piątek, 29 września 2017

Worek Raczański Cz.1 - Kronika





Początek roku to według powszechnego uznania najlepszy moment na zmiany. Wobec panującego w tym czasie trendu do ulepszania siebie i otaczającego świata, uznałem i ja, że czas zmienić coś w moim górskim wędrowaniu. Najważniejszym impulsem do tego stała się decyzja podjęta jeszcze w sierpniu roku ubiegłego, że sezon 2017 musi być tym, w którym ostatecznie rozliczę się z Głównym Szlakiem Beskidzkim. A ostatecznie będzie wtedy, gdy przejdę go jeszcze raz, tym razem za jednym zamachem – w jednej wędrówce. Zamiary takie nosiłem bowiem w sobie już zbyt długo i w końcu trzeba się było na to zdecydować.
Ale żeby taki zamiar przekuć w skuteczny czyn musiałem najpierw zmienić praktyczne podejście do wędrowania. To co sprawdzało się w wędrówkach kilkudniowych mogło nie wystarczyć na pokonanie 500 kilometrowej trasy, a z uwagi na ograniczenia czasowe, szansę  będę miał raczej tylko jedną. W ciągu tych 20 dni wszystko musi się zgrać i wiedziałem, że powinienem przygotować się do tego zawczasu. Stąd decyzja o noworocznych zmianach, które miały mnie przerobić ze średnio- na długodystansowca. A wycieczka do Worka Raczańskiego miała zweryfikować ich słuszność.
Uznałem, że poza zmianami mentalnymi najpilniejszą sprawą będzie zredukowanie wagi ekwipunku do absolutnie niezbędnego minimum. Każde zaoszczędzone deko to ulga dla mięśni i stawów, a to przecież one zadecydują o sukcesie na tak długim dystansie. Postanowiłem dać im szansę, bo nawet najsilniejsza wola nie wystarczy, gdy reszta odmówi współpracy.
Już pierwszy przegląd zasobów wirtualnej chmury pokazał, że redukcja wagi ekwipunku będzie niestety musiała iść w parze ze znaczną redukcją wagi portfela. Producenci zdają się bowiem ustalać ceny swojego sprzętu odwrotnie proporcjonalnie do jego wagi. Im lżejszy tym droższy. Ale innego sposobu nie było. Zacisnąłem więc zęby, zamknąłem oczy, kupiłem kieszonkową wagę elektroniczną i ruszyłem na podbój outdoorowego świata.
Szybko okazało się, że wymiany będzie wymagała większość mojego wyposażenia, od plecaka począwszy, na apteczce skończywszy. To co posiadałem do tej pory - nie najgorszej co prawda jakości i dobrej wytrzymałości  - wykonane było z materiałów znacznie cięższych niż te, które wykorzystuje się obecnie.  Na początek poszedł plecak. Nie będę wymieniał nazw, bo nie oto tu chodzi. Powiem tylko, że zakupiłem model 38 litrowy, o 12 litrów mniejszy od poprzedniego, prosty, bez zbędnych kiszonek i przegródek, z lekkim wyjmowanym usztywnieniem. Waga to ok 1200 g, więc na jego wymianie zaoszczędziłem prawie 1300 g. Szkoda tylko, że oszczędności ograniczyły się jedynie do wagi.
Autor na raczańskim szlaku.
fot. Paweł od Gór

