piątek, 11 marca 2016

Korbielów - Krościenko cz. 2 - Kronika





OBEJRZYJ WSZYSTKIE ZDJĘCIA Z WĘDRÓWKI

 
 


Rabka - Stare Wierchy
Źródło: Compass

  
Kolejny, czwarty dzień wędrówki znowu przywitał mnie idealną pogodą. Pełne słońce i kilkanaście stopni na plusie o siódmej rano zapowiadało idealny dzień na szlakowydeptywanie. Jak wszystkie poprzednie zresztą, co potwierdza , że maj jest dobrym miesiącem na planowanie wycieczek. Z dziewięciu do tej pory majowych dni na czerwonym, tylko jedno przedpołudnie okazało się deszczowe. Nie mogę narzekać, tym bardziej, że mimo solidnego wypoczynku w Rabce, odczuwam już zmęczenie i przyda się dodatkowa, pogodowa motywacja. Jest 22 maja 2014 roku. Czwartek.

Park zdrojowy w Rabce
fot. Autor


Za rabczańskim parkiem rozpoczyna się jedna z najbardziej klasycznych górskich wędrówek. Przejście głównego grzbietu Gorców pomiędzy Rabką a Turbaczem. Trasa urozmaicona, ciekawa krajobrazowo, z wieloma punktami widokowymi. Po drodze trzy, jedne z najczęściej odwiedzanych schronisk w Beskidach: Maciejowa, Stare Wierchy i Turbacz. Dla mnie to nie tylko ścieżka, ale też kawał historii i mnóstwo wspomnień. Przeszedłem ją pewnie dziesiątki razy i nadal chętnie się tu pojawiam, bo ciągle nie mam jej dość. Po drodze wiele szlaków bocznych umożliwiających sporo wariantów przejścia. Już po wyjściu powyżej ostatnich zabudowań ulicy Gorczańskiej roztaczają się widoki na bliską Maciejową, a nieco wyżej, z łąk nad osiedlem Jurcówka, szeroka panorama od Lubonia Wielkiego na Północy po Babią Górę i Pasmo Policy na zachodzie. To ostatnie wydaje się tak daleko, że zachodzę w głowę jak to się stało, że w ciągu jednej doby udało mi się dotrzeć na nogach aż tutaj.
Powyżej dojścia czarnych znaków z doliny Słonki, na wysokości stoku narciarskiego, gratka dla miłośników geologii. Spękane warstwy fliszu karpackiego prezentują się przy samym szlaku w mikro skali, pokazując strukturę skał budujących te góry. Szczerze mówiąc geologia nigdy specjalnie mnie nie wciągała, ale flisz nawet dla laika różni się od innych formacji skalnych.  Nie wiem dlaczego, miejsce to przypomina mi za każdym o niszczycielskim działaniu człowieka i o sile, jaką góry muszą mu przeciwstawić. Tysiące butów przechodzących tamtędy co roku roznosi  te skały w pył, a one wciąż trwają, uporczywie broniąc się przed całkowitym zniszczeniem. Na ileż to sposobów człowiek próbuje je gnębić, a one ciągle są, choć już nie takie dzikie jak kiedyś. Zdaję sobie sprawę, że i ja dokładam swoje buty do tej niszczycielskiej roboty.
Parę minut po ósmej jestem na Maciejowej, przy górnej stacji wyciągu narciarskiego. Wśród turystów utarło się, że Maciejową nazywa się miejsce gdzie stoi schronisko. Tymczasem to właśnie tam gdzie kończą się liny wyciągu kartografowie wyznaczyli kulminację 815 m n.p.m. o tej nazwie. To kolejny przykład na to, jak oficjalne nazwy nabierają własnego życia i przemieszczają się nieraz spory kawałek zgodnie z wolą tych, którzy najczęściej ich używają. Nie dalej jak wczoraj byłem w Schronisku na Hali Krupowej, które wcale na Krupowej nie stoi i nikomu to nie przeszkadza. Bo nazwy mają służyć ludziom, a nie na odwrót. Maciejowa w naszym, turystycznym mniemaniu przesunęła się około kilometr na południowy wschód, na kulminację polany Przysłop. Lecz ktokolwiek wybiera się do schroniska nigdy nie powie, że idzie na Przysłop. Tu stoi przecież Schronisko PTTK na Maciejowej.


