czwartek, 20 października 2016

GÓRALE POLSCY. Początki osadnictwa w polskich Beskidach Zachodnich


Zdaję sobie sprawę, że historia ludzkiej egzystencji, nawet w bardzo skonkretyzowanej postaci nie jest dla większości ludzi tematem chwytliwym i z pewnością nie przysporzy temu blogowi tłumu czytelników. Wychodzę jednak z założenia, że pominięcie jej przy opisie krajoznawczym jakiejkolwiek krainy, w której żyją ludzie, jest rodzajem upośledzenia. To właśnie ludzie kształtują charakter i wygląd ziemi na której gospodarują, eksploatując ją i przekształcając od stuleci. Krajobraz, który oglądamy wędrując naszymi Beskidami jest w większości bezpośrednim lub pośrednim efektem działalności człowieka. Dlatego też opowieść o górach bez opowieści o człowieku byłaby zwyczajnym przekłamaniem. Postaram się jednak, żeby była jak najbardziej zwięzła i czytelna.
Czy to się uda? Zobaczymy.



Krajobraz przekształcony przez człowieka prawie 1000 m n.p.m.
Szałasy na gorczańskiej Polanie Podskały.
fot. Autor


Współcześni badacze dziejów nie pozostają zasadniczo zgodni co do daty, w której umieścić należy początek zorganizowanego osadnictwa po polskiej stronie Karpackiego łuku. Brzemienne w późniejsze powstanie bogatej mozaiki kultury góralskiej okazało się zainicjowanie akcji osadniczej u podnóża polskich gór, inspirowanej początkowo przez administrację książęcą, później zaś zarówno królewską jak i właścicieli ziemskich już od wieku XIII. Miała ona na celu wzmocnienie obrony oraz szeroko rozumiany rozwój stosunków gospodarczych południowego pogranicza naszych ziem. Dotyczy to praktycznie całego obszaru karpackiego łuku leżącego ówcześnie w granicach ziem polskich od Pogórza Cieszyńskiego po Czarnohorę, z tym zastrzeżeniem, że Beskidy Śląska i Małopolski kolonizowane były wcześniej i początkowo z większą intensywnością.


TUTAJ inne artykuły o ludziach Beskidu


Podhale

Jednym z ważniejszych pozostaje wydarzenie z 1234 roku, kiedy to ówczesny książę krakowski Henryk Brodaty ustanowił dla wojewody krakowskiego Teodora Cedro z rodu Gryfitów (nazwę rodu wywodzi się od herbu Gryf) przywilej zorganizowania akcji osadniczej na niezagospodarowanych dotychczas, dzikich terenach karpackich. Poza niewątpliwymi walorami ekonomicznymi miała ona wzmocnić obronność tych ziem i zabezpieczyć je przed coraz łakomiej patrzącymi w tę stronę wojowniczymi plemionami tatarskimi oraz Węgrami. Wojewoda postanowił powierzyć to zadanie najlepszym wtedy specjalistom od gospodarki rolnej i rzemiosła, katolickiemu zakonowi cystersów z Brzeźnicy (dzisiejszy Jędrzejów), który z dobrym skutkiem gospodarował na polskich nizinach już od połowy XII w. Ufundowany przez Cedro klasztor wraz z kościołem postanowiono zlokalizować w Ludźmierzu na południe od przełęczy Sieniawskiej. Prowadził przez nią dawny trakt handlowy na Węgry, tuż obok osady zwanej Stare Cło, przypuszczalnie istniejącej już wcześniej (najstarsza wzmianka archiwalna pochodzi z 1233 roku) w miejscu dzisiejszego Nowego Targu. Budowę klasztoru ukończono w 1238 roku, lecz niezbyt długo cieszył się on sławą gospodarczego centrum regionu. Już w roku 1244 zakonnicy przenieśli się do Szczyrzyca i stamtąd zawiadywali swoimi ziemiami przez prawie cały następny wiek.
Jednakże, z całym szacunkiem dla gospodarczych osiągnięć zakonnych braci, z pewnością nie mogą się oni poszczycić mianem pionierów osadnictwa podhalańskiego. Owszem, benedyktyńskie porządki rozwinęły tutejszą gospodarkę, ale nie one były jej awangardą. Zapewne już w XII wieku istniały na tym terenie śródleśne, sezonowe osady smolarzy, drwali bądź zbieraczy runa, które z biegiem czasu przekształcały się w stałe siedziby ludzkie, dając prawdziwy początek tutejszemu gospodarowaniu. I choć przekazy piśmiennicze dostarczają niewielu świadectw ich istnienia, trudno wierzyć, że kompleksy leśne tak bogate w zasoby naturalne, nie były w żaden sposób przez człowieka penetrowane przed przybyciem zakonników. Cystersom natomiast oddać trzeba, że wprowadzili na te tereny zorganizowaną gospodarkę, nowoczesne w owym czasie rolnictwo i rzemiosło, zalążki administracji państwowej, a nade wszystko nowych osadników, którzy stali się podwaliną nowego tworu kulturowego – góralszczyzny, we wcześniejszych dziejach polski nie znajdującego precedensu.
Przed ufundowaniem opactwa w Ludźmierzu wymieniona już wcześniej osada Stare Cło funkcjonowała najprawdopodobniej jako komora celna na szlaku prowadzącym z Węgier. Kiedy dokładnie powstała – trudno dzisiaj stwierdzić. Wiadomo tyko tyle, że musiało to być przed rokiem 1233. Oprócz niej historycy dopatrują się istnienia w tamtym czasie także niewielkiej warowni w Szaflarach, która służyła obronie szlaku i komory w Starym Cle. Widać zatem, że braciszkowie z Jędrzejowa nie sprowadzili się na ziemie zupełnie dziewiczą, lecz wymagającą gruntownego wzmocnienia i organizacji gospodarczej. Kolejnymi lokacjami założonymi jeszcze w XIII w. przez cystersów były Krauszów, Rogoźnik i Ostrowsko – choć ten drugi posądzany jest niekiedy o jeszcze wcześniejszy rodowód. Wśród najstarszych osad tego regionu wymienia się także Długopole założone w 1327 roku oraz Dębno, którego pierwszy kościół wzmiankowany był już w roku 1335.


Kolebka kolonizacji Podhala - widły Czarnego i Białego Dunajca.
Czerwona strzałka zaznacza najbardziej prawdopodobną lokalizację Starego Cła (dzisiejsze nowotarskie osiedle Bereki).


czwartek, 6 października 2016

KRYNICA - IWONICZ. Kronika








Za każdym razem kiedy wyruszam w drogę moja skóra uwrażliwia się na bodźce z zewnątrz. Mam przeczucie, że zaczyna się coś wyjątkowego. Niezależnie od tego, czy jadę do sąsiedniego miasta, czy w dalekie kraje dopada mnie specyficzne ożywienie, jakbym odkrywał nowy, nieznany dotąd rozdział ulubionej książki. Jakby ktoś podarował mi ten czas podróży w prezencie, jako niespodziewany bonus do szarości życia. To ożywienie potrafi przerodzić się czasem w fascynację, a nawet entuzjazm, ale do tego musi być spełniony jeden warunek. Droga musi prowadzić w nieznane. W nieznanym horyzoncie jest jakiś nieodparty urok, który kusi i podnieca wyjątkowo mocno, wzywając do założenia plecaka i odkrycia jego zagadek.
Taki właśnie nieodgadniony horyzont czekał na mnie, kiedy wyruszałem z Krynicy na wschód, na kolejny odcinek czerwonego.


TUTAJ opis poprzedniego etapu Krościenko - Krynica

W Beskidzie Niskim nie byłem dotąd nigdy i choć czytałem o nim wiele i niejedną mapę przed wyjściem przejrzałem, wiedziałem że idę w nieznane. Bo żaden opis ani najlepsza mapa nie zastąpią własnych zmysłów.







Dzień 1. Krynica - Iwonicz


15 maja około godziny 10:00 wyruszyłem więc z Krynickiego deptaku pełen nadziei na ciekawą przygodę. Zaczęło się małym falstartem, bo musiałem cofnąć się ze szlaku o dobry kilometr, aby znaleźć śmiałka, który odważyłby się wbić do mojej książeczki GOT pieczątkę. Chodziłem od sklepu do sklepu i usilnie prosiłem, ale niezmiennie trafiałem na mur obojętności. Jakby pieczątka firmowa była dla ludzi największym skarbem, który za wszelką cenę należy chronić przed obcymi. Założę się, że nie jeden plecakowicz błąkał się po centrum tego kurortu w poszukiwaniu pieczęci, bo sprzedawcy doskonale wiedzieli o co chodzi. Ale pieczęci dać nie chcieli. Nie bo nie. I koniec. Po kilku nieudanych próbach zszedłem na sam dół  Bulwaru Dietla, gdzie naprzeciwko Starych Łazienek mieści się punkt informacji turystycznej. Tylko tam znalazł się odważny człowiek, który poratował w potrzebie.



Pensjonat "Patria" - symbol Krynicy
fot. Autor


Tak oto straciwszy prawie godzinkę na dreptaniu po mieście mogłem w końcu zająć się tym, po co tu przyjechałem. Przy ulicy Pułaskiego, powyżej sławetnego pensjonatu Patria, odnalazłem szlakowskaz i szeroką ścieżkę, która wyprowadza czerwony szlak na wzgórze Huzary (864 m). Ten odcinek jest ponoć bardzo popularny wśród kuracjuszy, jako ścieżka spacerowa. Tym razem jednak zajęli się najwyraźniej innymi aspektami uzdrowiskowego życia, bo żadnego z nich nie spotkałem. Już od samego początku musiałem przyzwyczaić się do tego, że czerwony będzie wyłącznie do mojej dyspozycji. I tak w zasadzie było – z małymi wyjątkami – aż do Iwonicza.

Pierwsza godzina wędrówki zawsze jest dla mnie „kryzysowa”, więc podejścia na Huzary także nie będę zbyt dobrze wspominał, choć nie było specjalnie długie i strome. Zazwyczaj rozkręcam się dopiero po kilku kilometrach, dlatego miałem nadzieję, że dalej będzie już tylko lepiej. Zwłaszcza, że pogoda sprzyjała, a droga przede mną nie obfitowała w wybitne kulminacje. Huzary to najwyższy punkt na dzisiejszej trasie, a i dolinki na niej niezbyt głębokie. Ponieważ pierwszy nocleg zaplanowałem w Hańczowej, do przejścia miałem jedynie 23 kilometry i trudno było się spodziewać większych problemów. Jedyne moje obawy dotyczyły orientacji w terenie. Przed wyjazdem zasłyszałem, że w wielu miejscach tych gór oznakowanie szlaków nie jest najlepsze i łatwo je zgubić. Dlatego zaopatrzyłem mojego smartfona w odpowiednią mapkę z naniesionymi szlakami i miałem nadzieję, że z pomocą GPS’a będę mógł się jakoś z ewentualnego kłopotu wyratować. Choć nowinek technologicznych nie lubię, muszę przyznać, że wynalazek ten sprawdził się znakomicie. W czasie tych pięciu dni wędrówki gubiłem szlak kilkakrotnie, ale bardzo szybko go odnajdywałem, bo dzięki GPS dokładnie wiedziałem gdzie jestem. Skoro telefon w kieszeni i tak mieć muszę, nie zawadzi korzystać z niego dla lepszej orientacji.
Wiele słyszałem o sielskich krajobrazach Beskidu Niskiego i pierwszą ich próbkę mogłem podziwiać już na wschodnich zboczach Huzarów. Gdy skończył się las wyłonił się pejzaż łagodnie pofalowanych wzgórz, gdzieniegdzie tylko porośniętych drzewami.



Beskidzka kraina łagodności.
fot. Autor


W większości przykrywał je kobierzec równo skoszonych łąk, schodzących w dół ku rozsianym w dolinie zabudowaniom. A wszystko to zatopione w cywilizacyjnej ciszy. Tylko szum wiatru i pogwizdywanie ptactwa zdziwionego obecnością człowieka. Dopiero w pobliżu wsi dołączają do nich odgłosy gospodarskie i szum przetaczających się drogą na Tylicz samochodów. Te gospodarstwa, to pierwsza z wielu na mojej drodze wsi – Mochnaczka Niżna. Tak oto wkroczyłem na Łemkowynę.
Tuż ponad wsią odnajduję miejsce, gdzie przed wojną szlak czerwony odbijał w prawo, by przekroczyć dolinę Mochnaczki 1,5 kilometra wyżej, niż ma to miejsce dzisiaj.

TUTAJ historia Głównego Szlaku Karpackiego

Dalej, tam gdzie teraz prowadzą znaki zielone wspinał się na grzbiet wododziałowy i prowadził nim aż w Bieszczady. Współcześnie, czerwony sprowadza do doliny malowniczymi polami, by wkroczyć do wsi przez kładkę z betonowych słupów telefonicznych. Po takim moście jeszcze nie przechodziłem i trudno mi wyobrazić sobie, jak miałoby to wyglądać po ulewnych deszczach. Po raz kolejny cieszę się, że na wędrówkę wybrałem suchy i ciepły maj.



Most do Łemkowyny.
fot. Autor


Ciąg Dalszy pod "Czytaj Więcej"