Potem przyszedł czas na kurtkę. Tutaj szło już trochę gorzej ze względu na dużą różnorodność oferty i olbrzymie rozbieżności w cenach. Zdecydowałem, że musi mieć membranę i to możliwie najlepszą, żeby nie przepuszczała deszczu i wiatru nawet w najtrudniejszych warunkach pogodowych. Nie musi być ciepła, bo używać jej będę wyłącznie w sezonie wiosna – jesień. No i oczywiście powinna być jak najlżejsza. Wybrałem cieniutkiego sztormiaka z laminowanymi szwami i zamkami, z dobrze oddychającą membraną i wadze poniżej 300g. Moja dotychczasowa kurtka ważyła równe 600 g.
Kolejne oszczędności wagowe poczyniłem  wymieniając polar na cieńszy i przepakowując kosmetyczkę wraz z apteczką do jednego, lżejszego etui. Do tego stary, rozszczelniający się termos wymieniłem na nieco droższy, za to 150 gram lżejszy i już miałem w sumie ponad dwa kilogramy na grzbiecie mniej. Doszedłem też do wniosku, że do tej pory nosiłem ze sobą stanowczo za dużo wody. Zwykle była to butelka 1,5 litrowa plus półlitrowy termos z herbatą. Uznałem, że na szlakach jest tyle możliwości jej uzupełnienia, że butelka 0,7 litra najzupełniej wystarczy. Termos zostawiłem, ze względu na to, że nawet w ciepłe dni gorąca herbata potrafi pokrzepić jak mało co.
Dobra wiadomość była taka, że nie musiałem wymieniać śpiwora.  Mój budżet zapewne już by tego nie wytrzymał. Po kolejnym przejrzeniu wirtualnej chmury i nieskończonej ilości wystaw sklepowych mój 20-letni śpiwór o wdzięcznej i nic już dzisiaj nie mówiącej marce Mumia, okazał się bezkonkurencyjny. Waga 600 gram stawiała go w równym rzędzie z najlżejszymi na rynku, z tym, że te dzisiejsze wystrzeliwały cenowo w kosmos, podczas gdy moją Mumię z tego co pamiętam otrzymałem za 50 złotych w promocji przy zakupie plecaka. To były piękne lata dziewięćdziesiąte, kiedy dobre wcale nie znaczyło drogie i o wiele rzadziej namawiano nas do przepłacania za wątpliwe korzyści.
Odchudzenie mojego bagażu sięgnęło już zatem prawie 3 kilogramów, a to nie miał być wcale koniec. Szykowały się bowiem jeszcze dwie zasadnicze zmiany, które miały zwiększyć moją mobilność i sprawność w poruszaniu się po szlakach. Ale one miały nastąpić nieco później. Były bezpośrednim wynikiem testu, jakim miała być eskapada do Worka Raczańskiego w połowie marca 2017 roku.



Wędrówka na długich dystansach wymaga nie tylko odpowiedniej kondycji fizycznej. Równie ważna, albo nawet ważniejsza jest psychika, bo to ona pcha do przodu albo ciągnie w tył - zależnie od nastroju. Od dłuższego już czasu przeczuwałem, że aby zwiększyć szansę przewędrowania 500 kilometrów górskich ścieżek w dobrej formie psychicznej, dobrze by było zapewnić sobie jakieś rozsądne i odpowiednio nastawione towarzystwo. Tylko gdzie takie znaleźć? Ilu może być w pobliżu ludzi, którzy tak jak ja zechcieliby na trzy tygodnie rzucić wszystko i zapuścić się w beskidzkie ostępy i to w tym samym czasie co ja? W moim przypadku jedna szansa na milion. Z najbliższych znajomych mało kto chodzi po górach, a jeśli już to raczej na jednodniowe, najlepiej krótkie wędrówki raz na ruski rok. Ci, których mógłbym ewentualnie posądzić o ambitniejsze zapędy właśnie założyli rodziny i myśli kierowali raczej ku budowie rodzinnego gniazda, a nie ku wyfruwaniu z niego.
Współczesność daje pewne możliwości na takie zmartwienie. Niektórzy szukając towarzystwa ogłaszają to w Internecie. Niby zwiększa się w ten sposób szansę na sukces przez dotarcie do dużej ilości potencjalnie zainteresowanych, ale niesie to ze sobą pewne ryzyko. W razie pozytywnej odpowiedzi otrzymuje się kota w czarnym i mocno zawiązanym worku. Nie chciałem zdawać się na przypadek i obarczać odpowiedzialnością za moją psychikę kogoś zupełnie nieznanego. Wolałbym raczej pójść sam. Uważam, że w wirtualną sieć najszybciej można złapać wirusa.
Czasami w takich sytuacjach z pomocą przychodzi ślepy los. Kilka miesięcy przed planowanym wyjściem u siebie w pracy natknąłem się na człowieka, który chodzi po górach. Mój zakład pracy, choć liczny personalnie, nie obfituje w miłośników gór, więc zainteresowałem się tematem dosyć żywo. Kiedy po jakimś czasie okazało się, że nasze górskie plany są zasadniczo zbieżne, zbieżność ta wkrótce wyewoluowała we wspólny plan. Wszystko zaczęło zbiegać się w jedną całość i było już jasne, że próba przejścia GSB jest tylko kwestią czasu.