Bacówka na Maciejowej
fot. Autor



Jest to jeden z dwunastu bliźniaczych obiektów turystycznych powstałych w latach 70 i 80 dla wspierania tzw. turystyki kwalifikowanej. Chodziło o stworzenie sieci niewielkich noclegowni dla turystów indywidualnych, dla których wędrowanie po górach to nie tylko spacer, ale przede wszystkim pasja i związane z nią zaangażowanie. Miała to być baza z nieco odmiennymi zasadami działania, dla plecakowiczów preferujących kilkudniowe rajdy górskie. Schroniska turystyki kwalifikowanej miały nie przyjmować na nocleg grup zorganizowanych, nie przyjmować rezerwacji, i nie oferować długich, kilkudniowych pobytów. Zakładano też, że będą prowadzone przez rodziny, aby zapewnić ciepłą, rodzinną atmosferę. Podporządkowany temu był również sam projekt budynku, wspólny dla wszystkich tego typu obiektów. Zakopiański architekt Stanisław Karpiel stworzył prostą, niewielką bryłę bacówki , która miała być ekonomiczna w budowie i eksploatacji, zapewniając nocleg maksymalnie trzydziestu osobom. Projekt ten zamierzano powielić w kilkudziesięciu lokalizacjach wypełniając w ten sposób luki w zagospodarowaniu Beskidów. Ostatecznie wybudowano 11 takich „bliźniaków”, z czego 10 funkcjonuje do dzisiaj.  Jako pierwsza powstała Bacówka na Rycerzowej w roku 1975. Maciejową ukończono w 1977 roku, a jako ostatnią wybudowano Bacówkę pod Honem w Cisnej, w roku 1986. Tylko jedna z wybudowanych w tamtym okresie nie przetrwała . Bacówka na Lubaniu spłonęła w roku 1978. Trzeba też wspomnieć, że pomysłodawcą i twórcą sieci tych jakże sympatycznych chatek, był Edward Moskała. Jeden z najbardziej zasłużonych dla turystyki górskiej społeczników. Ten sam , który  razem z Władysławem Krygowskim wytyczał nowy przebieg czerwonego szlaku w powojennych Bieszczadach. Stworzył on w 1976 roku Klub Baców zrzeszających ludzi związanych z tworzeniem sieci bacówek PTTK . Od roku 1984 jego siedzibą jest korbielowskie schronisko „Chata Baców”.

Edward Moskała
Źródło: Archiwum COTG


Jakoś tak jest, że choćbym nie wiem jak się spieszył zawsze przysiadam na ławce przy bacówce na Maciejowej i spoglądam przynajmniej chwilę na Obidową i wyłaniające się zza niej przy dobrej widoczności Tatry. Na drugą, północną stronę, ciekawe widoki zapewnia polana Przysłop. Tuż przed schroniskiem po lewej rozległa panorama Beskidu Wyspowego z Luboniem Wielkim w roli głównej. Stąd również świetny widoczek na zachód, na Babią Górę i Pasmo Policy


Z polany Przysłop na południe
fot. Autor


Kolejny obowiązkowy dla mnie punkt wypoczynkowy na trasie między Rabką  a Turbaczem to Schronisko na Starych Wierchach. Położone niecałą godzinę marszu od Maciejowej przy granicy Gorczańskiego Parku Narodowego, na długim grzbiecie Obidowca, ciągnącym się od Turbacza po Obidową. Miejsce, które przygarniało mnie pod swój dach wielokrotnie, choć o ile sięgam pamięcią nigdy pod tym dachem nie spałem. Ile razy przyszło mi tu zanocować, zawsze wolałem złożyć kości w namiocie, zwłaszcza że atmosfera na tutejszym biwaku często bywała nie tylko turystyczna, ale też imprezowa. Zwykle chodziło się tutaj spać wcześnie… rano. Stare Wierchy to nazwa polany, prawdopodobnie rzeczywiście bardzo starej. Wiadomo, że już w XVI w. istniała tutaj karczma, a jeszcze dawniej poprowadzono tędy drogę łączącą opactwo Cystersów w Szczyrzycu z jego dziedzinami w Kotlinie Nowotarskiej.
Jestem już w drodze ponad dwie i pół godziny, dlatego należy mi się trochę odpoczynku. Siadam pod ścianą schroniska łapiąc coraz gorętsze promienie słońca, jakbym ładował solarne baterie. Wokół pusto, tylko gospodarz krząta się przy rozkładaniu dystrybutora płynnego bursztynu. Tym razem nie skorzystam z jego usług. Bursztyn o tak wczesnej porze skutecznie odbiera ochotę do marszu, a jeszcze spory kawałek przede mną. Spokojnie ładuję baterie popijając herbatę.

Pierwsze schronisko na polanie Stare Wierchy (lata trzydzieste XX w.)...
Źródło: Oddział PTTK w Rabce-Zdrój
 

... i obiekt współczesny
fot. Autor
 

Stare Wierchy - Kiczora
Źródło: Compass
 

Od schroniska czerwony wiedzie granicą GPN stopniowo nabierając wysokości przez Groniki (1027m), Obidowiec (1106 m) i Rozdziele (1198 m). Po drodze kilka bocznych ścieżek zachęca do głębszych penetracji Gorców i nie tylko. Jeszcze ze Starych Wierchów można cofnąć się żółtym szlakiem by po 3 – 4 godzinach dotrzeć  na Luboń Wielki. Z Obidowca można zejść zielonym na Koninki i Porębę Wielką odwiedzając po drodze obserwatorium astronomiczne na Suchorze. Z Rozdziela i Turbacza można puścić się bez szlaku na dół, ku malowniczej dolinie Lepietnicy. Choć możliwości wiele, dzisiaj liczy się tylko czerwony. Z tym odcinkiem szlaku wiąże się pewna niezrozumiała dla mnie osobliwość. Wbrew nie tylko instrukcji znakarskiej, ale również estetyce, tutejsze drzewa pokryto dosyć swobodnym malarstwem mającym -  jak rozumiem - ułatwiać poruszanie się po szlaku. Wzdłuż granicy parku prowadzą bowiem dwa szlaki  turystyczne PTTK, ścieżka przyrodnicza, szlak konny oraz czerwony szlak rowerowy, którego oznaczenie dubluje się na każdym drzewie. Do kompletu brakuje tylko żółtych krzyżyków oznaczających szlak papieski. Szybki rzut oka na mapę i już wiem dlaczego namalowano dwa czerwone rowery. Idą tędy dwa czerwone szlaki rowerowe – jeden na Turbacz, a drugi do Koninek – tyle, że jeden jest bardziej czerwony od drugiego. W każdym razie efekt jest dość kuriozalny i przypomina raczej słup ogłoszeniowy, a nie szlako wskaz. Rozumiem jednak, że jakoś trzeba było pogodzić te ścieżki i wszystkich ich użytkowników. Tylko czy nie dałoby się jakoś bardziej subtelnie?


fot. Autor


Między Obidowcem a Rozdzielem pamiątka kolejnej już na szlaku katastrofy lotniczej. W maju 1973 roku rozbił się tutaj niewielki dwusilnikowy samolot sanitarny, przewożący chore dziecko z Nowego Targu do Rabki. W wypadku zginęła matka dziecka, a jej nazwisko upamiętniono na szczątkach samolotu, złożonych tuż przy szlaku ku pamięci. Ewenementem jest przyczyna tej tragedii. 25 maja w rejonie Turbacza panowały trudne warunki atmosferyczne, łącznie z silnymi opadami śniegu, które radykalnie ograniczyły pilotowi widoczność. Nawet tutaj, pod koniec maja opady śniegu zdarzają się niezmiernie rzadko.



Źródło: Wikimedia Commons. Domena Publiczna


fot. Autor


Stąd na Turbacz jeszcze około godziny, w zasadzie cały czas po górę. Najtrudniejszy ostatni fragment na samej kopule szczytowej, gdzie trzeba było  przejść przez wiatrołom pomiędzy powalonymi drzewami. Na szczycie przez ostatnie lata nie zmieniło się wiele. Betonowy słup triangulacyjny i żelazny krzyż pilnują tego wierzchołka od kiedy pamiętam. Dokoła smreki, które jakimś cudem opierają się wiatrom i skutecznie zasłaniają szczyt z każdej strony. Widoków prawie nie ma. Jestem już mocno zmęczony więc przysiadam na granitowym słupku i zastanawiam się nad menu dzisiejszego obiadu. Czy lepsze będą domowe kanapki, czy może bigos ze schroniskowej kuchni, której zapachy zdają się docierać aż tutaj. Zobaczy się na dole.
Jeśli ktoś nie widzi potrzeby wdrapywania się na szczyt, można go obejść od północy. Od tej strony jest jeszcze inna droga do schroniska. Trzeba zejść ze szlaku w miejscu, w którym skręca on ostro w prawo na ostatnie podejście przed szczytem. Czasami stoi tam prowizoryczny szlako wskaz z tabliczką wskazującą  drogę na szczyt i odbicie na Szałasowy Ołtarz. Błotnista droga poprowadzi 200 metrów, prosto na Halę Turbacz z papieskim ołtarzem. Stamtąd do schroniska jeszcze niecałe piętnaście minut, razem z wiązką trzech szlaków: żółtego, niebieskiego i zielonego.
Przy bufetowym kontuarze melduję się za piętnaście dwunasta, czyli 4,5 godziny od wyjścia z Rabki. Jednak skorzystam z tutejszej kuchni, bo jedzenia nie mam ze sobą zbyt wiele, a nie jestem pewien, czy w Sudzionkach, gdzie zaplanowałem nocleg, będzie można coś zjeść. (Jak się później okazało, moje obawy zupełnie się nie potwierdziły.) Tymczasem zapełniam żołądek gorącym bigosem i delektuję się panoramą Tatr za oknami stołówki. Potem wychodzę na zewnątrz i leżę do słońca znowu ładując baterie. To już czwarty dzień wędrówki i jakby zaczynało mi brakować sił. Będę musiał jakoś rozwiązać ten problem zanim poważę się na jednorazowe przejście czerwonego.
Schronisko na Turbaczu jest całkowitym przeciwieństwem mijanej niedawno Maciejowej. Trudno nazwać bacówką obiekt, który oferuje 110 miejsc noclegowych, osobną kawiarnie, restaurację i salę kominkową. Jest największym i jednym z najczęściej odwiedzanych obiektów schroniskowych w całych polskich Beskidach i raczej nie należy się tutaj spodziewać spokoju i rodzinnej atmosfery. Wielkość ma swoją cenę.



Największe schronisko w Beskidzie
fot. Autor


Zarówno samo schronisko, jak i jego otoczenie opisywałem wcześniej TUTAJ. Teraz wypada mi jedynie dodać, że ten kamienny kolos, nie jest bynajmniej pionierem w zagospodarowaniu turystycznym tej okolicy. Pod Turbaczem działały wcześniej dwa schroniska. Pierwsze wybudowano w 1925 roku na Polanie Wisielakówka, ok. 200 metrów powyżej dzisiejszej Kaplicy Papieskiej, przy szlaku żółtym. Działało ponoć do końca 1933 roku, kiedy to spłonęło. Następne postawiono już na Polanie Wolnica w latach 1934 – 36, mniej więcej w miejscu obecnego obiektu. Niestety w 1943 roku podzieliło los poprzednika, a pożogę wzbudzili polscy partyzanci likwidując w ten sposób niemiecki punkt oporu.




Schronisko na polanie Wiesielakówka z roku 1925
Źródło: Oddział PTTK Rabka-Zdrój

Ślad na starej mapie po schronisku na Wisielakówce
Źródło: Archiwum WiG: Arkusz Rabka. Pas 50 Słup 30. Warszawa 1934


Odpoczynek i rozmyślania nad historią zajmują mi ok. półtorej godziny. Choć nie muszę się spieszyć , powoli wyruszam, żeby nie rozleniwić się na dobre. Pogoda wymarzona i do końca dnia nie zapowiada się w tym względzie żadna zmiana. Mam nieco ponad jedenaście kilometrów do Studzionek i zamierzam przeczłapać je w żółwim tempie, delektując się wszystkim co spotkam po drodze.
Spacerek po Długiej Hali do esencja gorczańskiego wędrowania i obowiązkowy element każdej wycieczki na Turbacz. Łagodnie pofalowany grzbiet z szeroką polaną otoczoną zwartym drzewostanem i rozległymi widokami w różnych kierunkach, to w zasadzie wszystko, czego oczekujemy od górskich pejzaży. No i ta cywilizacyjna cisza strzeżona pilnie poszumem wiatru, trelem ptactwa i czasami odgłosami przemieszczającego się stada owiec. W takich miejscach mam ochotę wyciszyć telefon, nawet jeśli dookoła wesoła gawiedź niedzielnych turystów. Dziś na szczęście jest czwartek i na całej hali nie ma nikogo.
Dochodzę do rozwidlenia szlaków na wschodnim skraju polany Gabrowskiej Dużej i uświadamiam sobie, że byłem tutaj nie dalej jak trzy tygodnie temu. W długi majowy weekend wędrowaliśmy z moją lepszą połówką z Ochotnicy do Nowego Targu via Jaworzyna Kamienicka i Turbacz (Link do opisu TUTAJ). Wtedy, groźnie wyglądające chmury odwiodły nas od bocznego wypadu na Kiczorę. Dzisiaj więc odrabiam tę zaległość i dzięki uprzejmości czerwonego pojawiam się na niej parę minut przed drugą. Kopuła Kiczory to zwornik dwóch największych wschodnich odgałęzień gorczańskiej ośmiornicy. Przynajmniej osiem długich grzbietów odgałęzia się gwiaździście od Turbacza, tworząc coś na kształt tego głowonoga. To właśnie takie ukształtowanie urozmaica nasze gorczańskie peregrynacje, umożliwiając wiele wariantów marszruty. Myślę, że właśnie ta cecha przyciąga tu wielu dreptaczy. Można przewędrować  Gorce nawet kilka razy i nie powtórzyć żadnej trasy. Mnie najbardziej interesuje najdłuższy, prawie 20 kilometrowy gorczański grzbiet, który od Kiczory zbiega najpierw na południe, a potem niemal wprost na wschód. Najpóźniej jutro ma doprowadzić mnie do Krościenka.
Tymczasem szlak doprowadza na skraj Hali Młyńskiej, która opada z Kiczory na wschód i południe, otwierając jedne z najciekawszych tutejszych widoków. Na wschodzie obserwuje co mnie czeka, patrząc na długi pofalowany grzbiet Lubania, zwieńczony od wschodu jego szczytową kopułą. Za nim majaczy w dali Beskid Sądecki, a obok, od południa wody Jeziora Czorsztyńskiego. Na dużym powiększeniu fotografii dojrzeć można nawet zamek w Niedzicy. Nieco dalej i na lewo od jeziora strzepią się Pieniny Właściwe z Trzema Koronami. Na prawo zaś wschodnia część Tatr Wysokich i Bielskich, z rozpościerającą się u ich podnóża spiską częścią Kotliny Orawsko – Nowotarskiej. Bardzo ciekawe miejsce na krótki wypad z Turbacza zwłaszcza, że całkiem niedaleko stąd -niecałe pół godziny zieloną ścieżką przyrodniczą - na Jaworzynę Kamienicką. To niewątpliwie dwie perły w gorczańskiej koronie.


Widok z Kiczory na Pasmo Lubania...
fot. Autor

...i na Tatry
fot. Autor




Kiczora - Studzionki
Źródło: Compass


Zejście na Przełęcz Knurowską zajmuje mi nieco ponad godzinę. Po drodze kilka malowniczych polan z szałasami i wycinkowymi widokami, głównie na wschód i częściowo południe. Odcinek momentami dosyć stromy, a że w nogach mam już parę kilometrów , czuje coraz większe zmęczenie. Pocieszam się tym, że do Studzionek jeszcze niecała godzina, o ile nie będzie żadnych niespodzianek. Kilkaset metrów przed szosą ochotnicką prywatny pensjonat przy samym szlaku, w którym oprócz noclegu dają ponoć również jadło i napitek, ale nie zamierzam tym razem przekonywać  się o tym. Planując trasę myślałem o zakotwiczeniu właśnie tutaj , uznałem jednak, że lepiej będzie zrobić jeszcze parę kilometrów dzisiaj, aby skrócić nieco trasę piątkową. Mógłbym w ten sposób złapać w Krościenku wcześniejsze połączenie z Krakowem. Poza tym czytałem o Studzionkach parę dobrych opinii, a że ostatnio zaczynam mocniej przepraszać się z Internetem, postanowiłem pójść właśnie tym śladem. Było to pierwsze ciekawe miejsce w górach odkryte przeze mnie dzięki elektronice.
Ale zanim tam dotarłem czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. I nie chodzi tu o sterty powalonych drzew, które po raz kolejny w czasie tej wędrówki spowalniały mój marsz. Nie chodzi też o to, że w czasie pokonywania jednej z nich roztargałem spodnie tak skutecznie, że nie nadawały się  już zupełnie do niczego. Niespodzianką było to, że w momencie kiedy patrzyłem na strzępy moich nowiutkich górskich gatków, dotarło do mnie znaczenie słów, wypowiedzianych przez sprzedawczynię w momencie gdy decydowałem się na ich zakup. Otóż wśród marketingowego trajkotu jakim mnie wtedy obdarzyła, zacząłem dostrzegać sens. Zawsze kiedy słyszę podobny monolog z ust młodego sprzedawcy próbującego coś sprzedać, przełączam się na tryb analizy wewnętrznej, zupełnie odcinając informacje z zewnątrz i koncentrując się na własnym osądzie dylematu. A  że mój portfel z głębi swojego wnętrza głośno akurat wzywał pomocy, zdecydowałem się na opcję tańszą. A Pani przecież mówiła, że ten materiał łatwo się targa. Ostrzegała, że nie ma jakiegoś tam „…stopu” i każda dziurka może wywołać katastrofę.
Największym zaskoczeniem tego dnia okazała się konkluzja, że nawet marketingowe oszustwa, którymi karmią nas sprzedawcy mogą zawierać śladowe ilości prawdy. Sztuka polega na tym, żeby ją z tego bełkotu wyłowić. A ja nigdy nie byłem w tym dobry. Zawsze wybieram oczami i emocjami i dlatego muszę teraz gonić z gołym tyłkiem po lesie.
Zanim wyłoniłem się z lasu zdążyłem jednak przywdziać na siebie coś na tyle gustownego, że gospodyni noclegowni u Chrobaków bez zastrzeżeń przyjęła mnie pod swój dach.  Osiedle Studzionki to miejsce wyjątkowej urody. Zaledwie kilka gospodarstw wśród rozległych pastwisk  na wysokości ponad dziewięćset metrów. Mimo to nie jest odizolowane od świata. Dwie drogi asfaltowe sprowadzają do wyboru, albo do Ochotnicy, albo do Szymbarku i Knurowa po przeciwnej stronie grzbietu. Co prawda wielu nie uzna tego miejsca za cywilizowane, bo nie ma tu sklepu, ale był za to syn gospodyni, który zrealizował moje zamówienie na bursztyn w czasie krótszym niż wzięcie prysznica i zaleczenie ran po niedawnym przedzieraniu się przez świerkowe gałęzie. Bursztyn znalazłem pod drzwiami jak mleko na klatce schodowej dawnego , PRL-owskiego blokowiska. Do tego domowy obiad na małej stołówce w przyziemiu, przygotowany specjalnie dla mnie, wygodne łóżko, ciepły koc i niczego już do szczęście nie trzeba było. No, może jeszcze krótki obchód po okolicy z aparatem w ręku i kolejna panorama Tatr, tym razem na prawie całą ich szerokość. Zmęczenie po czterech dniach wędrówki przybiło mnie do łóżka jeszcze zanim słońce zgasiło światło. Dobrze, że jutro ostatni dzień.


Studzionki o poranku
fot. Autor




Studzionki - Lubań
Źródło: Compass



Ostatnia myśl poprzedniego dnia straciła ważność wraz z nastaniem poranka. Nowe siły wstąpiły we mnie po części za sprawą świetnej pogody, poniekąd zaś na myśl, że jeszcze parę kilometrów i kolejny etap moich górskich zamierzeń będę mógł zaliczyć do udanych. Poza tym zaczynał się weekend, a  to zawsze nastraja optymistycznie.  Wyobrażenie najbliższych paru godzin nieco zaciemniły wieści od  mojej gospodyni. Wczoraj wieczorem jej syn wrócił z oględzin lasu na grzbiecie Kotelnicy, którym gospodarzą. Okazało się, że ta sama wichura, która poczyniła tak duże szkody na Policy, i tutaj postanowiła zaszaleć. Według jego słów tylko na ich dziedzinie powaliło ¼ drzew, a szlak na kilku kilometrach powyżej Studzionek w zasadzie nie nadaje się do wędrówki. Powiedział nawet, że na moim miejscu wrócił by tu za miesiąc, jak trochę to wysprzątają.
No cóż. Gdybym się naoglądał takich zniszczeń na moim podwórku, na pewno niebyłym obiektywny. Nie zamierzam przerywać wycieczki tylko dlatego, że parę drzew nie oparło się wichrowi.
Najbliższe godziny miały jednak potwierdzić jego słowa. Planowałem na dzisiaj 5,5 do 6 godzin wędrówki a wydłużyło się to prawie do ośmiu. A czas wcale nie był najwyższą ceną jaką musiałem w za ten dzień zapłacić. Pokonywanie świerkowego rumowiska okazało się tak nieznośne, że już po pierwszym kilometrze zacząłem rozglądać się za możliwością ucieczki w dolinę. Po dwóch godzinach było mi już obojętne czy zejdę na północ do Ochotnicy, czy w kierunku Dunajca, byleby wyplątać się z tego labiryntu konarów. Szczęśliwie nie natknąłem się na żadną wyraźną drogę w dół, bo z pewnością nie dotarłbym do celu. Droga na Runek (1005 m) jeszcze długo będzie mi się kojarzyła bardziej z Golgotą niż Lubaniem, choć przecież w normalnych warunkach jest całkiem sympatyczną ścieżką spacerową bez wybitnych przewyższeń. Byłem tu ostatnio w 2006 roku i nie pamiętam żadnych trudności – no, może poza ostatnim podejściem na sam stożek Lubania. Reszta trasy to w większości dosyć wygodna leśna droga.
Tego dnia jednak dotarcie na polanę Morgi do zielonego zejścia na Ochotnicę zajęło prawie trzy i pół godziny zamiast spodziewanych dwóch i kosztowało tyle sił, że zaległem na jej skraju i nie zamierzałem ruszać się stamtąd przynajmniej przez najbliższy kwartał. Z podejścia na Runek nie pamiętam prawie nic poza pniami, konarami i gałęziami. Było też mnóstwo kluczenia pomiędzy nimi, ciągłego obchodzenia, przeskakiwania, przechodzenia spodem, skręcania i zawracania. Zdarzało się też ściąganie plecaka, żeby przerzucić go nad zawalidrogą i wciskanie się w wąską szczelinę pomiędzy dwoma przytulającymi się pniami. To z pewnością nie było spełnienie marzeń wędrowca, mówiąc oględnie. Nawet nie jestem w stanie powiedzieć w którym miejscu skończyło się to cmentarzysko drzew. Na pewno o wiele za późno skoro prawie rzuciło mnie na kolana.
O tym jak dotarłem na Lubań (1211 m) może nie będę opowiadał, bo musiałbym użyć słów moralnie niepoprawnych. Zwłaszcza opis ostatnich trzystu metrów podejścia pod szczyt musiałby w nie obfitować, a sianie zgorszenia nie jest przecież celem tej pracy. Poprzestanę na tym, że miałem  dość takich spacerów, gdzie nogi plątają się jak początkujący złodziej w zeznaniach. Kwadrans po jedenastej usiadłem przy szałasie bazy namiotowej, działającej pod szczytem w okresie lata.


Papieski krzyż na zachodniej kulminacji Lubania
fot. Autor

Baza namiotowa na Wierch Polanie w sezonie letnim
fot. Autor


Teraz nie ma tu obozowej kuchni, więc naleśników także nie da się zamówić, a przydało by się trochę zasilania przed zejściem do Krościenka. Zadowalam się batonem, który od poniedziałku chował się przed pożarciem w najgłębszych czeluściach plecaka. Liczył, że go nie znajdę, optymista. Nastój poprawia mi też towarzystwo, które zaległo na polance bazowej, rozrzucając w nieładzie plecaki  i zastanawiając się czy nie zostać tutaj na dłużej. Ich widok i zachowanie przypomniały mi pewną sytuację z 1992 roku, kiedy to grupa świeżo upieczonych maturzystów wybrała się na ostatni wspólny wypad górski w Beskid Sądecki. Wędrowanie potrwało może parę godzin i zakończyło się dwudniowym zaleganiem na szczycie Jaworzyny Krynickiej w podobnym beztroskim nieładzie. Leżenie, odpoczywanie, jedzenie i nie tylko, gadanie, gitara, śpiewanie, milczenie i znów gadanie, przeważnie o rzeczach tak błahych, jak to tylko możliwe. Ogólnie marnowanie czasu w najlepszy sposób jaki człowiek jest w stanie wymyślić. A wokół cisza, góry i las (to było jeszcze zanim Jaworzyna zginęła pod kołami buldożerów).
Teraz, na Lubaniu, sytuacja rozwija się podobnie. Grupa kilkunastu młodych plecakowiczów i plecokowiczek ewidentnie  szuka pretekstu do nieruszania się z miejsca i założenia stałej bazy aż do niedzieli. Opór niektórych członków grupy jest tak mały, że prawdopodobnie stary scenariusz sprawdzi się i tym razem. Kimkolwiek byliście pozdrawiam i dziękuję.
Podobieństwa do Jaworzyny Krynickiej nie kończą się na tym. Ci, którzy odwiedzali ją dawniej, wiedzą jak urokliwym miejscem kiedyś była i czym stała się teraz. Jaka katastrofa może spotkać nasze góry, jeśli nie będzie się ich należycie chronić. Wszędzie znajdą się ludzie, którzy poza wnętrzem własnego portfela świata nie widzą, a piękno przyrody jest dla nich jedynie sposobem na jego wypełnienie. Pod Lubaniem też takich nie brakuje i nie jeden już raz  przymierzano się do zrobienia z niego kolejnej Gubałówki. Okoliczne gminy widzą w tym swoją szansę na sukces i chyba tylko najwyższa opatrzność chroni jeszcze ten skrawek Beskidu przed zaasfaltowaniem.
Siły wracają do mnie powoli, dlatego też postanawiam dać im szansę i rozciągnąć odpoczynek o kwadrans, może nawet dwa.  Zmęczenie to dobry pretekst, żeby przedłużyć kończącą się już przygodę choćby o chwilę. Za parę godzin z powrotem zanurzę się w doliny i w nieuchronność egzystencjalnych utrapień. Odwlekam ten moment przepatrując pamięć i okolicę w poszukiwaniu śladów przeszłości. Na Lubaniu funkcjonowały onegdaj dwa schroniska. Pierwsze funkcjonowało od 1939 roku i końca wojny, jak wiele mu podobnych, nie doczekało. Spalili je Niemcy w roku 1944. Stało w południowej części szczytowej polany, zwanej przez miejscowych Wierch Lubania. Drugie schronisko także pochłonęły płomienie. Była to bacówka turystyki kwalifikowanej bliźniacza do tej z Maciejowej, oddana do użytku w roku 1975. Jej krótki żywot zakończył się tragicznie po niecałych trzech latach i potem nie podjęto już próby jej odbudowy. Położona była kilkaset metrów poniżej szczytu w dolnej części polany Wyrobki, przez którą dziś wiodą dwa szlaki: zielony szlak z Grywałdu i niebieski z Kluszkowców.


Budowa Bacówki na polanie Wyrobki w roku 1974
Źródło: Wikimedia Commons. Autor pl.wiki: Wp. CC BY-SA 3.0


Lubań - Krościenko
Źródło: Compass




Niezaprzeczalną wadą każdego końca jest jego nieuchronność i nadmierne odwlekanie go, wcale nie rozwiązuje problemu. Zbieram więc plecak i resztki silnej woli aby dokończyć to, co pięć dni temu zacząłem. Jeszcze dwie godziny jedną z najstarszych ścieżek turystycznych w Beskidach (podobno wyznaczono ją w roku 1912) i czerwony sprowadza mnie do Krościenka. Tutaj kończy się drugi etap mojej wędrówki czerwonym przez Beskid. Na krościeńskim moście kończą się Gorce a zaczyna Beskid Sądecki. Jedna wędrówka się kończy, aby można było zacząć następną…
 
Krościenko. Z Gorców w Beskid Sądecki.
fot. Autor
 

2 komentarze:

  1. Kluszkowiec nie Kluszkowców.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zacny artykuł! Łemkowyna, którą już niewielu pamięta odeszła, ale.. pamięć po niej pozostaje. A tak na prawde - żyje w sercach tysięcy ludzi.... :)

    Pozdrawiamy!!!

    OdpowiedzUsuń