czwartek, 22 września 2016

Górale Polscy - rozmieszczenie w Beskidzie.




Północne stoki zachodniej części Beskidów oraz Kotlinę Orawsko – Nowotarską, Pogórze Spisko – Gubałowskie i zachodnią część Pienin, zamieszkuje wielce ciekawa grupa społeczności. Przez etnografów określana jest mianem Górale Polscy i jest tak charakterystyczna dla polskiego krajobrazu kulturowego jak Giewont dla krajobrazu Zakopanego. Mimo, iż jest to społeczność odmienna i nieco bardziej urozmaicona kulturowo od swoich wschodnich sąsiadów górali Rusińskich, to jednak wywodzi się wprost z tej samej karpackiej rodziny etnosów, ukształtowanej przed wiekami przez ekspansywny żywioł wołoski. Jej Wielobarwność polskiej góralszczyzny zawdzięczać należy większemu zróżnicowaniu społeczności osadniczych, tworzących pod koniec średniowiecza jej podwaliny, a także bardziej rozwiniętemu osadnictwu w bezpośrednim jej sąsiedztwie, w okresie decydującym o jej kulturowym formowaniu. Napływający ze wschodu Wołosi napotykali w tej części Beskidów osadników z różnych stron państwa Polskiego, osiadłych tutaj w wyniku intensywniejszych akcji osadniczych, niż te które w XIV i XV wieku miały miejsce u podnóży Beskidów Wschodnich. Można powiedzieć, że obfitość odmian polskiej ludności góralskiej jest wynikiem różnorodności składników ją tworzących. Polacy, Słowacy, Niemcy, Żydzi, a nade wszystko Rusini i Wołosi - oto przepis na rodowitych górali polskich. Z takiej mieszanki kulturowych odmienności nie mogła powstać społeczność jednolita. Rzucona między górskie skały musiała rozdzielić się na niezależne byty.
Rzadko zdajemy sobie sprawę, że n
a obszarze Polski pomiędzy Beskidem Śląskim a Sądeckim można wyróżnić aż dziesięć góralskich grup etnograficznych, odróżniających się obyczajowością, wytworami kultury materialnej, a nade wszystko poczuciem wspólnoty i własnej odrębności. Jeśli do tego kulturowego pejzażu dodamy jeszcze sześć grup niegóralskich[1], wyodrębnionych w naszych Beskidach przez etnografów, to obraz naszych gór okaże się tak wielobarwny i oryginalny kompozycyjnie, że ciekawszego nie tylko w naszych granicach znaleźć nie sposób. Pamiętać trzeba bowiem, że obok górali mieszkańcami Beskidu są także ludzie z kulturą góralską związani jedynie bliskim sąsiedztwem i wspólnotą górskiego bytowania. Są to: Lachy Limanowskie, zamieszkujący północno-wschodnie rejony Beskidu Wyspowego głównie w dolinach Łososiny, Sowliny i Słopniczanki; Lachy Myślenickie w północnej części Beskidu Średniego (zwanego także Makowskim), między innymi w Myślenicach, Trzemeśni, Zasaniu, Jasienicy i Osieczanach; Lachy od Dobrej w Beskidzie Wyspowym skupiający się głównie w dorzeczu Łososiny, w miejscowościach Dobra, Chyszówki, Gruszowiec, Jurków, Chyszówki i Półrzeczki; Lachy Sądeckie gospodarujący w Kotlinie Sądeckiej z Nowym i Starym Sączem oraz Podegrodziem; Lachy Szczyrzyckie na północnych rubieżach Beskidu Wyspowego z Jodłownikiem, Szczyrzycem i Skrzydlną; Pogórzanie zamieszkujący, jak nie trudno się domyślić, pogórza beskidzkie, a na interesującym nas obszarze Pogórze Ciężkowickie, a także bardziej na wschód wysunięte Pogórze Strzyżowskie, Dynowskie i Bukowskie[2]. Kiedy uświadomimy sobie, że nasze Beskidy to pas długości ok. 500 kilometrów to wychodzi na to, że robi się tu dosyć tłoczno.


Na niektórych monitorach mogą wystąpić problemy z czytelnością grafiki. Aby powiększyć proszę kliknąć pojedynczo na grafice, a następnie klawiszem F11 lub Menu - Widok - Pełny ekran, przejść w tryb pełnoekranowy. Dodatkowo można zmieniać skalę widoku kombinacją "ctrl +"  lub "ctrl -". Skrót "ctrl zero" przywraca skalę 100%.




Oprac. Autor


 Oprac. Autor

Ciąg dalszy pod "Czytaj Więcej"


czwartek, 8 września 2016

Krościenko - Krynica. Kronika




Dzień 1. Krościenko - Przehyba


Rok 2014 na Głównym Szlaku Beskidzkim okazał się wyjątkowo obfity w przedreptane kilometry. Zdobycie kilku dni wolnego w jesienny wrześniowy czas wcale nie graniczyło z cudem i do majowych wspomnień z Beskidu Żywieckiego i Gorców dołączyć mogły wrześniowe obrazy z Beskidu Sądeckiego. Dało to razem prawie 190 kilometrów czerwonego w jednym roku, co zważywszy na notoryczny brak czasu, było dla mnie sporym osiągnięciem. Zwłaszcza, że nie były to jedyne wypady górskie tego roku.
W czwartek, 11 września, tuż przed siódmą rano zameldowałem się na krakowskim dworcu  oczekując busa do Krościenka. Zanim wszystkie media na dobre rozpoczęły celebrację kolejnej rocznicy nowojorskich zamachów, ja kołysałem się już sennie na nierównościach polskich dróg i z coraz większym niepokojem spoglądałem w niebo. Muszę przyznać, że bardziej niż majaczące w pamięci makabryczne sceny z Manhattanu, niepokoiły mnie widoki za oknem. Ludzie skrywający się w kapturach i parasolach zdawali się przeklinać los, że kazał im opuścić przytulne schronienia domów i zdać się na łaskę sinych od deszczu chmur. Te  obniżyły swój lot prawie do poziomu ulicy. Rynny wypluwające strumienie wody, potoki przelewające spienioną brązową breję, drzewa ociekające deszczem i chylące się w podmuchach wiatru: wszystko wokoło pukało się po głowie na widok gościa z plecakiem, któremu najwyraźniej odbiło, skoro w taka pogodę zdecydował się na spacer.
No cóż. Nigdy nie twierdziłem, że moje zmysły są w pełni zdrowe.
W Krościenku pogoda delikatnie się poprawiła. Przestało padać a niebo podniosło się na tyle, że dało się dostrzec kontury okalających miasto wzgórz. Tylko krzyż na strzelistej wieży tutejszego kościoła wciąż osłaniał się chmurami, jakby chciał je przy sobie zatrzymać. Ale w końcu po to go zbudowano, aby sięgał nieba.

"Pieniński" kościół w Krościenku.
fot. Autor
  Świeżo odremontowanym mostem przekroczyłem Dunajec i tuż przed dziesiątą znalazłem się wreszcie w Beskidzie Sądeckim. Wędrówkę tymi malowniczymi górami zaplanowałem na trzy dni, choć kusiło mnie aby przeskoczyć je w dwa. Uznałem jednak, że gdy najdzie mnie ochota na bieganie to wystartuje w jakimś maratonie. Teraz chciałbym zwyczajnie pochodzić i spokojnie pozwiedzać. Do przejścia mam ok. 60 kilometrów, a po drodze spore różnice w wysokościach. Wystartuję z poziomu 420 metrów i na pierwszym 12 kilometrowym odcinku będę musiał pokonać ponad 700 metrów przewyższenia. Potem długie zejście do najniższej na czerwonym doliny Popradu w Rytrze, a następnie ostro w górę, na grzbiet Pasma Jaworzyny ponad 650 metrów powyżej. Gdybym podzielił ten dystans na dwie dniówki, musiałbym się nieźle napocić, a przecież przyjechałem tutaj żeby wypocząć. Po za tym deptak w Krynicy nie jest dla mnie aż tak kuszący, żeby gnać do niego bez opamiętania. To, co po drodze, jest dla mnie znacznie ważniejsze.
Tymczasem rozpocząłem podejście ulicą Źródlaną, która wyprowadza czerwony ponad zabudowania Krościenka na Pasmo Radziejowej. Zadziwiające jak bardzo „górska” okazała się moja pamięć. Ostatni raz szedłem tamtędy w roku 1989 i od razu zaczęły mi się przypominać obrazy z tamtej wędrówki. Tutaj naprawiałem szelkę od plecaka, tam ktoś otworzył wino, bo było mu za ciężko, jeszcze dalej rozpoznałem pień, do którego rzucaliśmy moim wojskowym bagnetem. Natomiast innych wspomnień z tamtego roku nie byłem w stanie przywołać w ogóle. Przecież chodziłem wtedy do liceum i pewnie działo się w moim życiu wiele. Nie pamiętam nawet momentu, kiedy padła komuna. Za to górskie wyprawy zapamiętałem nie najgorzej.

Deszczowy las nad Krościenkiem.
fot. Autor

Odnajdywanie znajomych miejsc i utyskiwanie nad kruchością pamięci pomaga mi przetrwać pierwsze godziny marszu. Początek okazuje się trudny. Droga pnie się męcząco w górę, najpierw polami, potem przez zimny, wilgotny i duszny las, cały czas w oblegających go chmurach. O widokach na Pieniny mogłem jedynie pomarzyć, bo z mijanych polan widać było tylko kłębiastą mgłę. Nieco wyżej, gdzieś na stokach Stajkowej  mijam charakterystyczną kapliczkę z figurą Chrystusa dźwigającego krzyż. Masywna, bogato rzeźbiona, wisi na wiekowym buku, co wyraźnie nadaje jej sędziwości. Intrygujący jest też sposób jej zawieszenia. Stare konary buka oplata gruby, stalowy łańcuch, dodając całej scenie nieco grozy i tajemniczości. W czeluściach bukowego lasu w okolicy Gronia, kłębiąca się wilgoć odbierała ciepło na tyle skutecznie, że w pewnym momencie ratowałem się gorącą zawartością termosu i założeniem wełnianej czapki. Nawyk noszenia jej na dnie plecaka nawet w lecie, zadziwiająco często okazuje się przydatny.

Kapliczka drogi krzyżowej pod Stajkową.
fot. Autor


Dopiero gdzieś na Dzwonkówce (982 m) opary mgielne jakby nieco rzedną i pozwalają na spokojniejszy odpoczynek. Docieram tutaj w godzinę i piętnaście minut, zaskakująco szybko, zważywszy, że za mną już 5 kilometrów marszu pod solidną górkę. Przystaję więc na dłuższą chwilę i łapiąc oddech rozglądam się po okolicy. Na Dzwonkówce czerwony biegnie przez chwilę razem ze szlakiem żółtym, łączącym Szczawnicę z Łąckiem. Znakarze PTTK oznaczyli tutaj czasy przejść szlakowskazami przymocowanymi do solidnego świerka. Tuż nad nimi, jakiś żartowniś przybił własną tabliczkę z wyrytą informacją „Himalaje 2 lata”. Sadząc po kolorze sczerniałego drewna, wisieć tu musi przynajmniej kilka lat, z czego wnioskować można, że ten rodzaj humoru przyjmuje się wśród szlakowydeptywaczy. Mnie przypomniała, że jak wysoko bym nie zaszedł, zawsze znajdą się jeszcze wyższe góry.

Ciekawa alternatywa.
fot. Autor


Za Dzwonkówką zejście na malowniczą Przełęcz Przysłop. Znowu chmury ograniczają widoczność, ale nie na tyle, żeby przesłonić urok tego miejsca. Łąki i zagajniki, zagubione gdzieś na pagórkach pomiędzy górami, muszą wyglądać ciekawie w pełnym słońcu. Żeby się o tym przekonać, będę musiał  dotrzeć tutaj przy bardziej sprzyjającej pogodzie. Pretekstem może być wypróbowanie noclegów, jakie oferuje jedno z tutejszych gospodarstw. Może to być dobre rozwiązanie przy marszrucie z Rytra w kierunku Krościenka. Internet podpowiada, że ceny schroniskowe, a warunki niewspółmiernie lepsze niż na Przehybie.
Na przełęczy odnajduję pierwszą na trasie pamiątkę historyczną. Obelisk z wysokim, biało-czerwonym masztem i inskrypcją informującą o śmierci 5 partyzantów, którzy zginęli w tym miejscu w lutym 1944 roku. Widać, że regularnie odbywają się tutaj jakieś uroczystości, bo całość starannie zadbana, a nawet ukwiecona. Zainteresował mnie znak Polski Walczącej, w który wkomponowano krzyż z napisem „Za Polskę, Wolność, Lud”. Wszystko w narodowo-wyzwoleńczym tonie, za wyjątkiem naszego godła, które tutaj prezentuje się bez korony. Jeśli ktoś wie dlaczego, proszę o informację.
Tuż pod przełęczą, w kierunku Szczawnicy, znajduje się jeszcze jedna pamiątka wojennych dramatów. Niewielką drewnianą kaplicę, dawniej krytą gontem, dzisiaj blachą, postawiono w miejscu domostwa, które zostało spalone przez Niemców w grudniu 1944 roku. Razem z nim spłonęła cała mieszkająca tam rodzina.



Pomnik na Przełęczy Przysłop.
fot. Autor


Kaplica po Przysłopem.
fot. Autor


Za Przysłopem krótkie, lecz strome podejście na wzgórze Kuba (888 m). Dalej już dość wygodną drogą grzbietową w ok. 1,5 godziny docieram do Schroniska PTTK „Przehyba”. Jest godzina 13:45.
Miejsce to jest dla mnie o tyle szczególne, że było celem pierwszego wypadu górskiego, z którego zachowałem nie tylko w miarę dokładne wspomnienia, ale również kilka czarno-białych  zdjęć. Był rok 1989, a ja wędrowałem wtedy jako jeden z opiekunów grupy szkolnej uczestniczącej w Rajdzie Turystycznym im. Leopolda Węgrzynowicza, organizowanym przez rabczański PTTK.  Wówczas na Przehybie mieliśmy drugi na trasie biwak.
Spoglądając na schronisko i przylegającą polanę, wydaje się, że nie zmieniło się tu wiele. Może tylko wieża telewizyjna jest nieco wyższa i bardziej „upakowana” antenami, płacąc w ten sposób za wszechobecny postęp technologiczny. Dzięki niej schronisko skomunikowane jest ze światem asfaltówką, schodzącą do Gabonia. Na szczęście obecność drogi nie mąci spokoju tego miejsca, gdyż dostępna jest jedynie na potrzeby schroniska i obsługi wieży. Dopiero po dłuższej  chwili dostrzegam sporą zmianę w krajobrazie. Tuż obok schroniska postawiono budynek o dźwięcznej nazwie „Jaśkówka”, który miał służyć za noclegownię na czas odbudowy starego schroniska, po pożarze z roku 1991. Do najpiękniejszych może nie należy – podobnie jak jego sąsiad - ale mieści w sobie izbę regionalną i dodatkowe pokoje dla gości.

Schronisko na Przehybie...
fot. Autor

...i jego otoczenie
fot. Autor


Zresztą całość otoczenia zatopiona w chmurach i mżawce, też nie wygląda zachęcająco. Tym bardziej zastanawiam się nad przedłużeniem dzisiejszej wędrówki i przenocowaniem gdzie indziej. Najbliższą noclegownią na czerwonym jest chata pod Kordowcem oddalona o ok. 12 km i 3,5 h marszu. Godzinę dłużej trzeba by dreptać do schroniska PTTK w Rytrze. Wszystko osiągalne przed końcem dnia, ale ze względu na paskudną pogodę decyduję o pozostaniu na Przehybie. Myśl o kilkugodzinnym przedzieraniu się przez zimną wilgoć, bez szans na jakiekolwiek widoki, zdecydowanie zniechęciła do wysiłku.



CIĄG DALSZY POD "CZYTAJ WIĘCEJ" :)