"Paweł od gór" na raczańskim szlaku
fot. Autor


Pomysł odwiedzenia Worka Raczańskiego właśnie teraz, w połowie marca, zrodził się z konieczności przeprowadzenia próby generalnej przed czerwonym. Chciałem sprawdzić nie tylko nowo zakupiony sprzęt, ale także dotrzeć się we wspólnym wędrowaniu z „Pawłem od gór” – bo taki przydomek otrzymał mój towarzysz. Trzy dni w Beskidzie Żywieckim powinno pokazać, czy to się może udać.
Worek Raczański to najbardziej na południe wysunięta grupa Beskidu Żywieckiego, w szerokim zakolu grzbietu wododziałowego na granicy ze Słowacją, pomiędzy Przełęczą Ujsolską vel Glinka a Przełęczą Graniczną tuż nad Zwardoniem. Ciekawa, urozmaicona rzeźba terenu, a nade wszystko jego rozległość, dają szlakowydeptywaczom dużą swobodę w planowaniu wędrówek. Wystarczy trochę uważniejszy rzut oka na mapę by stwierdzić, że to trekkingowe El Dorado. Gęstość znakowanych szlaków i obfitość miejsc noclegowych stanowią obietnicę nie do pogardzenia. Miejsce to miało jeszcze jedną, chyba najważniejszą zaletę. Nigdy dotąd tam nie zaglądałem, a przecież nieznane powietrza pachną najlepiej. Z tym większą chęcią pakowałem plecak.
Aby rozpocząć wędrowanie w tamtym terenie najpierw trzeba dostać się w rejon Zwardonia, Rajczy, Ujsoły lub przynajmniej Węgierskiej Górki – jak kto woli. Dla krakusów i najbliższych sąsiadów  najdogodniejsze są połączenia kolejowe. Z Krakowa do Rajczy i Zwardonia można dojechać z jedną tylko przesiadką w niecałe 5,5 godziny. W jeszcze lepszej pozycji startowej są Ślązacy, którym do szczęścia potrzeba nie więcej niż 3 godziny pociągiem. Najwcześniejsze połączenia pozwalają dotrzeć na miejsce nawet przed dziewiąta rano, tyle że Krakus musi wtedy zdążyć na boleśnie wczesny odjazd o 3:15. Ale dzięki temu można rozpocząć wędrówkę o przyzwoicie wczesnej porze.
W naszym przypadku zwyciężyła jednakowoż opcja najbardziej wygodna. Paweł zdecydował się udostępnić na tę okoliczność swoje auto, co pozwoliło zaoszczędzić parę godzin bezcennego snu i dało  nieco więcej niezależności. Pokonanie 150 kilometrów w 2,5 godziny pozwala nie zmęczyć się zbytnio przed podjęciem wędrówki pieszej.

Wykorzystanie auta wiąże się jednak z dwoma nie całkiem małymi problemami. Po pierwsze: trzeba znaleźć odpowiednie miejsce do pozostawiania – żeby nie powiedzieć porzucenia - samochodu na kilka dni. Dla ludzi o słabszych nerwach i posiadaczy droższych pojazdów takie rozwiązanie nie wchodzi w grę, ze względu na notoryczny brak w terenie parkingów strzeżonych. Do wyboru pozostają parkingi śródleśne utrzymywane przez nadleśnictwa, parkingi przydrożne urządzane coraz częściej przez gminy dla zapewnienia turystom wygodniejszego dojścia do szlaków, czy też miejsca parkingowe przed kościołami i kaplicami, o których obfitość współcześni proboszczowie  dbają teraz znacznie uważniej niż kiedyś. Osobiście wolę tę ostatnią opcję, choć zupełnie nie wiem dlaczego. Może zwodzi mnie iluzoryczna bliskość opatrzności Bożej, albo naiwna wiara, że złodziej na terenie kościelnym będzie mniej śmiały. W każdym razie nie wiedzieć czemu, kiedy tylko mogę wybieram parking na ziemi „uświęconej”. Podobnie myślał  pewnie i Paweł bo wybrał na miejsce parkowania obszerny, wyasfaltowany plac przed kaplicą w miejscowości Sól, a w zasadzie między Solą a Rycerką. Według mapy i internetowych opisów trudno o jednoznaczny adres tego miejsca. Nie potrafię nawet stwierdzić czy jest to kaplica czy kościół, ale jakie to ma znaczenie? Solidny parking się znalazł i auto przetrwało prawie trzy doby bez szwanku.

Kaplica w Soli z dużym parkingiem
fot. Autor


Drugim problemem turystów zmotoryzowanych jest konieczność zaplanowania trasy od punktu A do A. Chodzi o to, że jak już wyszło się z miejsca porzucenia samochodu to wypadałoby do niego wrócić, o ile chce się ów pojazd odzyskać. Najczęściej wiąże się to z nadłożeniem drogi w jedną bądź drugą stronę, jako że rzadko najbardziej interesujące nasz szlaki krzyżują się na dogodnym parkingu. Przy wykorzystaniu transportu publicznego punktami wyjściowymi i docelowymi są przystanki, a że jest ich w terenie z reguły sporo, mamy większe pole manewru. Coś za coś. Własny transport uniezależniając od innych jednocześnie uzależnia od siebie.
Jako że wyruszaliśmy samochodem Pawła uznałem, że to on powinien zaplanować marszrutę, w zależności od miejsca jakie wybierze na parking. Podrzuciłem tylko myśl, że skoro już zapuszczamy się tak daleko, niech to będzie  przejście w całości głównego grzbietu Worka Raczańskiego z odwiedzinami w schroniskach na Rycerzowej, na Przegibku i na Wielkiej Raczy. On z kolei dorzucił do tego jeszcze dwa punkty pośrednie na Rysiance i Krawców Wierchu. Co prawda leżą one już poza obszarem zwanym Workiem Raczańskim, ale na tyle blisko, że uwędzenie na jednym ogniu pięciu pieczeni zamiast trzech wydało się całkowicie realne. No i zrobiła się z tego całkiem mocno upakowana wyprawa trzydniowa. Droga miała poprowadzić nas z Soli przez Rajczę na Rysiankę, a dalej już na grzbiet graniczny i nim cały czas aż przez Rycerzową i Wielką Raczę, Zwardoń i z powrotem do Soli. Razem miało to dać dosyć ambitne osiemdziesiąt parę kilometrów deptania.


 

Sól - Rajcza - Nickulina


Wyruszyliśmy w czwartek z samego rana, tak aby rozpocząć wędrówkę nie później niż o dziesiątej. Jak to w połowie marca dzień jeszcze niezbyt długi, a przed nami prawie 25 kilometrów i około 8 godzin deptania. Parking przy kaplicy mieści się gdzieś w połowie drogi wijącej się wzdłuż Czarnej Soły i linii kolejowej do Zwardonia, między przystankami Rycerka i Sól. Od niego pierwsze 6 kilometrów naszej trasy to asfalt. Przez Rycerkę do Rajczy, a następnie w boczną drogę pod górę do Nickuliny.
Jadąc pociągiem można wysiąść na przystanku Rajcza i od razu znaleźć się na żółtym szlaku, skracając ten odcinek o połowę. Można było oczywiście zostawić auto w Rajczy, ale tym samym wydłużyłoby się drogę powrotną. I tak źle, i tak nie dobrze.
Już pierwsze spojrzenie na  okoliczne grzbiety potwierdziło moje wcześniejsze obawy. Wszędzie powyżej 800 – 900 metrów wysokości zalegało jeszcze sporo śniegu, nie nastrajając mnie zbyt optymistycznie. Ogólnie staram się unikać zimna, a już brodzenie w śniegu po górach nie jest zajęciem, za którym tęsknię. Jeśli mogę, wybieram wędrowanie w czasie, kiedy śniegu już nie ma, a temperatura sięga przynajmniej komfortowych kilkunastu stopni. Niby przygotowałem się na to dopakowując dodatkową i cieplejszą odzież, ale upodobań nie da się zmienić na zawołanie. Co najwyżej zmieniają się same, a u mnie z biegiem czasu coraz przychylniej spoglądają na ciepło.
Jest jeszcze coś. To moja pierwsza wędrówka w tym roku, nie mam więc odpowiedniej zaprawy. Kiedy niewytrenowane nogi dostaną się w kopny śnieg mogę mieć kłopoty z kondycją. Podchodzenie w takich warunkach przyrównać można do wspinania się na piaszczystą wydmę.


Widok znad wsi Rycerka. W tle Redykalny Wierch (1144 m).
fot. Autor

Kilkanaście minut po jedenastej kończy się asfalt i rozpoczynamy niezbyt długie, lecz dosyć strome podejście żółtym szlakiem na grzbiet między Kiczorą (785 m) a Zapolanką (853 m). Już na początku dostajemy jednoznaczny dowód, że tutaj dopiero wczesna wiosna, w postaci odcisku łapy niedźwiedzia tuż przy samym kościele w Nickulinie. Niestety ani na moich, ani na Pawła zdjęciach nie widać zbyt dobrze tych pięciu charakterystycznie rozstawionych pazurów odciśniętych w mokrym piachu.



Zaledwie pół godziny wystarcza, żeby dotrzeć do grzbietu. Wystarcza też, żeby pokazać kto lepiej przygotował się do tej wędrówki. Mój towarzysz korzystając z chwilowego nadmiaru wolnego czasu kilkukrotnie już w tym roku wybierał się w góry szlifując formę. Bez trudu zostawia mnie z tyłu na podejściach wyraźnie mniej męcząc się niż ja. Wydatnie pomagają mu w tym kije, z którymi podobno nie rozstaje się już od kilku lat. Ja ręce zajęte mam przez aparat, dla którego przy nowym plecaku nie bardzo mogę znaleźć odpowiednie miejsce. Na razie jednak nie jest źle. Różnica zacznie się pogłębiać dopiero gdy wejdziemy wyżej, w strefę śniegu.


Widoki z Zapolanki na południowy - zachód
fot. Autor


Ponad Chatą na Zagroniu szlak żółty wykręca w lewo i stopniowo coraz wyżej wyprowadza na Zapolankę i dalej na Redykalny Wierch (1144 m). Ponad ostatnimi zabudowaniami przysiółka Zapolanka rozpoczyna się kraina śniegu i moja droga przez mękę. Zupełnie nie nauczony do podchodzenia w śniegu deptam osuwającą się spod nóg breję, tracąc co chwilę rytm i gubiąc krok. Tymczasem wytrenowanie i kije Pawła robią swoje i wynoszą go pod Redykalny Wierch ekspresowo. Na punkt widokowy przy dojściu szlaku czarnego docieram parę minut po nim.
W tym miejscu można by w lewo w około godzinę dojść do pierwszego z wielu w okolicy schronisk na Hali Boraczej. Dobrze by było zajrzeć i tam, ale krótki dzień i trudne do przewidzenia warunki w dalszej części trasy nie pozwalają na dłuższe wypady w bok. Idziemy dalej ścieżką żółtą, szlakiem urokliwych hal, ciągnących się stąd aż po Romankę (1366 m). Na krótkim, czterokilometrowym odcinku miedzy Halą Redykalną a Halą Rysianka, napotykamy jeszcze 5 dawnych hal wypasowych utrzymywanych do dzisiaj dla ochrony ekosystemu. Są to kolejno Skórzacka, Bacmańska, Gawłowska, Bieguńska i Lipowska.


Kraina śniegu. Podejście na Redykalny Wierch.
fot. Paweł od gór


Poza niewątpliwymi walorami przyrodniczymi, hale te okazują się niezwykle malownicze krajobrazowo. To jeden z najbardziej atrakcyjnych pejzażowo szlaków jaki dane mi było wydeptywać. Co rusz otwierają się widoki na południe w kierunku pasma granicznego, w zasadzie od masywu Pilska aż po Wielką Raczę.  Za nimi rozpościerają się nawet widoki na słowackie Niżne Tatry i Małą Fatrę. Nawet największy w tym względzie malkontent powinien być usatysfakcjonowany.



Hala Bacmańska.
fot. Autor



 Ja też doceniam to co widzę, natomiast czegoś mi w tym wszystkim brakuje. Na przykład nie mogę usiąść, by spokojnie się tymi widokami nacieszyć, bo nawet najkrótszy odpoczynek powoduje wyziębienie. Temperatura oscyluje w okolicach zera, ale swoje dokłada wiatr potęgując odczucie zimna. Żeby się dogrzewać, muszę cały czas iść. Brakuje mi też tych ciepłych słonecznych kolorów jakie daje światło wiosenno - letniego słońca. Barwy są zimne, czarno-biało-niebieskie i nawet duża przejrzystość powietrza jakoś mi tego nie rekompensuje. Nie ma też zapachów, jakimi górskie łąki i lasy czarują latem. Trochę się czepiam. Wiem. Ale wygląda na to, że do miłośników zimowych wędrówek nie należę.



Panoramka z Hali Bacmańskiej.
fot. Autor



Do Schroniska na Hali Lipowskiej dochodzimy po trzech godzinach i piętnastu minutach od zejścia z asfaltu w Nickulinie i po czterech i pół od porzucenia samochodu. Nie jest to może najpiękniejszy budynek w Beskidzie, ale za to jeden z najstarszych. Śmiem nawet twierdzić, że obok Schroniska na Luboniu Wielkim jest to najstarszy istniejący w pierwotnej formie obiekt tego typu w całych polskich Beskidach. Oba oddano do użytku w 1931 roku i bez istotnych przeróbek konstrukcyjnych służą turystom bo dziś. Czapki z głów. Rówieśników różni jedynie pochodzenie. Budowę na Luboniu przeprowadził rabczański Oddział Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, a schronisko na Lipowskiej sfinansowało niemieckie towarzystwo turystyczne Beskidenverein, którego obecność w tej części Beskidów motywowały zaszłości historyczne jeszcze sprzed I wojny światowej i spora grupa ludności niemieckiej zamieszkującej te tereny.
Animozje pomiędzy polskimi i niemieckimi turystami przyczyniły się do tego, że w kilka lat później (rok 1937) po sąsiedzku, na pobliskiej Hali Rysianka pojawiło się kolejne schronisko, tyle że firmowane przez Tatrzańskie Towarzystwo Narciarzy. Gdyby nie wsparcie polskiej organizacji, świeżo wybudowany obiekt zostałby z pewnością rozebrany, gdyż postawiony był bez niezbędnych zezwoleń. Wydano już nawet odpowiednie decyzje administracyjne. Jednak interwencja polskich „narciarzy”, którzy postanowili firmować budynek jako własne schronisko i konkurować w ten sposób z Niemieckim obiektem na Lipowskiej, ocaliła go. Sprawa ta okazała się tylko pozornym sukcesem Polaków w zagospodarowaniu Beskidów. Gustaw Pustelnik, właściciel budynku na Rysiance i dotychczasowy gospodarz schroniska na Lipowskiej okazał się być współpracownikiem niemieckiej Abwehry. Ratując go z opresji, TTN przyczyniło się paradoksalnie do powstania niemieckiej placówki szpiegowskiej, zlokalizowanej przy samej granicy, którą już w niedługim czasie miały przekroczyć wojska niemiecko – słowackie.


Schronisko na Hali Lipowskiej.
fot. Autor


Taka oto patriotyczno – szpiegowska historia zdecydowała o tym, że żółty szlak, którym się poruszamy jest jedynym w Polsce, gdzie dwa schroniska górskie znajdują się tak blisko siebie. Sam fakt równoczesnego funkcjonowania tutaj przez tak długi czas dwóch, bądź co bądź konkurujących ze sobą obiektów, świadczy o tym, że musi tu panować wyjątkowo duży ruch turystyczny. Teraz tego nie widzimy, ale kiedy miesiąc później rezerwowałem noclegi na weekend majowy udało się zająć ostatnie dwa miejsca na Rysiance, bo na Lipowskiej nie było już nic wolnego. Mimo, że oba schroniska mają łącznie prawie 120 miejsc noclegowych. Co prawda majówki w górach zawsze cieszą się popularnością, ale nie samymi majówkami schroniska żyją.
Podobno kuchnia schroniska na Lipowskiej ma dobrą opinię turystów, jednak wiedziony wspomnieniami z ostatniej wyprawy w te strony postanawiam stanąć „na popas” na Rysiance, odległej zaledwie o 10 minut stąd. Otoczenie „Rysianki” zupełnie nie przypomina tego, które zapamiętałem. Ławki, na których onegdaj przesiadywałem chłepcąc bursztynowy nektar i obserwując górskie pejzaże w ciepłych promieniach zachodzącego słońca, teraz przysypane są do reszty śniegiem. Słońca też nie ma, a zimno nie pozwala cieszyć się widokami dłużej niż kilka minut. Dopiero wnętrze wlewa we mnie nieco optymizmu swoim ciepłem i specyficznym klimatem dostępnym jedynie w schronisku górskim.


LINK DO KRONIKI Z POPRZEDNIEJ WIZYTY NA RYSIANCE



Ławki przed schroniskiem na Rysiance... pode mną.
fot. Paweł od gór


Pilsko (1557 m) po prawej i Babia Góra (1725 m) w głębi po lewej, widziane z Hali Rysianka.
fot. Autor



Nasze plany na dziś obejmują jeszcze ponad trzy godziny wędrowania na Krawców Wierch i pobliską polanę gdzie przycupnęła Bacówka PTTK. Paweł jednak widząc moje braki kondycyjne wspaniałomyślnie proponuje pozostanie tutaj. Przez moment rozważam i taką ewentualność, mając świeżo w pamięci, jak to pół godziny temu przy podejściu na Lipowski Wierch zobaczyłem przed oczami mroczki, zamiast piękno górskiego krajobrazu. Po chwili wahania i kilku kęsach ciepłej strawy decyduję się jednak ruszyć dalej. Pozostanie tutaj przewróciłoby do góry nogami całą naszą marszrutę na następne dni, a trzy godziny wobec wieczności to przecież nicość.


Zapolanka - Redykalny Wierch - Hala Lipowska - Rysianka - Przełęcz Bory Orawskie.


Nieco tylko modyfikujemy zaplanowaną drogę. Z Rysianki na Krawców Wierch można dotrzeć dwiema ścieżkami. Zrazu chcieliśmy przejść czerwonym na Trzy Kopce (1216 m), a tam przerzucić się na niebieski w kierunku Przełęczy Bory Orawskie. Ten wariant jest korzystniejszy jeśli dysponuje się większą ilością czasu. Jest pół godziny dłuższy, za to łatwiejszy, bo nie oferuje raptownych zmian wysokości, łagodnie opadając w dół. Wybieramy drogę bardziej stromym szlakiem czarnym w rejon Lasu Złotnice, a następnie ostro pod górę żółtym na Bory Orawskie. Od czarnego żółty oddziela się w dosyć malowniczej dolince potoku Bystra, by przeprawić się przez niego po drewnianej kładce. Dolinka jest głęboka i pewnie przez większość dnia zacieniona, dlatego zalega tu jeszcze spora warstwa śniegu. Kładka zasypana jest tak bardzo, że idzie się po niej mając łydki na wysokości poręczy. Czyli przynajmniej pół metra śniegu.


Przejście przez Bystrą.
fot. Paweł od gór


 Podejście mocne, za to krótkie. Na szczęście kryzys zostawiłem już na Rysiance i bez większego szwanku wspiąłem się na przełęcz. Jednak wędrowanie w śniegu nijak mi nie odpowiada. Nie ma go co prawda wiele, ale wystarczy odrobina, a ja zaczynam gubić rytm marszu. Na podejściach niewprawne nogi ześlizgują się w dół, co szybko wyczerpuje siły. Niestety na grzbiecie, którym szlak wije się wzdłuż granicznej przesieki, śniegu nie zabraknie aż do samej bacówki. Ten odcinek nie dostarcza mi dobrych wspomnień, zwłaszcza, że widoków stąd prawie żadnych, poza jednym wyrywkowym na słowacki Mincol (1272 m). Częściowo tylko kompensują to widoki z górnego skraju Hali Krawcula na zachód, w kierunku pasma Mincuła (1165 m).  Gdy tam docieramy jest już wpół do szóstej i zaczyna się ochładzać. Światło też szybko przygasa więc tylko kilka zdjęć i trzeba pakować się na nocleg. Rano widoki i nastawienie będą znacznie lepsze.


Przełęcz Bory Orawskie - Krawców Wierch.


Bacówka PTTK pod Krawców Wierchem to jeden z dwóch bliźniaczych obiektów na naszej trasie. Drugi, pod Wielką Rycerzową mamy nadzieję odwiedzić jutro. Oba należą do serii kilkunastu bacówek budowanych od lat siedemdziesiątych przez PTTK według jednego projektu, dla wsparcia indywidualnej turystyki kwalifikowanej. Ale nawet nie wiedząc tego, trudno nie dostrzec podobieństw miedzy nimi. Bryła bacówki na Hali Krawcula od razu przywodzi na myśl tę z Maciejowej lub jak kto woli - tę spod bieszczadzkich Rawek. Z kolei jej umiejscowienie przy dolnym krańcu podszczytowej polany upodabnia ją do bacówki na Lubaniu, która niegdyś stróżowała na polanie Wyrobki. Wszystkie to niewielkie chaty z dwuspadowym dachem prawie do ziemi, przycupnięte z boku, ledwie widoczne z daleka, jakby zawstydzone, że ośmieliły się ingerować w górski krajobraz. Pewnie dzięki tej nieśmiałości formy wtopiły się w pejzaż dyskretnie nie zakłócając go zupełnie.



Hala Krawcula z Bacówką schowaną dyskretnie u dołu.
fot. Autor
Podobieństwa nie ograniczają się rzecz jasna do bryły budynków, ale przebijają także w ich wnętrzach. Bacówki różnią się jedynie detalami zagospodarowania i wyposażenia. Kilka z nich posiada nawet bliźniacze kominki w jadalniach wymurowane z okrągłego kamienia, z charakterystycznym podkowiastym obramowaniem. Nawet napisy pozostawione na ścianach sypialni przez skłonnych do tego typu twórczości turystów wydają się podobne.  Wśród klasyki w rodzaju „Tu byłem…” albo „Spałem tu nieraz…” vel „S..łem tu nie raz…” można czasami odnaleźć prawdziwe perełki.  Na Krawców najciekawsze wydało mi się graffiti: „Wyglądasz jak idź stąd”, pod którym ktoś inny dopisał ripostę: „A ty jak spie… aj stąd”. Rozumiem, że ta druga osoba cechowała się mniej subtelnym postrzeganiem towarzyskich konwenansów. Najstarszą ścienną informację jaką udało mi się tu odnaleźć pozostawił niejaki „Hrabia” w październiku 1987 roku. Nic więcej tylko ksywka i data. Po chwili dociera do mnie, że to chyba właśnie tego roku zaczęła się moja przygoda z górami. W każdym razie tej jesieni moja pamięć powiększać się zaczęła o Beskidy. 30 lat historii w kilku liczbach nakreślonych flamastrem na ścianie.



Moim skromnym zdaniem bacówki to najrozsądniejsza z turystycznych inwestycji w naszych górach. Nie burząc naturalnego porządku krajobrazu spełniają swoją rolę znakomicie. Dla nas najważniejsze, że zapewniają ciepłą strawę i schronienie, czyli wszystko to, czego zmęczonemu plecakowiczowi najbardziej potrzebne.
Po kolacji, na którą składał się zestaw standardowy (żurek + pierogi) siadam przy świeżo rozpalonym kominku i wygrzewając kości oceniam miniony dzień. Dzisiejsza trasa zajęła nam około 8 godzin, z czego godzinę wykorzystaliśmy w schronisku na Rysiancę na przerwę obiadową. Było więc jakieś siedem godzin marszu, ale wydaje się, że w warunkach letnich można by ten czas nieco skrócić. Uzbierało się nie więcej niż 23 kilometry, więc odległość w sam raz na jednodniową wycieczkę, za to obfitującą w przewyższenia, których na tym odcinku jest podobno 1160 metrów. Jednak ilość podejść wydaje się wprost proporcjonalna do ilości panoram jakie się z nich roztaczają. Odcinek szlaku żółtego do Rysianki to istna platforma widokowa z wieloma miejscami na dłuższe postoje ku uciesze oczu.
Oczywiście pod warunkiem, że wędruje się w ciepły, słoneczny dzień. Dziś nie było mi dane tego doświadczyć, ale już wiem, że postaram się wrócić tutaj w bardziej sprzyjających okolicznościach, kiedy temperatura wzrośnie przynajmniej o 10 stopni, a pod nogami pojawi się twardy grunt zamiast śniegu. Okolica na pewno warta jest tych 150 kilometrów i przeszło dwóch godzin jazdy autem. Potwierdziło się zatem, że wędrowanie zimną porą roku nie daje mi takiej satysfakcji jakbym chciał i będę musiał o tym pamiętać planując kolejne wędrowania. Dla tych, którzy będą chcieli spróbować swoich sił między listopadem a marcem mam tylko jedną uwagę. Twierdzenie, że każde doświadczenie wzbogaca nasze życie jest całkowicie prawdziwe. Mnie dzisiejszy dzień wzbogacił  o wiedzę, że w tym okresie należy siedzieć w domu i oczekiwać nadejścia nowego sezonu wspominając miniony. Niedźwiedzie wiedzą co robią zapadając w sen. No, ale to tylko moje subiektywne zdanie.


Całkiem jak Maciejowa.
fot. Autor

Link do wszystkich zdjęć z wędrówki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz