piątek, 20 października 2017

Worek Raczański cz.2 - Kronika





Krawców Wierch - Soblówka

Piątek chciał chyba odpokutować czwartkowe winy i złagodzić moją opinię o marcowym wędrowaniu. Obudził nas bezchmurnym niebem i krystalicznie przejrzystym powietrzem. Tylko temperatura za nic nie chciała podporządkować się moim potrzebom i rozsiadła się leniwie w okolicy zera, niechętnie i bardzo powoli podnosząc się w ciągu dnia zaledwie o dziesięć stopni. Wychodząc z bacówki podchodzimy jeszcze raz po zmarzniętym śniegu na wyższy skraj Hali Krawcula by obejrzeć rozpościerająca się stamtąd panoramę. Wszędzie jak okiem sięgnąć pagóry zabielone śniegiem. Wiosny nie widać, choć mocno operujące słońce zapowiada, że postara się uprzyjemnić dzisiejsze wędrowanie całą swoją mocą.

Bacówka o poranku
fot. Autor
Wczorajsze wygrzewanie przy kominku zaowocowało kolejną zmianą pierwotnych planów wędrówki. Z początku myśleliśmy o przejściu z Krawców Wierchu na Rycerzową (1226 m) szlakiem niebieskim, prowadzącym grzbietem granicznym przez Przełęcz Glinkę, Jaworzynę (1052 m), Oszusta (1155 m) i dalej czerwonym do schroniska pod Przełęczą Przegibek. W sumie około 25 kilometrów ze sporą ilością przewyższeń i obniżeń. Jednak gospodarze schroniska zarekomendowali inny, jak się okazało znacznie ciekawszy wariant. Niebieski ciągnie prawie na całej długości wysokim, mocno zalesionym grzbietem, ani widokowo, ani krajoznawczo nie oferując zbyt wiele. W zasadzie tylko las i połykanie kilometrów. O wiele bardziej urozmaiconym i krajobrazowo atrakcyjnym rozwiązaniem jest zejście szlakiem żółtym do Glinki, następnie przeskoczenie grzbietem Brejówki (743 m) do Soblówki i dalej do Bacówki na Rycerzowej. Trasa krótsza (ok. 19 km), ale oferująca panoramiczne widoki zarówno na grzbiet graniczny na południu, na pasmo Muncuła na zachodzie, jak i na grzbiet Lipowskiego i Rysianki na północy, który pokonywaliśmy wczoraj. Tylko w drugiej części podchodzi zalesionym stokiem Wiertalówki (1062 m) by zamiast dookólnych widoków pokazać majestat górnoreglowego boru świerkowego. Wobec takiej alternatywy wędrowanie niebieskim wzdłuż granicy wydaje się nielogiczne, no chyba że ktoś chce zaliczyć ten odcinek do statystyk.

Około 8:30 zaczynamy zejście. Najpierw poruszamy się po śniegu co nie wprawia mnie w euforię, lecz już po kilkuset metrach sytuacja zmienia się po mojej myśli. Śnieg szybko zanika i dreptanie znowu dostarcza przyjemności kontaktu ze stałym podłożem. Zaczynam bardziej optymistycznie patrzeć na nadchodzące godziny, choć do pełni szczęścia brakuje jeszcze kilku stopni Celsjusza.
Po około pół godzinie marszu gęstym borem świerkowym zaczynają pojawiać się polany z widokami, zrazu na północ i południe. Najpierw z niezarośniętej jeszcze części polany Piekanka obserwuję południowe stoki grzbietu Lipowskiego Wierchu, od Zapolanki na zachodzie, aż po kulminację Rysianki na wschodzie.





Redykalny i Lipowki widziany spod Glinki (929 m)
fot. Autor



Nieco dalej, tuż przed Glinką (929 m) na lewo odsłania się widoczek na grzbiet graniczny, zdaje się gdzieś między Jaworzyną (1045 m) a Smerekowem Małym (1043 m). Potem już co chwila otwierają się okna na południe, na kolejne fragmenty pasma granicznego z Beskidem Równym włącznie, a jeszcze dalej na dominujący od zachodu grzbiet Muńcuła (1165 m).  Patrząc na niego spod Kubiesówki oglądać już mogę dolinę Glinki, do której zaraz będziemy schodzić, a tuż za nią grzbiecik niewielkiej w tym otoczeniu Brejówki (734 m), na którą powiedzie nas żółta ścieżka za jakąś godzinkę.  Takie wędrowanie to ja rozumiem. Otwarte szeroko widoki w przejrzystym powietrzu i nie znane dotąd lądy w zasięgu wzroku. To spełnienie marzeń chyba każdego wędrowca.

Najwyższy w tle Muńcuł. Bliżej gronik Brejówki
fot. Autor

W Glince meldujemy się tuż przed dziesiątą, więc czas nie rekordowy, ale szliśmy niespiesznie co chwila zatrzymując się, bardziej dla kontemplacji i udokumentowania widoków niż z potrzeby odpoczynku. Odcinek lekki łatwy i przyjemny. Na przyszłość warto odnotować, że to zapewne najdogodniejsze dojście na Krawców Wierch. Może nie najkrótsze – z Przełęczy Ujsolskiej niebieskim jest niecałe 3 kilometry – ale za to bardzo ciekawe krajobrazowo.
Od kościoła w Glince szosą w kierunku Ujsoły, a dalej na pierwszym skrzyżowaniu w lewo na przysiółki Wojniaczka i Smereków Mały, cały czas wśród wiejskiej zabudowy. Po kolejnych trzystu metrach szlak żółty skręca w prawo na wąską asfaltówkę wyprowadzającą pod Brejówkę. To jedno z tych malowniczych wzniesień zagubionych między wysokimi pasmami a zaludnionymi dolinami, których często nie zauważamy spoglądając na góry. Wtulone miedzy masywniejsze grzbiety, na ich tle mało widoczne, wydają się nieciekawe. Pomijamy je najczęściej w naszych wędrownych planach zapominając o tym, że mogą dostarczyć nam niespotykanych nigdzie wrażeń widokowych. Z racji stosunkowo niewielkiej wysokości od wieków zagospodarowane przez człowieka, przez co mało zalesione, gwarantują rozległe, często dookólne widoki. Albo na otaczające je góry, albo co ciekawsze na zamieszkałe doliny. Przychodzą mi tu na myśl grzbieciki Grzebienia (679 m) i Krzywonia (627 m) nad Rabką, Wdżar (767 m) nad Kluszkowcami, czy choćby mało znany Kicarz (704 m) miedzy Łomnicą a Piwniczną. Ale podobnych miejsc jest w naszych górach wiele.
Brejówka to jeden z najlepszych punktów widokowych tej części Beskidów. Oferuje wgląd na całą wschodnią część Worka Raczańskiego dzięki temu, że znajduje się w samym centrum tego obszaru. Trzy zbocza tego niewielkiego grzbietu spływają w głębokie doliny – na wschodzie lewe dorzecze Glinki, na zachodzie dolina Cichej, na północy zaś widły obu tych potoków – za którymi wypiętrzają się najwyższe w okolicy kulminacje. Mamy stąd panoramę prawie 180 stopni, od Magury (996 m) nad Przełęczą Ujsolską aż po Wielką Rycerzową (1226 m) od wschodu i południa, po Muńcuł na zachodzie. Ogranicza ją jedynie kilka domów przysiółka Menarowa, których gospodarze na widoki za oknem z pewnością nie narzekają.
Swoją drogą, ciekawe jak to jest? Czy górski pejzaż może kiedyś obrzydnąć? Czy mieszkając w takim miejscu można zatęsknić za innym widokiem. Z jednej strony zapewne tak, bo przecież wszystko powszednieje gdy jest na co dzień i bez ograniczeń. Z drugiej jednak trudno mi sobie wyobrazić, że mógłbym patrzeć na coś takiego bez zaciekawienia. Wychowałem się w mieszkaniu z widokiem na Luboń Wielki (1022 m) i nie pamiętam żebym kiedykolwiek odwracał wzrok z niechęcią. Zawsze przyciągała mnie ta masywna bryła z charakterystyczną iglicą na szczycie, a przecież patrzyłem na nią codziennie przez ponad dwadzieścia lat - wystarczająco długo żeby się tym zmęczyć. W górach musi być jakaś magia.


Wschodnie stoki Wiertalówki i Małej Rycerzowej z przysiółka Młynarzowo
fot. Autor

Zapewne spędzilibyśmy tutaj więcej czasu, ale wiatr potęgujący chłód przypominał uparcie o konieczności poruszania się. Niby piękne słońce i  krystalicznie przejrzyste powietrze, ale na grzbiecie zbyt zimno na choćby krótki piknik. Dopiero niżej w dolinie wiatr przestanie być uporczywy i pozwoli na chwilę oddechu. Na południowym krańcu grzbietu szlak przeprowadza między starą zabudową przysiółka Młynarzowo i obok charakterystycznej ziemianki rozpoczyna zejście.
Do Soblówki docieramy około 11:00 i tuż przed kościołem po lewej odnajdujemy sklep. Przy nim, jak chyba przy każdym wiejskim sklepiku grupka adoracyjna składająca się z panów w wieku trudnym do określenia, za to z jasnym celem zwilżenia nieco wyschniętych krtani. Zwilżam i ja, choć zupełnie czym innym. Mój nawilżacz jest czarny i nie ma procentów, za to wyjątkowo zimny, słodki i gazowany.
Parking na przeciwko kościoła w Soblówce to najdogodniejszy punkt wyjściowy na Wielką Rycerzową. Wychodzą stąd aż cztery szlaki pozwalające na kilka wariantów podejścia. Na upartego można ich naliczyć nawet sześć, mieszczących się w maksymalnie trzy godzinnym przedziale czasowym.


Szlakowskaz w Soblówce
fot. Autor


Ponieważ od rana poruszamy się szlakiem żółtymi pozostajemy konsekwentni i kierujemy się przez mostek na potoku Cicha na zachód. Wspólnie z nami przez około 1,5 kilometra podążać będzie szlak niebieski, który oddzieli się później w prawo w kierunku Przełęczy Kotarz.



Soblówka - Przegibek

Jeszcze tylko przez chwile będzie mi się dobrze wędrowało. Po około 500 metrach zacznie się lód i śnieg, a wraz z nimi powrócą braki kondycyjne. To właśnie gdzieś w tym miejscu na podejściu wschodnim stokiem Wiertalówki  i dalej pod Małą Rycerzową zacząłem sobie uświadamiać, że aby skutecznie przemaszerować trzy tygodnie po czerwonym – a do planowanego wyjścia na GSB pozostało już nie wiele czasu – będę musiał swoje wędrowanie w jakiś sposób zmienić. Paweł zostawiał mnie z tyłu co chwilę i wiedziałem, że decyduje o tym nie tylko moja mała wydolność na początku sezonu. Wtedy zdałem sobie sprawę, że różnicę robiły też kije, które napędzały go na podejściach i odciążały podczas schodzenia. W warunkach zimowych było to szczególnie widoczne na osuwającym się śniegu. Dawały podporę i dodatkową siłę z rąk, która ułatwiała pokonywanie trudnego terenu. Okazało się, że używa ich już od kilku lat i w zasadzie bez nich nie rusza się z domu. Kiedyś też zaliczyłem krótki romans z kijami, ale zdradziłem je na rzecz bakcyla fotografii, którym onegdaj się zaraziłem i związanej z tym potrzeby uwolnienia rąk. Coś będę musiał z tym zrobić. Może nawet odświeżyć starą znajomość.

Na zboczach Wiertalówki
fot. Autor
Pod Rycerzową wyszła też kwestia jeszcze mniej dla mnie przyjemna. Nawaliła najważniejsza część mojego ekwipunku - buty. Przeszły ze mną wiele i wiele znosiły, ale brodzenie w śniegu okazało się ponad ich siły. Zanim dotarłem do bacówki nogi miałem przemoczone a skarpety do wyżymania. Podobno śnieg dla naturalnej skóry jest najgorszy, a że ten model akurat nie posiadał membrany, więc efekt w zasadzie nie powinien mnie dziwić. Cztery lata wierności musiały w końcu odbić się na ich kondycji. Dobrze chociaż, że okazały się lojalne do końca i postanowiły nawalić przed wyjściem na GSB, dając mi trochę czasu na zakup nowych.
Im wyżej tym coraz więcej śniegu i coraz mniej sił w nogach. Ostatnie pół godziny przed bacówką to dla mnie droga przez mękę. I tak naprawdę nie do końca wiem dlaczego. Ten kawałek szlaku co prawda do najłatwiejszych nie należy, ale bez przesady. 495 metrów przewyższenia na odcinku 4,5 kilometra to jeszcze nie dramat. Może rzeczywiście na pierwsze w sezonie wyjście powinienem wybrać coś lżejszego. A może działa na mnie deprymująco świadomość, że regularnie pozostaje w tyle. Głowa to przecież główny narząd wędrowca.
Tak czy inaczej do Bacówki pod Wielką Rzycerzową doczołguję się parę minut przed pierwszą, cztery godziny z kwadransem od Krawców Wierchu i godzinę pięćdziesiąt licząc od Soblówki. I znowu znajomy widok drewnianej chaty z dachem prawie po samą ziemię i trójkątnie zwieńczonym wejściem. Tyle że tutaj polana znacznie rozleglejsza, więc do drzew jakby trochę dalej. Już pierwsze,  zmącone zmęczeniem spojrzenie mówi mi, że Hala Rycerzowa to jeden z najpiękniejszych zakątków Beskidów. Tak na oko dobre 400 metrów na 200, teraz w większości białej przestrzeni, ograniczonej na grzbiecie krawędzią nieba, z przeciwnej strony zaś ciemnozieloną barierą lasu. Mocno pochylona na północny wschód i wschód ciągnie się od Przełęczy Halnej w górę, aż po samą Rycerzową Wielką dając możliwość podziwiania szerokiego widnokręgu. Znaczne nachylenie powoduje, że poruszając się po niej otwieramy przed sobą coraz to nowe widoki aż po Pilsko, które wyłania się zza lasu jako ostatnie pod samym szczytem . Mogę sobie tylko wyobrazić jak urzekające musi być to miejsce kiedy trawy uwolnią się już spod jarzma śniegu i zazielenią krajobraz na dobre. Koniecznie muszę tu przywędrować latem.


Część Hali Rycerzowa z Bacówką
fot. Autor

Bacówka rozłożyła się w dolnej części hali, zgodnie najwyraźniej z „bacówkowym” zwyczajem nienarzucania swej obecności i dyskretnego wtopienia się w górski pejzaż. I rzeczywiście, tutaj także budynek zupełnie nie zakłóca wyglądu swego otoczenia. Jest łudząco podobna do swoich sióstr bliźniaczek porozrzucanych po różnych zakątkach Beskidów i najwyraźniej odebrała to samo wychowanie. Jednak różni się od nich jedną zasadniczą cechą. Jest wśród nich najstarsza.
Temat Beskidzkich bacówek budowanych przez PTTK od lat siedemdziesiątych w całych polskich Beskidach to historia na zupełnie osobną opowieść i pewnie za niedługo spróbuje ją rozwinąć. Tutaj wystarczy wspomnieć, że ta na Rycerzowej wybudowana została jako pierwsza, a stało się to w roku 1975. W ten sposób Hala Rycerzowa i data 14 września wpisały się w historię Beskidu jako miejsce i czas, przez które bacówki wraz ze swą ideą wkroczyły w nasze góry.
Przy tych wszystkich walorach krajobrazowo historycznych trzeba też pamiętać, że Hala Rycerzowa jest jednym z najlepiej skomunikowanych szlakami miejsc w Beskidzie. Naliczyłem osiem znakowanych tras pieszych prowadzących bezpośrednio w okolicę bacówki dzięki którym można tutaj dojść praktycznie z każdej okolicznej miejscowości ani na chwilę nie schodząc ze szlaku. Poza tym w zasięgu jednego dnia marszu są trzy inne schroniska PTTK i przynajmniej jedno prywatne (nie licząc kwater do wynajęcia po wioskach).  Daje to znakomite pole manewru nawet dla najbardziej pokręconych logistyków.




Paweł od gór i jego kije przy wejściu do Bacówki na Rycerzowej
fot. Autor

W bacówce postanawiam lekko uzupełnić bak. Trochę zgłodniałem ale zjadam tylko gorącą zupę (nie pamiętam jaką, ale stawiam na żurek) aby nie przepełnić się za bardzo przed dalszą drogą. Nasz cel na dziś to Przełęcz Przegibek i mamy do niego jeszcze jakieś 5 kilometrów – i to z tego co widzę za oknem raczej po śniegu – więc nie rozsądne byłoby zatankowanie pełnego obiadu. Zwłaszcza przy moich problemach kondycyjnych. Siedzę przy stoliku z widokiem na Wielką Rycerzową i powoli zmęczenie zaczyna przegrywać z atmosferą tego miejsca. Ponieważ to bacówka, spoglądając na wnętrze zaczynają napływać skojarzenia z innych stron Beskidu - Gorców, Bieszczad i Beskidu Niskiego – gdzie w bliźniaczych schroniskach przyszło mi nie raz przesiadywać przy identycznych stolikach, w niemal identycznej jadalni. Tylko widok za oknem się zmienił. Doświadczam dziwnego uczucia rozpoznawania przyjaznej przestrzeni w miejscu, w którym nigdy wcześniej się nie byłem. Jakby wspomnienia z innych stron wychodziły do mnie z drewnianych ścian tego pomieszczenia niosąc irracjonalne doznanie zadomowienia w obcym przecież miejscu. Doznanie przyznaję całkiem przyjemne.

Mapa autorstwa Edwarda Moskały, twórcy "bacówkowej" idei.

Ale jedno spojrzenie za okno przywraca mnie do rzeczywistości. Przede mną nie wyglądające zbyt przyjaźnie podejście na Rycerzową. Gdyby to była wiosna miałoby przynajmniej kolor zielony, dający jakąś bliżej nie określoną nadzieję, ale jako że mamy jeszcze zimę straszy chłodem bieli. Mimo że słońce w pełni i ogólnie pogoda całkiem niezła, ten śnieg nie zachęca do wędrówki. Wychodzę jednak na szlak bo przecież jestem na  wędrówce, a nie pobycie wczasowym. Na odpoczynek poczekam jeszcze niecałe dwie godziny, aż do schroniska na Przegibku.
Jest parę minut po pierwszej kiedy rozpoczynamy podejście na Wielką Rycerzową (1226 m), drugi pod względem wysokości szczyt w okolicy. Najpierw krótko na zachód, na grzbiet hali zwany Przełęczą Halną, gdzie krzyżują się wszystkie okoliczne szlaki. Można stąd zejść do Soblówki, Ujsoł, Rajczy lub Rycerki. Można też tak jak my powędrować w głąb Worka Raczańskiego w kierunku Wielkiej Raczy (1236 m) przez Przegibek. Do Przegibka można dotrzeć dwojako.  Od skrzyżowania szlaków można podążyć za znakami niebieskimi, które poprowadzą trawersem północnego zbocza Rycerzowej wśród gęstego boru górnoreglowego, lawirując gdzieś w pobliżu tysięcznej poziomicy. Szlak ten jest  ponoć pozostałością po głębokiej komunie, z czasów tuż po II wojnie światowej, kiedy to przepisy graniczne nie dopuszczały ruchu turystycznego wierzchem grzbietu granicznego. Jako taki mógłby być dla mnie ciekawostką gdyby nie to, że ponoć monotonii dreptania nie urozmaica tam nic prócz lasu. Ponieważ przyjechaliśmy tu zdobywać szczyty i poznawać te góry od ich najbardziej atrakcyjnej strony wybieramy trasę przez wierzchołek Rycerzowej najpierw ku niemu na południe, potem na zachód, generalnie za znakami czerwonymi. Podejście na szczyt ma zaledwie kilkaset metrów, ale jest wystarczająco strome by wycisnąć solidną porcję energii z każdego. Pokonanie go zajmuje mi niecałe dwadzieścia minut, tyle że już po pierwszych pięciu znowu zaczynam mieć dość. Nogi rozjeżdżają się pode mną jak pod starą chabetą próbującą pociągnąć tonę ołowianych kul po lodowisku. Śnieg osypuje się spod nóg akurat wtedy gdy potrzebuję mocnego wsparcia, kilkakrotnie doprowadzając do szewskiej pasji. Niemoc i bezsilność to przymiotniki, które dobrze pasują do ówczesnego stanu nie tylko mojej motoryki ale też co gorsza psychiki. Najgorzej jest w momencie kiedy na resztkach silnej woli dochodzę już prawie pod samo wypłaszczenie szczytu i zbaczam prawą nogą pół metra od przetartej ścieżki wpadając w głąb śniegowej skorupy do połowy uda. Zanim wydobyłem się z pułapki przez moja głowę i częściowo usta przeszedł cały pochód emocji i słów powszechnie uznawanych za kolokwialne. Nie wiem co mnie powstrzymało od ich wywrzeszczenia. Chyba po prostu zabrakło mi sił.
Gdy pojawiam się na szczycie Paweł marznie już tam od kilku minut. Sam wierzchołek nieco rozczarowuje zupełnym brakiem  widoków. Całość pokrywa skarłowaciała buczyna lub świerki, w zależności od kierunku w którym się patrzy. Buczyna dominuje po stronie Słowackiej u nas dla odmiany świerki. Zresztą podobne wrażenie odniosłem wędrując wczoraj wzdłuż granicy miedzy Borami Orawskimi a Krawców Wierchem. Lewa strona ścieżki granicznej (Słowacka) zdominowana gęstą buczyną lub jej konglomeratem ze świerkiem, podczas gdy po prawej, polskiej stronie głównie świerk. Poza tym słowacki las zdaje się bardziej zwarty, jakby gęściej sadzony, trudniejszy do przebycia. Wygląda jakby mniej wykorzystywany gospodarczo.


Widok spod szczytu Rycerzowej. W głębokim tle Pilsko i Babia Góra.
fot. Autor

Las na szczycie Rycerzowej ma jednak swoja zaletę. Tłumi wiatr, który niżej momentalnie wychładza nie pozwalając na dłuższe przerwy w marszu. Mimo to nie zatrzymujemy się zbyt długo bo i nie ma powodu. Lepiej odpocząć w ciepłym schronisku. Przed nami cztery kilometry wzdłuż znaków czerwonych niemal równo na zachód. Trochę pomyliłem się myśląc, że teraz to już tylko zejście i moich kapotów ze śniegiem koniec. Owszem, schodzimy z ponad 1200 metrów na niecały 1000, ale po drodze trzeba pokonać dwa podejścia: na Majcherową (1105 m) i pod Banię (1124 m). Widać, że ścieżka, którą poruszamy się, niemal na całej długości przecierana była dosyć dawno, przynajmniej dobę lub dwie temu. Miejscami prawie całkowicie zanika gdzieś pomiędzy drzewami wyprowadzając na manowce, by po chwili znów pojawić się nie wiadomo skąd. Czasami z pomocą przychodzą ślady zwierząt, czasami szósty zmysł wyrobiony latami wędrowania, ale gdy i to zawodzi staram się kontrolować trasę GPS’em  z mapami zainstalowanymi w telefonie. Dzięki temu w ostatnim czasie dwa razy udało mi się szybko i bezboleśnie wrócić na szlak zgubiony przy słabej widoczności. Raz między Halą Łabowską a Rytrem przy okazji rodzinnej majówki, innym razem nad Krościenkiem przy okazji zdobywania czerwonego. Beskidy może nie są górami w których łatwo pobłądzić, ale od pewnego  czasu telefon stanowi moje dodatkowe zabezpieczenie.
Na trasie Worka Raczańskiego kilka razy sprawdzałem naszą pozycje w ten sposób i ku mojemu zdziwieniu spotkałem się ze złośliwym komentarzem Pawła, że za często spoglądam w ekranik. Taka uwaga w ustach człowieka dwadzieścia lat młodszego ode mnie wydała mi się kuriozalna. To raczej ja powinienem upominać młodzież o zbyt chętne korzystanie z elektroniki.  Po powrocie do domu skłoniło mnie to do przemyślenia sprawy i doszedłem do kilku konkluzji w tym temacie.
Po pierwsze człowiek dokonuje wynalazków i korzysta z nich, żeby ułatwić sobie życie. Posługiwanie się nimi nie jest oczywiście obligatoryjne i nie wszystkie na to zasługują. GPS jest akurat jednym z tych, które poprawiają nie tylko naszą wygodę, ale też bezpieczeństwo. Zwłaszcza kiedy poruszamy się w tak trudnym terenie jak góry. Należę do ludzi którzy sceptycznie podchodzą do wszelkich technicznych nowinek i moje otoczenie jest raczej zdziwione kiedy którąś z nich zaakceptuję. Tym bardziej uważam się za uprawnionego do stwierdzenia, że ten wynalazek nie zasługuje na odrzucenie tylko dlatego, że „kiedyś go nie było i ludzie jakoś żyli”. W trudniejszych sytuacjach może być bardzo przydatny, a w skrajnym przypadku nawet uratować życie. Być może jego nadużycie ogranicza rozwój naturalnego zmysłu orientacji, ale w moim wieku i tak już o szaleńczym rozwoju mowy być nie może.
Po drugie każdy wędruje przez świat w sposób jaki wypracował sobie latami doświadczeń. Moje doświadczenia wyrobiły wewnętrzną potrzebę kontrolowania sytuacji w taki sposób by czuć się bezpiecznie. Dawniej wpatrywałem się w mapy papierowe, dziś częściej w elektroniczne. Korzystanie w GPS’a daje mi poczucie bezpieczeństwa i nie jest to chyba nic zdrożnego. Zwłaszcza, że nie wpływa to w żaden sposób na wspólne działania, a wręcz może je tylko poprawić. Po trzecie jedną z wartości wędrowania jest możliwość adaptowania doświadczeń ludzi spotykanych po drodze dla siebie. Na szlakach swych doczesnych wędrówek otarłem się o ludzi, którzy z kompasu „przesiedli się” na GPS o wiele wcześniej ode mnie. Wśród nich, oprócz zwykłych szlakowydeptywaczy byli goprowcy, harcerze, żołnierze, a nawet policjanci. Wszyscy, których udało się o to zapytać twierdzili, że GPS pozycjonuje dokładniej i szybciej. Trudno nie doceniać takich doświadczeń.
Na koniec konkluzja ostateczna. Jeśli ktoś działa inaczej niż ja, to nie tylko nie oznacza, że działa źle. Może też oznaczać, że robi to lepiej ode mnie. Jeśli z góry odrzucę jego doświadczenia stracę szansę nauczenia się czegoś pożytecznego.



Bania nad Przegibkiem
fot. Autor

Tymczasem podążając, a raczej wlokąc się ku Przegibkowi, znowu zastanawiałem się nad przyczynami mojej słabości i sposobami jej wyeliminowania. W porównaniu z Pawłem moja kondycja wypada blado, ale mogę to zwalić na karb różnicy w przygotowaniu do tej wędrówki. Dla Pawła to już trzecia lub czwarta wycieczka w tym roku, dla mnie pierwsza.  Ale to nie tłumaczy wszystkiego. Gdzieś w połowie podejścia pod Banię zdecydowałem, że następnym razem muszę spróbować swoich sił wspomagając się kijami. Nie będzie to wymagało dodatkowych inwestycji, gdyż jeszcze gdzieś na dnie szafy powinienem znaleźć swoje stare kije, które próbowałem prawie dziesięć lat temu. Nowością może nie grzeszą, ale nie są zbyt sfatygowane, bo swoje próby zakończyłem dosyć wcześnie. Powinny się więc nadać. Gorzej, że aby pracować kijami muszę najpierw uwolnić ręce zajęte teraz noszeniem lustrzanki. No i jak tu robić zdjęcia kiedy ręce będą zajęte kijami?
Przed dojściem na Przegibek nie znalazłem zadowalającej odpowiedzi więc na razie dałem sobie spokój i skupiłem się na chwili obecnej. Szlak czerwony na szczęście nie dochodzi na sam wierzchołek Bani tylko skręca z grzbietu tuż przed kulminacją w prawo, obniżając się trawersem na przełęcz. Wychodząc z lasu oferuje panoramkę całej przełęczy zwieńczonej od północnego – zachodu kopułą Bendoszki Wielkiej (1144 m) z wysokim krzyżem milenijnym na szczycie. Jest to dosyć osobliwa przełęcz bo praktycznie w całości zajmuje ją osada z kompletem domów, zabudowań gospodarczych i pól uprawnych. Jest nawet kaplica w której w lecie odbywają się nabożeństwo celebrowane przez kapłana z doliny. Nie udało mi się jednak dociec z której. Może dlatego, że nie spytałem. Zdaje mi się jednak, że osiedle Przegibek należy administracyjnie do Rycerki – Kolonii, zatem najpewniej ksiądz dociera tu stamtąd.


Paweł na Przegibku
fot. Autor

Przełęcz Przegibek to szeroka otwarta przestrzeń stanowiąca obniżenie pomiędzy Banią,  Bendoszką Wielką i Małą . Posadowiło się na niej kilka gospodarstw tworząc śródgórską enklawę ukrywającą się przed światem na wysokości około 1000 m. Do najbliżej wioski, w tym także sklepu jest około 4 kilometrów w poziomie i jakieś 300 metrów w pionie, co skutecznie odstrasza przypadkowych gości. Przechodzimy środkiem polany by miedzy zabudowaniami odnaleźć naszą dzisiejszą noclegownię. Po drodze wyłania się po lewej, spoza zachodniego zbocza Bani widoczek na główny cel naszej eskapady, najwyższy szczyt Worka Raczańskiego,  Wielką Raczę (1236 m). Planowo mamy tam dotrzeć jutro, więc po przyglądnięciu się temu co nas czeka odchodzimy do schroniska z nadzieją że żegnamy się tylko do jutra. Jak się później okaże nasze spotkanie z Raczą odsunie się nieco w czasie.
Tuż powyżej przełęczy na południowym stoku Bendoszki rozlokowało się jedno z najstarszych beskidzkich schronisk. Historia turystycznego zagospodarowania przełęczy sięga ponoć roku 1923 kiedy to zaczęli się tutaj pojawiać narciarze z Babiogórskiego Towarzystwa Narciarskiego w Żywcu. Okupowali wzniesiony w miejscu dzisiejszego schroniska prywatny domek letniskowy, który zmieniając kolejnych właścicieli przebudowywał się i modernizował dorastając w końcu do obecnych rozmiarów. Schroniskiem stał się w roku 1935 po wykupieniu przez Oddział Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Dziedzicach. Na podkreślenie zasługuje fakt, że jego obecni gospodarze przyjmują turystów już od prawie 30 lat. 1 września będą pewnie świętować okrągłą rocznicę.



Jedno z najstarszych schronisk w Polsce
fot. Autor

Pod gościnnym dachem meldujemy się około piętnastej, czyli po sześciu i pół godzinie wędrówki. Dziś wydeptaliśmy ok. 19 kilometrów szlaku. Po rozlokowaniu się w klaustrofobicznym pokoiku na pięterku schodzimy do bufetu żeby sprawdzić pogłoski o dobrej jakości tutejszej kuchni. W międzyczasie przy bursztynowym nektarze zastanawiamy się nad dniem jutrzejszym.  A jest nad czym bo wygląda na to, że tym razem aura nie ma zamiaru zastosować taryfy ulgowej, jak do tej pory. Dotychczasowy silny wiatr ma zostać zastąpiony jeszcze silniejszym, a w ogólnie destrukcyjnym czynie wspomagać go mają duże opady śniegu, ewentualnie deszczu ze śniegiem w miejscach położonych nieco niżej. Widoczność może spaść nawet do kilkudziesięciu metrów dzięki nisko latającym chmurom. Rzucamy jeszcze okiem na inne sieciowe pogodynki i wszędzie przewidywania są zbliżone. Znikąd nadziei na błędy w meteorologicznych algorytmach. Nawet Paweł, któremu zła pogoda przeszkadza mniej niż mnie zaczyna zastanawiać się nad dalszymi krokami. Mnie ta sytuacja skłoniła do kolejnych przemyśleń, tym razem w kwestii natury ludzkich motywacji.
Z jednej strony przyjechaliśmy tutaj z daleka i szkoda by było nie osiągnąć celu wycofując się w ostatnim dniu. Z drugiej strony górskie wędrowanie w śniegu i deszczu, w niskich chmurach, bez żadnej widoczności, traci swoje podstawowe walory. Nie wspominając już o ewentualnych zagrożeniach związanych z taką pogodą. Pozostaje tylko uparte połykanie kilometrów, bez możliwości dokładniejszego przyjrzenia się okolicy, a przecież z takim zamiarem tu przyjechaliśmy. Z jednej strony chęć poznania, przeżycia przygody, sprawdzenia się. Z drugiej perspektywa moknięcia, marznięcia i brnięcia w śniegu bez nagrody, jaką góry zwyczajowo rozdają pozwalając na podziwianie swojego uroku.
Żeby zdecydować co robić trzeba odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Po co tu jestem? Jeśli dla sportu, wyczynu, osiągania celów i przesuwania granic własnych możliwości to zdecydowanie trzeba iść. Założyć klapki na oczy i ściągnąć dopiero na mecie, aby wbić do książeczki kolejną pieczątkę. Ale co jeśli ciągną nas tutaj inne motywacje? Dla mnie łażenie po górach ma być odpoczynkiem. Ma być ucieczką od codzienności, ale taką która pozwala złapać oddech, rozluźnić się, zatrzymać w miejscu. Gonitwę i działanie na granicy swoich możliwości mam na co dzień w pracy. Realizowanie celów i rozliczanie z wyników to jest właśnie to, od czego w góry uciekam. Zakładając plecak zrzucam z siebie kierat by choć przez chwilę nie spinać się, by zwyczajnie nic nie musieć.  Góry to ma być takie miejsce, gdzie niczego nie muszę robić na siłę. Gdzie cel i wynik nie są priorytetem. Są tylko efektem przebytej drogi, jej zwieńczeniem, a nie siłą przewodnią.
Paweł albo myśli podobnie, albo nie daje po sobie poznać, że jest inaczej. Stanęło na tym, że decyzje zostawiamy do rana licząc na omylność synoptyków i łaskawość matki natury. Obaj jednak podświadomie wiemy jakie jutro będą widok za oknem...


fot. Paweł od gór

fot. Paweł od gór

I nie mylimy się. Rano za oknem nie było widać wiele, ale wystarczająco dużo by stwierdzić, że dzisiaj wędrowanie nie ma większego sensu. To znaczy stwierdziłem to ja. A czy Paweł też? Tego nie wiem. Przyjął i zaakceptował moją decyzję, ale nie jestem pewien czy się z nią zgodził. To kolejny raz kiedy nie jestem pewien jego zdania. Tak czy inaczej postanawiamy odpuścić sobie Wielką Raczę i ruszyć na północ bezpośrednio do samochodu. Tym samym z trzydziestokilometrowych planów na dziś pozostało nam ledwie dziesięć i tylko jedno niewielkie podejście między Rycerką Górną a Solą. Całe pasmo graniczne między Przegibkiem a Zwardoniem będzie musiało poczekać na mnie do następnego razu.

Szare i mokre zejście do Rycerki
fot. Autor
Już pierwsze kroki poza schroniskiem utwierdzają w przekonaniu, że decyzja była słuszna. Mokry śnieg nad naszymi głowami próbuje przeistoczyć się w deszcz, ale mu jakoś nie do końca wychodzi. Efekt jest żałosny - mokry, śliski i zimny. Kiedy patrzę w stronę Raczy nie widzę nic poza chmurami. Może to i lepiej bo mniej żal. Schodzimy zielonym w kierunku Janczykowych Rycerek i dalej asfaltową już drogą kilka kilometrów do Rycerki Górnej. Przez krótką chwilę Paweł rozważa możliwość przejścia czarnym szlakiem przez Bendoszkę i Praszywkę Wielką (1043 m), ale w końcu schodzi razem ze mną zielonym. Już wczoraj myślał o tej alternatywie zapewne nie chcąc poddać się całkowicie bez walki. Zdaje się, że wybrał jednak dobrze bo przez całą dzisiejszą wędrówkę zima nie odpuści ani trochę. Tyle, że śnieg przejdzie w deszcz, a w dolinie zrobi się trochę cieplej. Góry do końca dnia spowite będą gęstymi chmurami , a breja pod nogami namakać będzie coraz bardziej.

Przegibek - Sól

Od schroniska mamy ok. 40 minut uważnego stąpania po śliskich kamieniach przysypanych mokrym śniegiem. Pawłowi znowu szło lepiej bo podpierał się kijami. Ja musiałem w paru miejscach łapać równowagę balansując jedynie rozpostartymi szeroko ramionami. Okazuje się, że kije przydają się nie tylko na podejściach. Pojawienie się asfaltu przynosi mi wyraźną ulgę. To chyba pierwszy taki przypadek, bo do tej pory zawsze kiedy schodziłem z gór na asfalcie nogi zaczynały wyć z tęsknoty do  trawiastych polan i leśnych ścieżek. Tym razem dziękują za stabilne i płaskie podparcie, tym bardziej że tu na dole śniegu zdecydowanie mniej.
Tutejsze lasy wyglądają na mocniej eksploatowane niż w innych częściach Beskidu. Dolinę Rycerki, którą teraz wędrujemy wyasfaltowano po samo źródlisko, aż do miejsca gdzie łączą się potoki Majów i Dziobaki. Droga ta powstała najwyraźniej  wyłącznie na potrzeby leśników, bo domów nie ma tutaj żadnych. Świadczy o tym dobitnie nieco kuriozalny widok paśnika stojącego przy samej szosie. Najwyraźniej ruch na niej jest tak mały, że zwierzęta poruszają się po niej bez lęku.


fot. Paweł od gór

Dopiero około kilometra poniżej miejsca gdzie szlak zielony schodzi z lasu do drogi zaczynają się pierwsze zabudowania. Nad nimi szlaban i zakaz wjazdu. Zresztą widać wyraźnie, że tą część doliny opanowali leśnicy. W jednym z domów leśniczówka, a reszta to zapewne dawne domy pracowników leśnictwa, dziś rozbudowane i przerobione na letniskowe wille. Wiele z nich pozamykanych na głucho czeka na nadejście wiosny, która w tym sezonie jakoś nie spieszy się z nadejściem.
Dojście do Rycerki Górnej zajmuje nam dobrą godzinę w namolnym towarzystwie deszczu. Dalej za znakami czarnymi wychodzimy na grzbiet rozdzielający doliny Rycerki i Czarnej Soły z kulminacja na Łysicy (704 m). Jeszcze tylko krótkie zejście do Soli i przygoda dobiegnie końca. Gdy dochodzimy do auta deszcz wzmaga się jakby chciał jeszcze na koniec kopnąć nas pożegnalnie w tyłek.


Wreszcie suche i ciepłe auto
fot. Paweł od gór

Jego próby zniechęcenia mnie na niewiele jednak się zdały. Przy najbliższej okazji wrócę tutaj by dokończyć dzieła i przyjrzeć się temu zakątkowi naszych gór przy bardziej sprzyjającej aurze. Jest szansa, że okazja taka nadarzy się jeszcze tego lata.

Link do wszsytkich zdjęć z wędrówki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz