca tą dwójkę jest Przysłop nad Lubomierzem (750 m). Wybitność Mogielicy wynosi zatem 420 metrów.

"Wybitna" kulminacja Mogielicy.
fot. Paweł od Gór


Jak dla mnie trochę to przekombinowane, bo jakoś nie mogę sobie wyobrazić na co komu obliczanie wybitności pagórka. Mnie wystarczy jedno spojrzenie żeby stwierdzić czy dany szczyt jest wybitny czy nie i kalkulatora do tego nie potrzebuję. Metoda jest prosta. Jeśli patrząc na niego oczy muszę podnieść do góry, nogi maja ochotę zawrócić, a głowa mówi „musisz tam wejść” to na pewno jest wybitny.
Opadamy w dół dosyć szybko i po kilkudziesięciu minutach znowu jesteśmy na Przełęczy Przysłopek. Idzie się świetnie prawie bez zmęczenia. Kije nieźle sprawdzają się także podczas schodzenia. Trzeba trochę przywyknąć, ale kiedy nabierze się odpowiedniego rytmu nogi obciążone są odczuwalnie mniej. Ale największa frajda z kijami jest przy podchodzeniu. Jeśli ręce odpowiednio popracują pagórki takie jak przed nami Krzystonów nie stanowią najmniejszego problemu. Przekonuje się o tym pokonując podejście z przełęczy pod Mały Krzystonów. Po raz drugi dzisiaj postanowiłem sprawdzić swoje siły i przeszedłem go na pełnej szybkości na jaką było mnie stać. W zasadzie to prawie przebiegłem.  Odcinek niezbyt długi, zaledwie 500 metrów, ale 102 metry przewyższenia. Muszę przyznać, że wędrowanie z kijami robi na mnie duże wrażenie. Tak jakbym przeskoczył o jeden poziom sprawności wyżej. Jestem w stanie pokonywać podejścia szybciej i na mniejszym zmęczeniu. Decyzja o zaopatrzeniu się w kije trafiona w dziesiątkę.

 
 
Wiosenny las na Krzystonowie. Skrzyżowanie żółtego z zielonym.
fot. Autor
 
Krzystonów wita nas przed pierwszą. Ponieważ jesteśmy na wysokości około 1000 m dokoła klasyczny regiel dolny. Las mieszany z przewagą drzew liściastych, które o tej porze dopiero budzą się do życia. Liści na nich jeszcze nie ma, ale przy tak pięknej pogodzie wydaje się, że już za chwilę eksplodują zielenią. Śniegu nie ma już nigdzie i tylko suche liście pod nogami przypominają o niedawnej zimie.
Tuż za Krzystonowem odnajdujemy znaki zielone, którymi powoli opuszczamy się na dół w kierunku cywilizacji. Pierwsze jej oznaki napotykamy niebawem na Polanie Wały w postaci tamy Hoovera wybudowanej w pobliżu bazy namiotowej SKPB z Katowic.

fot. Autor


Na słonecznej polanie solidnie obudowana i zadaszona wiata, kilka ławek, miejsce na ognisko, nawet boisko do siatkówki. No i strumień spiętrzony kilkoma głazami pieszczotliwie zwanymi tamą Hoovera. Idealne miejsce na nocleg, nawet poza sezonem. Tyle że w lipcu i sierpniu znajdziemy tutaj solidne wojskowe namioty do spania i co ważniejsze towarzystwo rozbawionej  studenckiej gawiedzi. Dzisiaj jest tu zaledwie kilku starszych wiekiem turystów próbujących rozpalić ogień i upiec kiełbaski.
Przez chwilę rozglądamy się po okolicy, czego efektem są łupy w postaci zdjęć i niezbyt gustownych, prawie nie zniszczonych okularów.
 
fot.Autor

fot. Autor

fot. Paweł Od Gór

fot. Paweł Od Gór
 
Okulary zostawiamy, zdjęcia zabieramy za sobą i schodzimy w dół nie chcąc przeszkadzać w przygotowywanej uczcie.  Do osiedla Białe schodzimy dosyć stromo zrazu przez las, potem skrajem uprawnych pól. Zajmuje to około 30 - 40 minut. Na dole, już przy samej rzece przyszło nam zapytać o drogę. Trafiliśmy, jak się okazało, na wielce rozmownych kompanów. Byli już pewne po łyku czegoś ośmielającego bo elokwencję mieli wielką. W dodatku kiedy usłyszeli, że pochodzę z Rabki zebrało im się na wspomnienia i obdarzyli nas rozlicznymi historiami ze swego żywota, które o Rabkę zahaczało nader często. Nie spieszyło nam się nigdzie, a i grzeczność nie pozwalała na zbyt wczesne przerwanie tych wywodów, więc parę ładnych minut zeszło nam na wysłuchaniu wszystkich opowieści. Było całkiem sympatycznie i gdyby nie perspektywa powrotu pewnie pogawędzilibyśmy dłużej. Z tym że wtedy musielibyśmy się niechybnie wprowadzić na podobny poziom elokwencji, a to już byłoby niezręczne ze względu na samochód czekający parę kilometrów stąd na trzeźwego kierowcę.
Nowi przyjaciele wskazali nam starą drogę wiejską prowadzącą lewym brzegiem Kamienicy podnóżem południowego stoku Małego Krzystonowa do Koszarek, będących naszym celem. Wchodzi się na nią skręcając ze szlaku w lewo tuż przed mostem na Kamienicy. Wygodniejsza i bezpieczniejsza alternatywa dla biegnącej równolegle na drugim brzegu drogi krajowej 968.

Droga do Koszarek
fot. Paweł Od Gór

O piętnastej meldujemy się przy samochodzie, dokładnie 6 i pół godziny od wyjścia.
Trasa ogólnie niezbyt trudna, za to urozmaicona topograficznie i bardzo atrakcyjna widokowo. Słowem coś dla ciała, coś dla ducha. Jako, że i jej długość nie powala, warta polecenia na rodzinne wypady z dziećmi. Także ze względu na możliwość ewentualnego jej skrócenia, oraz na kilka miejsc idealnych na rodzinny piknik.
Poza tym Mogielica to znakomite miejsce na otwarcie sezonu i przetarcie przed poważniejszymi wyzwaniami. W moim przypadku sprawdziła się znakomicie i choć nie wyczerpała zanadto, skutecznie rozbudziła apetyt na góry. A wiele wskazuje na to, że w tym roku będę mógł go zaspokoić z nawiązką.
 
Fot. Paweł Od Gór

 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz