czwartek, 6 października 2016

KRYNICA - IWONICZ. Kronika








Za każdym razem kiedy wyruszam w drogę moja skóra uwrażliwia się na bodźce z zewnątrz. Mam przeczucie, że zaczyna się coś wyjątkowego. Niezależnie od tego, czy jadę do sąsiedniego miasta, czy w dalekie kraje dopada mnie specyficzne ożywienie, jakbym odkrywał nowy, nieznany dotąd rozdział ulubionej książki. Jakby ktoś podarował mi ten czas podróży w prezencie, jako niespodziewany bonus do szarości życia. To ożywienie potrafi przerodzić się czasem w fascynację, a nawet entuzjazm, ale do tego musi być spełniony jeden warunek. Droga musi prowadzić w nieznane. W nieznanym horyzoncie jest jakiś nieodparty urok, który kusi i podnieca wyjątkowo mocno, wzywając do założenia plecaka i odkrycia jego zagadek.
Taki właśnie nieodgadniony horyzont czekał na mnie, kiedy wyruszałem z Krynicy na wschód, na kolejny odcinek czerwonego.


TUTAJ opis poprzedniego etapu Krościenko - Krynica

W Beskidzie Niskim nie byłem dotąd nigdy i choć czytałem o nim wiele i niejedną mapę przed wyjściem przejrzałem, wiedziałem że idę w nieznane. Bo żaden opis ani najlepsza mapa nie zastąpią własnych zmysłów.







Dzień 1. Krynica - Iwonicz


15 maja około godziny 10:00 wyruszyłem więc z Krynickiego deptaku pełen nadziei na ciekawą przygodę. Zaczęło się małym falstartem, bo musiałem cofnąć się ze szlaku o dobry kilometr, aby znaleźć śmiałka, który odważyłby się wbić do mojej książeczki GOT pieczątkę. Chodziłem od sklepu do sklepu i usilnie prosiłem, ale niezmiennie trafiałem na mur obojętności. Jakby pieczątka firmowa była dla ludzi największym skarbem, który za wszelką cenę należy chronić przed obcymi. Założę się, że nie jeden plecakowicz błąkał się po centrum tego kurortu w poszukiwaniu pieczęci, bo sprzedawcy doskonale wiedzieli o co chodzi. Ale pieczęci dać nie chcieli. Nie bo nie. I koniec. Po kilku nieudanych próbach zszedłem na sam dół  Bulwaru Dietla, gdzie naprzeciwko Starych Łazienek mieści się punkt informacji turystycznej. Tylko tam znalazł się odważny człowiek, który poratował w potrzebie.



Pensjonat "Patria" - symbol Krynicy
fot. Autor


Tak oto straciwszy prawie godzinkę na dreptaniu po mieście mogłem w końcu zająć się tym, po co tu przyjechałem. Przy ulicy Pułaskiego, powyżej sławetnego pensjonatu Patria, odnalazłem szlakowskaz i szeroką ścieżkę, która wyprowadza czerwony szlak na wzgórze Huzary (864 m). Ten odcinek jest ponoć bardzo popularny wśród kuracjuszy, jako ścieżka spacerowa. Tym razem jednak zajęli się najwyraźniej innymi aspektami uzdrowiskowego życia, bo żadnego z nich nie spotkałem. Już od samego początku musiałem przyzwyczaić się do tego, że czerwony będzie wyłącznie do mojej dyspozycji. I tak w zasadzie było – z małymi wyjątkami – aż do Iwonicza.

Pierwsza godzina wędrówki zawsze jest dla mnie „kryzysowa”, więc podejścia na Huzary także nie będę zbyt dobrze wspominał, choć nie było specjalnie długie i strome. Zazwyczaj rozkręcam się dopiero po kilku kilometrach, dlatego miałem nadzieję, że dalej będzie już tylko lepiej. Zwłaszcza, że pogoda sprzyjała, a droga przede mną nie obfitowała w wybitne kulminacje. Huzary to najwyższy punkt na dzisiejszej trasie, a i dolinki na niej niezbyt głębokie. Ponieważ pierwszy nocleg zaplanowałem w Hańczowej, do przejścia miałem jedynie 23 kilometry i trudno było się spodziewać większych problemów. Jedyne moje obawy dotyczyły orientacji w terenie. Przed wyjazdem zasłyszałem, że w wielu miejscach tych gór oznakowanie szlaków nie jest najlepsze i łatwo je zgubić. Dlatego zaopatrzyłem mojego smartfona w odpowiednią mapkę z naniesionymi szlakami i miałem nadzieję, że z pomocą GPS’a będę mógł się jakoś z ewentualnego kłopotu wyratować. Choć nowinek technologicznych nie lubię, muszę przyznać, że wynalazek ten sprawdził się znakomicie. W czasie tych pięciu dni wędrówki gubiłem szlak kilkakrotnie, ale bardzo szybko go odnajdywałem, bo dzięki GPS dokładnie wiedziałem gdzie jestem. Skoro telefon w kieszeni i tak mieć muszę, nie zawadzi korzystać z niego dla lepszej orientacji.
Wiele słyszałem o sielskich krajobrazach Beskidu Niskiego i pierwszą ich próbkę mogłem podziwiać już na wschodnich zboczach Huzarów. Gdy skończył się las wyłonił się pejzaż łagodnie pofalowanych wzgórz, gdzieniegdzie tylko porośniętych drzewami.



Beskidzka kraina łagodności.
fot. Autor


W większości przykrywał je kobierzec równo skoszonych łąk, schodzących w dół ku rozsianym w dolinie zabudowaniom. A wszystko to zatopione w cywilizacyjnej ciszy. Tylko szum wiatru i pogwizdywanie ptactwa zdziwionego obecnością człowieka. Dopiero w pobliżu wsi dołączają do nich odgłosy gospodarskie i szum przetaczających się drogą na Tylicz samochodów. Te gospodarstwa, to pierwsza z wielu na mojej drodze wsi – Mochnaczka Niżna. Tak oto wkroczyłem na Łemkowynę.
Tuż ponad wsią odnajduję miejsce, gdzie przed wojną szlak czerwony odbijał w prawo, by przekroczyć dolinę Mochnaczki 1,5 kilometra wyżej, niż ma to miejsce dzisiaj.

TUTAJ historia Głównego Szlaku Karpackiego

Dalej, tam gdzie teraz prowadzą znaki zielone wspinał się na grzbiet wododziałowy i prowadził nim aż w Bieszczady. Współcześnie, czerwony sprowadza do doliny malowniczymi polami, by wkroczyć do wsi przez kładkę z betonowych słupów telefonicznych. Po takim moście jeszcze nie przechodziłem i trudno mi wyobrazić sobie, jak miałoby to wyglądać po ulewnych deszczach. Po raz kolejny cieszę się, że na wędrówkę wybrałem suchy i ciepły maj.



Most do Łemkowyny.
fot. Autor


Ciąg Dalszy pod "Czytaj Więcej"




Mochnaczka to wyjątkowa wioska na trasie czerwonego. Wyjątkowa bo ponad przeciętnie zaludniona, zapewne dzięki bliskości Krynicy, a także dzięki położeniu przy ruchliwej drodze na przełęcz Tylicką. Podobno mieszka tutaj ponad 700 dusz, co na miejscowe standardy jest już ilością pokaźną. Dalej na wschód ludzi będzie coraz mniej, a droga prowadzić będzie nader często przez grunty nieistniejących już wsi. Tylko na nielicznych wyspach jak Hańczowa, Bartne, Kąty, czy Chyrowa można liczyć na namiastkę cywilizacji (może nawet odnajdę tam sklep?). Reszta to w większości wyludnione doliny.
Pierwsze 7,5 kilometra marszu zajmuje mi niecałe dwie godziny. Dolinę Mochnaczki pokonuję jeszcze przed południem i zaczynam podchodzić na grzbiecik Swarnego (770 m). Szeroka polna droga wije się wśród łąk, czasami tylko zaglądając do lasu, chyba tylko dla ochłody przed słońcem, które grzeje teraz coraz mocniej. Po przekroczeniu grzbietu sprowadza równie łagodnie do dolinki potoku Banica, a następnie przez kolejne wypiętrzenie pomiędzy wzgórzami  Hirki (627 m) i Sołdywiec (627 m) zagląda do doliny rzeki Biała (tej samej, która w Tarnowie wpada do Dunajca). W ciągu dwóch godzin odwiedzam dwa grzbiety i dwie doliny, co chwila wznosząc się i opadając, jak na fali. I takie właśnie będzie to majowe wędrowanie przez Beskid Niski. Ciągłe falowanie w rytm łagodności tutejszych pagórów, podejście i zejście na przemian, kilkakrotnie w ciągu jednego dnia. Dopiero na Magurze Wątkowskiej czerwony czepia się wyraźnej linii grzbietowej by prowadzić nią przez blisko 20 kilometrów. I na tym też polega zasadnicza różnica między wędrówką po Beskidach Zachodnich. Tam szlak czerwony prowadzi głównymi grzbietami poszczególnych pasm górskich, przeskakując z jednego na drugi przełęczami. W doliny rzeczne schodzi o wiele rzadziej. Tutaj poprowadzono go równolegle do głównego grzbietu wododziałowego, po jego północnej stronie, co zmusza do pokonywania kolejnych cieków wodnych spływających z jego zboczy i grzbietów bocznych odchodzących ku północy. Dlatego szlakowydeptywanie Beskidu Niskiego jest tak urozmaicone. W ciągu jednego dnia krajobraz może zmienić się kilkukrotnie.
Pod Izbami przystaję na chwilę przy leśnej pasiece, by rzucić okiem na mapę. Nagle materializuje się koło mnie człowiek w ubraniu moro. Przez moment zastanawiam się czy nie chcący nie przekroczyłem jakiejś granicy, ale po chwili okazuje się że to jednak nie pogranicznik. Ot, zwykły turysta, tyle że miłośnik militariów. Z GPS’em w ręku przedzierał się na przełaj przez las, bo rozczarowała go droga, którą szedł od Hańczowej. „…Zrobili drogę, jakby autostradę chcieli budować. Żadnej przyjemności z takiego łażenia…” – stwierdził na koniec lakonicznej wymiany zdań i oddalił się równie bezszelestnie jak się pojawił.
To był jedyny człowiek na trasie mojej dzisiejszej wędrówki i rzeczywiście jego utrapienie nie było udawane. Przez następne trzy kilometry borykać się musiałem z szeroką, porządnie utwardzoną, jakby przygotowaną pod wylanie asfaltu leśną drogą gospodarczą, wspinającą się nieubłaganie w pełnym słońcu na Przełęcz Czerteż. Las przy niej wycięty tak szeroko, że szans na cień nie było żadnych, a i widoków żadnych nie sposób uświadczyć. Dopiero kilkaset metrów za przełęczą otworzyła się polana, która częściowo zrekompensowała te niedogodności. Znalazłem się u źródlisk potoku Ropki, w jednym z tych miejsc, gdzie chciałoby się zostać na dłużej. Piękny widok na grzbiet Bzianego (740 m), rozdzielający doliny Ropki i Ropy, a u jego podnóża „falujące” polany poprzetykane lasami. Gospodarze rancza, które rozsiadło się tutaj, zapewne na wrażenia estetyczne nie narzekają.  Zresztą można się o tym samemu przekonać dysponując grubszą gotówką na wynajęcie domku w obrębie rancza. Jak widać komercja trafiła także pod strzechy…


Ranczo nad Ropkami
fot. Autor

Nie czas jednak na kontestowanie materializmu kiedy wokół tak cudne okoliczności przyrody. Najbliższe dwa kilometry to spacer wzdłuż terenów dawnej łemkowskiej wsi Ropki. Malowniczo, cicho i bezludnie. Tylko zamyślenie o tym, że tam, gdzie teraz puste łąki, stały domy -  i przez ponad trzy stulecia tętniło w nich życie. Potem przyszło nowe i kazało się wynosić…


TUTAJ artykuł o Łemkowynie

Od takich dygresji nie mogłem się uwolnić przez całą przygodę z tym Beskidem, jako że wędruje się tutaj „od doliny do doliny”, czyli w zasadzie od jednej nieistniejącej wsi do drugiej. Mało jest tutaj miejsc, które nie zostały sponiewierane wysiedleniami z lat czterdziestych minionego stulecia. Zapewne napiszę o tym osobny post, a na razie tylko niepokojąca myśl, że to nasi przodkowie  dokonali tego dzieła zniszczenia.
Jeszcze tylko 1,5 kilometra wojennych reminiscencji i już jestem w Hańczowej. Przejście 23 kilometrów zajęło trochę ponad 5,5 godziny. Hańczowa to dosyć żywotna mieścina w porównaniu z tym co mijałem po drodze. Kilkadziesiąt gospodarstw, na oko nie najgorzej prosperujących, skupionych wokół najważniejszego budynku we wsi - pięknej prawosławnej cerkiewki. Najpierw tam zawiodła mnie ciekawość, zanim zacząłem szukać noclegu. Stanąłem przy drewnianej furcie, zwieńczonej baniastą kopułą. Nie zdążyłem jeszcze całkiem zdjąć plecaka, a już pojawił się przy mnie człowiek z pękiem kluczy na drucianej obręczy. Nie kazałem mu na siebie czekać gdy kolejno otwierał furtę, a potem wejście do babińca. Gestem zaprosił do środka i zaczął opowiadać. Dowiedziałem się między innymi, że cerkiew pochodzi z I połowy XIX wieku i pierwotnie służyła obrządkowi greckokatolickiemu. Dopiero pod koniec lat 50-tych XX wieku kilka rodzin wysiedlonych w 1947 roku powróciło w rodzinne strony i założyło tutaj parafię prawosławną. Niewielu Łemkom udało się w tamtych latach wrócić z wygnania. Cerkiew w Hańczowej miała sporo szczęścia, że nie popadła w ruinę, jak wiele innych na Łemkowszczyźnie. Dzisiaj to jeden z lepiej zachowanych kościołów łemkowskich, łącznie z błyszczącym świeżością ikonostasem.



Cerkiew w Hańczowej
fot. Autor

Podziękowałem za tę lekcję historii paroma groszami wrzuconymi do cerkiewnej skarbony i wyruszyłem w poszukiwaniu miejsca gdzie mógłbym położyć zmęczone już kości. Z nocowaniem w tutejszym Beskidzie sprawa nie jest zbyt trudna, ale trzeba dobrze poszukać. Niby porobiło się w ostatnich latach sporo „gospodarstw agroturystycznych”, ale w większości są to obiekty nastawione na gości „wielodniowych” i najlepiej z Warszawy. Tam standard i stawki za nocleg iście stoliczne. W Hańczowej udało mi się znaleźć jedną noclegownie w sam raz na moje potrzeby. Dość zaniedbany dom, z zupełnie zaniedbanymi pokojami, z meblami pamiętającymi jeszcze chyba Edwarda Gierka. Ale poza łóżkiem i materacem w bardzo przystępnej cenie, miał jedną ważką zaletę. Otwierany tylko dla gości barek z bursztynowym nektarem, który znakomicie rekompensował wszelkie niedogodności, z zimną wodą w łazience włącznie. Polecam wszystkim niewymagającym szlakowydeptywaczom  - przy samej drodze na Wysową, po prawej stronie za cmentarzem.






Dzień 2. Hańczowa - Bartne


Nazajutrz o ósmej rano byłem z powrotem  na szlaku. W domu pod numerem 112 znalazłem mały spożywczak, dzięki czemu przestałem martwić się o suchy prowiant. I całe szczęście, bo następny sklep dopiero za dwanaście kilometrów w Zdyni i wcale nie byłem pewny, że będzie otwarty. Po stalowej kładce przekraczam Ropę i rozpoczynam podejście na grzbiet Koziego Żebra (847 m). Czterokilometrowy odcinek wzdłuż bocznej drogi na Wysową początkowo łagodny, potem dosyć stromo. Wczorajsza zaprawa robi jednak swoje i bez szczególnego zmęczenia docieram do szczytu w niespełna godzinę. Podobno jego nazwa pochodzi od szkieletu sarny, którą znaleźli austriaccy kartografowie nanoszący tę kulminację na mapy. I coś w tym musi być, bo kiedy przysiadłem na chwilę by odetchnąć, z gęstwiny kilka metrów ode mnie wyłonił się młody jeleń, zwabiony świeżymi pędami rosnącymi przy szlaku. Nie wyczuł mnie najwyraźniej bo pałaszował zieleninę w najlepsze, bardzo zadowolony ze swojego znaleziska. Przez dłuższą chwilę przyglądałem mu się tylko z przejęciem, lecz w końcu zwyciężyła żyłka fotografa i najciszej jak tylko umiałem sięgnąłem po aparat. Może węch miał jeszcze nie wyrobiony, za to słuch doskonały. Nie zdążyłem nawet podnieść aparatu do oka, a jelonka już nie było. Czmychnął jak zjawa i tyle było z przyrodniczego fotoreportażu. Szalenie niepocieszony swą niezdarnością ruszyłem dalej.
A dalej znowu falowanie. Najpierw w dół, potem w górę i tak na przemian. W pierwszej z kolei dolince Regietówki natrafiam na nieczynną poza sezonem studencką bazę namiotową. Pod obszerną wiatą, można w razie czego znaleźć schronienie, a i czystej wody nie zabraknie, chyba że pobliski strumień wyschnie. Na leśnej drodze prowadzącej do bazy postawiono znak zakazu wjazdu z białą tabliczką „Nie dotyczy ALP”. Przez chwilę pomyślałem, że to studencki żart i przypomniałem sobie o tabliczce „Himalaje 2 lata” zawieszonej przez figlarza na szlaku z Krościenka do Przehyby. Dopiero po dłużej chwili buforowania załapałem, że nie chodzi o Alpy lecz o Administracje Lasów Państwowych.  Zaledwie drugi dzień samotnego wędrowania, a wyobraźnia już pracuje inaczej.


fot. Autor

Powyżej - krótkie, lecz strome podejścia na Rotundę (771 m), która wyraźnie dominuje nad działem między potokami Regietówka i Zdynianka. Nieopodal szczytu moja wyobraźnia potwierdza teorię o swojej awarii, bo według niej omal nie dochodzi do bliskiego spotkania trzeciego stopnia. W pewnym momencie podejścia przez leśną gęstwinę, usłyszałem zupełnie nie pasujący do otoczenia dźwięk. Metaliczny, niezbyt głośny pisk lub raczej gwizd, który można by było uznać za ptasi, gdyby nie to, że był sztuczny. Do złudzenia przypominał pogwizdywania wydawane przez robota Artuditu z Gwiezdnych Wojen. Tylko co on tu robi, w środku lasu, na stromym zboczu góry?  Podczas gdy przez głowę przemykały mi różne idiotyczne odpowiedzi, do gwizdu dołączył szum w poszyciu i z krzaków powyżej wyłoniła się postać w moro. Do złudzenia przypominała człowieka, którego spotkałem wczoraj, tyle że w ręku zamiast GPS’a trzymała spory kij z płaskim dyskiem na dolnym końcu i niewielkim pudełkiem na górnym. Źródłem tajemniczych dźwięków było właśnie to pudełko. Znowu nastąpiło dłuższe buforowanie graniczące z zawieszeniem, z którego wyratował mnie przybysz, odzywając się nie dość, że po ludzku, to jeszcze po polsku. Ku mojej uldze okazał się być jednym z tych pasjonatów, co to ganiają po lasach i polach z wykrywaczem metali w poszukiwaniu historycznych pamiątek. A buszował tutaj bo miejsce to historycznie arcyciekawe. Na szczycie Rotundy od końca marca do początku maja 1915 roku miały miejsce zacięte walki, o bronione przez Rosjan umocnienia. Od mojego nowego znajomego dowiedziałem się, że właśnie tutaj gdzie staliśmy, od strony południowej, szły najbardziej skoncentrowane natarcia na wzgórze. Dlatego też tutaj, nawet teraz, po stu latach odnaleźć można najwięcej pamiątek. Na dowód pokazał mi łuski karabinowe i metalowe guziki z mundurów, które przed chwilą wygrzebał. Fascynujące!
W pół do jedenastej staje wreszcie na szczycie Rotundy. To jedno z tych miejsc, które koniecznie trzeba zobaczyć wędrując po Beskidzie, bo wielce wymownie świadczy o dramatach jakie przetaczały się tędy w przeszłości. Tuż po zakończeniu walk, Austriacy urządzili tutaj cmentarz wojenny, na którym pochowano żołnierzy obu walczących stron. O jego wygląd zadbano wyjątkowo. W centrum założenia postawiono pięć wysokich wież krytych gontem i zwieńczonych stylizowanymi krzyżami, z których najwyższa miała 16 metrów wysokości. Całość otoczono kolistym kamiennym murem. Do chwili kiedy tam dotarłem odbudowano już trzy ze zniszczonych przez czas konstrukcji. Resztki czwartej i piątej dalej dopraszały się niemo o wskrzeszenie. Z tego co wiem, dzięki działaniom pasjonatów historii, ich prośby mają szansę na spełnienie.



Cmentarz na Rotundzie
fot. Autor

Po krótkim odpoczynku znowu zejście w dolinę z malowniczym pejzażem wokoło. Docieram do Zdyni, a w zasadzie osiedla zwanego Ług, gdzie przy drodze na Konieczną odnajduję sklep. Aby go otwarli trzeba zapukać do sąsiedniego domu, w którym mieści się Ośrodek Szkolno – Wypoczynkowy, cokolwiek to znaczy. Nie pytałem, ale jest szansa, że w razie czego można by liczyć na nocleg. Przy szlaku kilka starych łemkowskich chyż. Co charakterystyczne, można je tutaj spotkać w dwóch stanach fizycznych. Albo mocno zaniedbane i opuszczone, albo świeżo odremontowane. Widać, że dopiero niedawno zaczęto doceniać ich walory architektoniczne. Wiele ze spotykanych po drodze służy jako domy letniskowe, także pod sezonowy wynajem.
Za łemkowskim krzyżem przydrożnym, szlak opuszcza asfaltówkę i znowu wspina się stromo na kolejny grzbiecik, tym razem Popowych Wierchów (684 m). To już trzecie dzisiaj podejście, i choć króciutkie, to pod koniec daje się już we znaki. Wynagrodzeniem za trud jest łagodny spacer wśród cienistej buczyny, najpierw na wypłaszczeniu, potem na zejściu do następnej dolinki nieopodal wsi Krzywa. Tutaj już prawie dziko. Droga dochodzi jeszcze do położonych wyżej budynków dawnego PGR-u, ale poza tym tylko łąki, zagajniki i mokradła nad potokiem. Przez najbliższe trzy kilometry szlak kilkakrotnie będzie go przekraczać, a oznakowanie niezbyt gęste. Trzeba uważać, nie tyle żeby nie zgubić szlaku, bo to niemal pewne, ale żeby w porę go odnaleźć. Dobrze chociaż, że słonecznie i w miarę sucho. W porze deszczowej musi być tutaj sporo lawirowania między mokradłami. Co rusz jestem zmuszony do zapoznawania się z możliwościami GPSa , dzięki czemu nasza znajomość dojrzewa. Chyba zostaniemy kolegami na dłużej.
Dalej wygodna już droga doprowadza do Wołowca, kolejnej wsi łemkowskiej, która po wojennych zawieruchach nie zdążyła się jeszcze odrodzić. Jest tutaj co prawda urocza cerkiewka i kilka gospodarstw, ale daleko jej do dawnej świetności. Kilkuset przedwojennych mieszkańców pozostawiło rozległe ugory, na których żyje obecnie zaledwie kilkadziesiąt dusz. Na skrzyżowaniu dróg oddalam się na chwilę od czerwonego, 300 metrów w prawo, aby obejrzeć cerkiew.



Cerkiew w Wołowcu.
fot. Tomasz Bienias.
Źródło: Wikimedia Commons


Jej najnowsza historia jest łudząco podobna do dziejów świątyni z Hańczowej. W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku powróciło z wygnania kilka rodzin i urządziło w niej kościół prawosławny. O tyle, że tutaj zadanie było prostsze, gdyż obiekt był w stanie prawie nie naruszonym. Trzeba było tylko posprzątać po PGR-rze, który urządził tu sobie magazyn. I jeszcze jedno spostrzeżenie: wokoło świątyni nie widać żadnych zabudowań, tylko zarastające łąki i zagajniki. A przecież cerkwie budowano zazwyczaj w centrum wsi. Po powrocie do domu sprawdziłem na przedwojennej mapie WiG, jak to wyglądało w 1938 roku. Cała dolina Zawoi wręcz usiana była domami. Teraz jak okiem sięgnąć pusto.


Wieś Wołowiec w roku 1938
Mapa WIG, arkusz Jasło

Dzisiaj żyje tylko kilka gospodarstw w przylegającej dolince Mareszki, wzdłuż której czerwony rozpoczyna podejście w kierunku Bartnego. W jednym z nich, po prawej przy samym szlaku działa Chata u Kasi, gdzie podobno odnaleźć można spokojny sen i smacznie zapełnić żołądek po trudach Beskidzkiego wędrowania. Tym razem tego nie sprawdzę, bo zmierzam do schroniska w Bartnym, ale chatę w Wołowcu zapisuję w pamięci, bo wygląda obiecująco. Ostatnie tego dnia podejście stokami Mareszki (801 m) zajmuje mi tylko około 40 minut, a mimo to na końcu przysiadam bez siły na kamieniu i zastanawiam się gdzie moja kondycja. Okazuje się, że nawet niskie góry mogą dać w skórę jeśli stają ci na drodze kilkakrotnie w ciągu dnia. Na resztkach silnej woli docieram do bacówki w Bartnym około godziny 17:00.
Po zameldowaniu i jako takim dojściu do siebie przysiadam przed wejściem z fotoaparatem  w lewicy i bursztynowym nektarem po prawicy - wyłącznie dla równowagi, oczywiście.
Bacówka w Bartnym jest szczególnym obiektem tego typu, bo ze wszystkich znanych mi górskich schronisk PTTK, znajduje się najbliżej zwartej zabudowy wsi. Jest najwyżej położonym budynkiem Bartnego. Od sąsiednich  zabudowań dzieli go najwyżej 200m łąk, łączy zaś asfaltowa droga. Mimo to nie sposób nie przypiąć mu przydomku „górskie”. Wystarczy tylko spojrzeć…
Bacówka pod Mareszką wybudowana została w roku 1977, jak łatwo więc policzyć, wkrótce stuknie jej czterdziestka. Obdarzono ją jednak takim typem architektonicznej urody, że bez zaglądania w metrykę, nijak nie jesteś w stanie jednoznacznie stwierdzić, ile ma lat. Klasyczna konstrukcja zrębowa, klasyczne proporcje, dach kryty gontem i kamienna podmurówka pozwalają stwierdzić jedynie, że budynek postawiony jest na starą modłę, w zgodzie z kanonami tradycyjnego budownictwa drewnianego. Nie trzeba też długo myśleć aby dojść do wniosku, że raczej nie jest nowy. Ale już po chwili do głosu dochodzi kolejna konkluzja, że od czasu kiedy oddawano go do użytku, nie wiele zmieniło się w jego wyglądzie. Może jedynie belki  ściemniały pod wpływem czasu, nadając mu nieco muzealnego charakteru. Może deski rozeschły się tu i ówdzie zanadto, skrzypiąc pod krokami noclegowiczów. Może zapach żywiczny nieco przygasł przytłumiony domieszką bejcy i pokostu, a drzwi nie przylegają do futryn tak idealnie jak kiedyś. Ale mimo to, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że gdybym przywędrował tu 40 lat temu, wszystko wyglądałoby tak samo. I jeszcze jedna nieodparta myśl – może najważniejsza. Im dłużej spoglądam na architekturę drewnianych schronisk, tym większej nabieram pewności, że do swoich miejsc pasują idealnie. Jakby górskie pejzaże szczególnie upodobały sobie drewniane chaty, pozwalając im zadomowić się tutaj na dobre. Może dzięki temu właśnie wyglądają jakby stały tutaj od zawsze?


Wejście do Bacówki
fot. Autor

TUTAJ - co nieco o beskidzkich bacówkach w kronice Korbielów - Krościenko

O górskim charakterze tego miejsca przekonują mnie również odgłosy ze stołówki, które dochodzą przez podłogę pod moim łóżkiem. Zapomniałem już, że w takich miejscach nie chodzi się spać zbyt wcześnie, zwłaszcza w sobotni wieczór. W objęcia Morfeusza układają mnie długo i powoli dźwięki gitar i turystycznych zaśpiewów oraz ten radosny gwar biesiadujących ludzi gór, na przemian wspominających i planujących dawne i przyszłe wędrowania. To moja pierwsza noc na czerwonym w tak dużym gronie.


Dzień 3. Bartne - Chyrowa.


Nazajutrz, mimo lekkiego niedospania, udaje mi się zerwać z pryczy na tyle wcześnie, że już o siódmej rzucam czerwonemu kolejne wyzwanie. W odpowiedzi, na przystawkę do rozpoczynającego się dnia, otrzymuję niski pułap chmur i przejmujący chłód, a na dokładkę wilgoć w podwójnej porcji. Pierwszą dawkę dostaję z powietrza w postaci mgielnego oparu, druga atakuje nogi, zasysając je w bagienne bajoro przy każdym niemal kroku. Na ścieżkę między bacówką a przełęczą Majdan lepiej nie zapuszczać się w trampkach. Idę w maju, a więc w porze dosyć suchej, a mimo to jest tu tyle rozmokniętego błota, jak po tygodniowych ulewach. W lipcu można by pewnie zarobić na wypożyczaniu kajaków. Próby niepogubienia butów zajmują około pół godziny i kończą się sukcesem dopiero na podejściu pod Magurę Wątkowską. Nie sądziłem że kiedykolwiek z ulgą przyjmę początek podejścia.
Na szczycie, obok papieskiego pomnika, uwagę nieobytego w Beskidzie Niskim turysty - takiego jak ja - przyciągają dwie stalowe puszki zamocowane na solidnym słupku.  Pierwsza w postaci pionowego cylindra stanowi namiastkę stacji pogodowej, kryjąc w sobie termometr. Druga natomiast zawiera niezbędnik beskidzkiego szlakowydeptywacza, składający się z pamiątkowej pieczątki, służącej udokumentowaniu zdobycia Magury, poduszki z tuszem, zapasu tuszu, długopisu oraz grubego zeszytu pełniącego rolę swoistej księgi pamięci.  Przeglądając jej treść nie znajduje jednak zbyt wielu wpisów. Mojego też nie pozostawię, bo akurat nie przychodzi do głowy nic sensownego, a na pisanie głupot szkoda papieru. Podobne zasobniki znajdują się też na kilku innych kulminacjach Beskidu Niskiego, co ucieszy zbieraczy pieczątek. Nie trzeba ganiać za nimi i prosić o łaskę niewyrozumiałych sklepikarzy, jak w Krynicy. Ale dowodzi to też, że zagospodarowanie Beskidu Niskiego jest nader ubogie i odnalezienie pieczęci z nazwą miejscową nawet w dolinie jest zwyczajnie trudne lub niemożliwe.


Mini biuro i stacja meteo w jednym
fot. Autor


Po zejściu z Magury kolejna nowinka na moim szlaku. Przy drodze gospodarczej ciągnącej z Folusza przez północną część Magurskiego Parku Narodowego napotykam „punkt elektronicznych opłat” za wejściówki do niego. Miejsce organizuje tablica z opisem walorów parku oraz informacją, że wysyłając sms o odpowiedniej treści na podany numer otrzymam potwierdzenie zakupu biletu. Z jednej strony praktyczny ten pomysł z okienkiem kasowym na ekranie telefonu w środku lasu, z drugiej mało intratny i dla manie i dla samego parku. Kasa parku musi w tym przypadku liczyć wyłącznie na dobrą wolę turystów, a z tą jak wiadomo różnie bywa – jak to u ludzi. Ja natomiast nie mam okazji porozglądania się za słowem pisanym, które często odnajduję w punktach kasowych przy szlakach. W takich przyszlakowych sklepikach dyrekcje parków widzą często możliwość promocji  naukowych prac dotyczących środowiska przyrodniczo – kulturowego. Niekiedy są to opracowania na wysokim poziomie, a do tego trudne do dostania gdzie indziej. Bez biletera nie mam też możliwości wymiany słowa mówionego, co w bezludnej rzeczywistości Beskidu Niskiego jest deficytem nie do przecenienia.
Kolejne trzy godziny to najpierw krótkie i strome podejście na grzbiet Świerzowej (805 m), a następnie wędrówka pięknym buczynowym lasem przez jej szczyt, następnie Ostrysz (635 m), Kolanin (705 m), aż na Przełęcz Chałbowską. Cały czas środkiem leśnej głuszy z rzadka tylko penetrowanej przez zarastające drogi, których lata świetności minęły przynajmniej dwie, może nawet trzy dekady temu. I od rana żadnego człowieka. Dla miłośnika przyrody to z pewnością raj na ziemi i dla mnie przez jakiś czas też. Jednak po paru godzinach zielonej monotonni zaczynam odczuwać znużenie. Aby go zwalczyć próbuje różnych środków, łącznie z wyłączeniem  myślenia, co akurat u mnie nie jest takie trudne, bo często praktykowane przy różnych życiowych okazjach tego wymagających (Np. przy oglądaniu Wiadomości) . Pozostawiam tylko autopilota rozpoznającego czerwone znaki i ośrodek odpowiedzialny za utrzymanie równowagi przy stawianiu kolejnych kroków. Objawia się to między innymi tym, że od Świerzowej aż do Kątów nie zrobiłem ani jednego zdjęcia, co daje bite cztery godziny bez zwolnienia migawki. Turysta japoński nie byłby nawet w stanie wyobrazić sobie takiej sytuacji , ja jednak podświadomie potrzebowałem takiego interwału. Taki częściowy letarg czasami pomaga przetrwać równie skutecznie jak aktywność.
Za Przełęczą Hałbowską, po  przetrawersowaniu Kamienia (714 m), w towarzystwie urokliwych widoków na dolinę Wisłoki doczłapuję do Kątów. Po sześciu godzinach docieram w końcu do cywilizacji, której atrybutem dla mnie w tym momencie najważniejszym jest sklep spożywczy, przy szosie ok. 200 metrów od szlaku. W dodatku nie byle jaki, bo otwarty, co okazuje się być jego kluczową zaletą w obliczu tego, że właśnie mamy niedzielne przedpołudnie. I całe szczęście, bo już jakiś czas temu zabrakło mi wody, a źródła po drodze pochowały się przede mną skutecznie.
Popijając na ławeczce przed sklepem zimny, słodki, czarny i pierońsko niezdrowy napój gazowany, zastanawiam się co robić dalej. W nogach mam już dzisiaj 23 kilometry i jeśli chcę dojść do założonego celu w Chyrowej, muszę przejść jeszcze przynajmniej 10. Przede mną jeszcze jedno dosyć strome podejście, ok. 1,5 kilometra długości, zupełnie niezacienioną drogą na południowo zachodnim stoku Grzywackiej Góry (567 m). Spod sklepu widzę ją wyraźnie i wcale nie zachęca mnie ten widok do działania. Tym bardziej, że z tego samego miejsca widzę też tabliczkę z kuszącym napisem „Tanie noclegi” na pobliskim domu. Wystarczy wejść, rzucić się na wyrko i przynajmniej na dzisiaj problemy z głowy. Już zaczynałem mięknąć, gdy z pomocą przyszli mi obcy ludzie. Dwoje turystów, prawdopodobnie ojciec z kilkunastoletnim synem wybrali się na niedzielny spacer na Grzywacką Górę do krzyża milenijnego stojącego na szczycie. Minęli mnie pod sklepem i raźno mimo upału ruszyli w górę w białych koszulach, spodniach od garnituru prasowanych w kantkę i laczkach na nogach. Starszy trzymał w ręku reklamówkę z dużą butelką wody mineralnej. Scena ta podziałała na mnie jak płachta na byka. Jak oni dadzą radę to tym bardziej ja. Parę minut później pociłem się już niemiłosiernie na ostatnim dzisiaj podejściu.
Krzyż milenijny na Grzywackiej jest dosyć nietypowy. Warto się tam wybrać nie tylko z powodów religijnych ale także estetycznych, gdyż usytuowano na nim niewielką platformę widokową. Panorama z krzyża musi być całkiem niezła, ja jednak rezygnuję z niej, aby zaoszczędzić na czasie. Jestem już trochę podmęczony i chciałbym dzisiejszą trasę mieć już za sobą. Zresztą dobre widoki na beskidzką krainę łagodności mam także z samego szlaku.


Widok z Grzywackiej Góry na południe
fot. Autor

Pod dojściu do grzbietu czerwony wykręca wzdłuż niego na południowy wschód przez Łysą Górę (641 m) i następnie Polanę (651 m), by w końcu nieuchronnie obniżyć się w Dolinę Śmierci. Odcinek ten pokonuję zaskakująco szybko. Jeszcze przed szesnastą docieram do pierwszych zabudowań Chyrowej, dwie i pół godziny po wyjściu z Kątów.
Ta koszmarna nazwa nie jest bynajmniej wymysłem mojej zmęczonej wędrówką imaginacji. Historycy nazwali w ten sposób fragment doliny potoku Iwielki od Chyrowej właśnie po Góry Iwelskie, gdzie w czasie II wojny Światowej rozegrał się jeden z najbardziej krwawych jej epizodów w Polsce. Szacują oni, że we wrześniu 1944 roku tylko w ciągu trzech dni walk pomiędzy Armią Radziecką a Wermachtem, mogło tutaj zginąć nawet kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy obu stron. Nie sprawdzałem tych danych w literaturze fachowej, ale nawet jeśli ofiar było znacznie mniej, to i tak powiało grozą. Gdy schodziłem do doliny wyobraźnia zaczęła pracować ze zdwojoną siłą i pytała z niedowierzaniem, jak to możliwe, że w tak urokliwym miejscu tylu ludzi znalazło śmierć. Gdy uzmysłowiłem sobie falę cierpienia jaka tędy przeszła piękno krajobrazu zaczęło blednąć. Mimo mocnego popołudniowego słońca zrobiło się jakoś ponuro, światło stało się mniej jaskrawe, a kolory straciły połowę swojego nasycenia. Nawet na zdjęciach widać, że z tymi kolorami jest coś nie tak. Zapewne pomogło w tej przemianie słońce, które właśnie w chwili gdy docierałem do Chyrowej chowało się już za zachodnią ścianę doliny, zmieniając ekspozycję całej scenerii. Wyobraźnia tylko spotęgowała ten efekt. Na jednym ze zdjęć udało mi się uchwycić oprócz wschodniego wału Doliny Śmierci także znajdujące się nieco na wschód od niej wzgórze Franków. O tą strategiczną kulminację bili się z Niemcami Czesi, przypłacając jego zdobycie kilkoma setkami ofiar. Łącznie na tym niepozornym wzgórzu (534 m) mogło zginąć nawet tysiąc żołnierzy.


Krajobraz Doliny Śmierci. W tle po lewej wzgórze Franków.
fot. Autor

Taki oto grobowy nastrój zawładną moimi przemyśleniami, gdy dotarłem do asfaltówki ciągnącej w kierunku Przełęczy Dukielskiej. Zabrałem się razem z nią na południe w poszukiwaniu noclegowni. Wcześniej upatrzyłem sobie miejsce zwane Pensjonatem Pod Chyrową, a jak już sobie coś upatrzę - muszę to mieć. Na nic zdały się namowy pań z gościńca pod wyciągiem narciarskim, do którego wstąpiłem po drodze w celu przepłukania zaschniętego gardła i odgonienia wojennych obrazów. Oferowały nowiutkie pokoje w nowiutkiej części hotelowej oraz szeroki asortyment delicji podawanych w nowiutkiej restauracji, jednak niczego nie wskórały. Twardo postawiłem na swoim, tzn. na nocowaniu Pod Chyrową. Jak się wkrótce okazało, zostałem za to sowicie nagrodzony. Po dotarciu na miejsce otrzymałem w bonusie 20 centymetrowej grubości materac do spania, dwudaniowy, domowej roboty obiad i kilka ciekawych porad co do możliwości zwiedzania okolicy. Gospodarza obiektu często odwiedzają strudzeni szlakowydeptywacze przemierzający szlak czerwony między Ustroniem i Wołosatym, zna więc nasze potrzeby na wylot. Z tego co widziałem jest tu też spory ogród, gdzie można rozbić namiot i rozpalić ognisko.
Po obiedzie znalazłem jeszcze chwilę na przechadzkę z aparatem po okolicy. Wszędzie rozległe łąki poprzetykane pasmami drzew i ogólnie pusto. Droga biegnąca zachodnim stokiem doliny stanowiła niegdyś granicę obszaru zabudowanego. Wszystkie gospodarstwa, a było ich przed II wojną światową 110, znajdowały się poniżej. Dzisiaj dno doliny zieje w większości pustką jakby ludzie bali się tu zamieszkać. W centrum dawnej wioski ostała się tylko cerkiew, jakby strażnica pamięci o życiu, które musiało stąd odejść. Także sama cerkiew nie jest już tym, czym była na początku, gdyż od 1947 roku jest to już kościół rzymskokatolicki. Na szczęście nowe powojenne porządki nie objęły swym szaleńczym rozmachem przebudowy świątyni, dzięki czemu możemy dziś podziwiać oryginalną, łemkowską konstrukcję pochodzącą prawdopodobnie z 1780 roku. Poza przydrożnymi kamiennymi krzyżami to chyba jedyny artefakt wypędzonej z tej ziemi kultury. Niby kilkanaście domów stoi gdzieniegdzie porozrzucanych po okolicy, jest wyciąg narciarski z okazałym gościńcem, ale całość i tak sprawia przygnębiające wrażenie opustoszenia. Nawet nie znając historii, można się domyślić, że diabeł zamieszał tu ogonem.


Niegdyś centrum ludnej wsi Hyrowa
fot. Autor

Następnego dnia czekały mnie tylko dwa podejścia, z czego jedno od biedy można by nazwać stromym oraz 23 kilometry ogólnie całkiem łatwej ścieżki. Postanowiłem więc odwlec trochę moment wyjścia, aby nacieszyć się należycie miękkością materaca i dać żołądkowi trochę czasu na strawienie śniadania. Na szlak wyszedłem dopiero po dziewiątej z mocnym postanowieniem powolnego człapania  i leniwego podziwiania widoków aż do samego Iwonicza. Mógłbym co prawda przyspieszyć kroku i postarać się zdążyć na popołudniowego busa do Krakowa, ale przecież nie po to urywałem się z domu, żeby teraz do niego w pośpiechu wracać. Zaplanowałem nocleg w Iwoniczu, a planów trzeba się trzymać. Poza tym mam czas i zamierzam z wykorzystać go z premedytacją do ostatniej minuty.

Dzień 4. Chyrowa - Iwonicz.


Pierwszy odcinek to prawie pięć kilometrów po niezbyt wybitnej kulminacji Kamiennej Góry (673 m). Mój gospodarz poradził, żeby nie iść szlakiem, tylko najpierw podejść łąkami na stoki góry Chyrowa (694 m) skąd podobno piękna panoramka na zachód, przy dobrej pogodzie aż po Tatry. Potem dopiero można skręcić na południe, aby dojść do czerwonego. Niestety nie mogłem go posłuchać, gdyż założeniem mojej wędrówki było ścisłe trzymanie się znaków czerwonych. Podziwianie widoków oznaczałoby opuszczenie prawie trzech kilometrów czerwonego, na co nie mogłoby pozwolić moje sumienie i uczciwość w stosunku do weryfikatora książeczki GOT. Zaliczałem przejście na odznakę, więc musiałem trzymać się zasad.
Do Pustelni św. Jana dotarłem tuż przed jedenastą. Ciekawa architektura murowanej kaplicy i kamienna sztuczna grota osłaniająca płynące pod nią źródło każą przypuszczać, że miejsce to darzone jest przez wiernych szczególną atencją. Kaplica zbudowana jest ponoć na miejscu samotni, w której przyszły święty spędził swoje młode lata, a źródło płynie nie tylko wodą, ale też innymi łaskami. Jakimi – nikt nie jest w stanie powiedzieć.


Kaplica w Pustelni Św. Jana z Dukli
fot. Autor

Dla mnie największą łaską tamtej chwili była możliwość obmycia i opatrzenia rany, którą zafundowały mi niezbyt dobrze dopasowane buty. Niestety zdobycie porządnych butów w moim rozmiarze nie jest w dzisiejszych czasach takie proste. Jestem nieszczęśliwym posiadaczem rozmiaru uznawanego przez przemysł obuwniczy za damski, co zmusza mnie do kupowania butów nieco większych. A to z kolei, przy dłuższych wędrówkach, najlepszy przepis na bolesne otarcia. Nie życzę nikomu.
Woda z pustelniczego źródła najwyraźniej załagodziła obrażenia, bo dalsze wydeptywanie szlaku odbywało się już prawie bezboleśnie. Po przekroczeniu szosy biegnącej na Przełęcz Dukielską w okolicach Nowej Wsi rozpoczęło się podejście na Szczob. Na pierwszym odcinku ok. 1,5 kilometra dosyć stromo, na tyle, że momentami trawersuję drogę, aby nie ślizgać się po szutrowej nawierzchni. Potem łagodnie, prawie kilometrową ścieżką po grzbiecie, który kończy się raptownie podejściem na Cergową (716 m). Dojście tu z Doliny Jasiołki zajmuje mi równą godzinę, z Chyrowej prawie trzy. Cergowa nie była by zbyt szczególną kulminacją, gdyby nie fakt, że zlokalizowana jest na obrzeżu karpackiego wału, nie mając od północy żadnej dorównującej jej wysokością konkurencji. Od tej strony jej stoki stromo schodzą do głębokiej doliny Jasionki, a dalej na północ już tylko pogórze. Dzięki temu jest wybitnym punktem widokowym, choć  nie woła o tym otwarcie. Sam szczyt zarośnięty krzewami i młodymi buczynami, a dalekie widoki otwierają się jedynie miejscami na grzbiecie, spomiędzy drzew. Warto je odnaleźć, bo jest na czym oko oprzeć aż po Krosno.
Pamiątką z Cergowej będą nie tylko fotografie pejzażu , ale także jeden z dwóch obrazów mojej fizjonomii, jakie w czasie samotniczych wędrówek po czerwonym udało się uwiecznić. Nie znam nazwiska autora, bo nikt na szlaku o takie rzeczy nie pyta, chyba że gajowy na patrolu. Człowiek, który zrobił fotkę wędrował tego dnia (18.05.2015) z Iwonicza do Chyrowej razem z dwójką towarzyszy. Z krótkiej rozmowy wynikło, że przyjechali ze Śląska i podobnie jak ja podążają Głównym Szlakiem Beskidzkim etapami, w miarę wolnego czasu zaliczając kolejny, z zamiarem przejścia całości. Tyle tylko, że oni szli w na zachód, a więc zupełnie odwrotnie niż ja.


L.P. na Cergowej.
Autor zdjęcia nieznany

Jeśli ktoś z Was wie o kim mówię proszę o kontakt. Zdjęcie, mimo że obiekt niezbyt fotogeniczny, powinno mieć autora, a i ciekaw jestem postępów na szlaku.
Po zejściu z Cergowej kończy się górskie wędrowanie i zaczyna asfalt. W trakcie ponad pięciokilometrowego dreptania po rozgrzanej drodze nie wydarzyło się nic godnego uwagi, poza tym, że wyludnione pagóry Beskidu przeszły stopniowo w ludną wieś Lubatowa. Odwykły już od zgiełku zbyt wielu ludzi i samochodów zostawiłem ją z tyłu czym prędzej, i pognałem do Iwonicza. W końcu to uzdrowisko, była więc szansa na zasłużony odpoczynek. I rzeczywiście. Iwonicz to dobre miejsce na dłuższy postój w trakcie wędrówki. Oferuje wszystko co turyście niezbędne w całkiem przyjemnej scenerii miedzywojennej zabudowy i parkowej zieleni. Dlatego też postanowiłem zostać do następnego dnia… ale to już zupełnie inna historia.


Deptak w Iwoniczu.
fot. Autor

1 komentarz: