piątek, 14 grudnia 2018

Jak nie zdobyłem "czerwonego". Dzień 1 - Kronika








Kiedy jakiś zamiar zbyt długo odkładany jest w czasie, utykając gdzieś między pomysłem a pierwszym krokiem, zwykle przechodzi w stan podobny do hibernacji. Nie umiera i nigdy na zawsze nie odchodzi, ale przyczaja się gdzieś w zakamarkach świadomości, czekając na swój czas. Może spać całymi latami, a nawet dekadami, nie dając żadnego znaku życia, poza drobnymi, ledwie zauważalnymi drgnięciami powiek w chwilach, gdy myśl zabłąkana z dalekiego świata przemknie wystarczająco blisko. Wtedy na ułamek sekundy przechodzi w czuwanie, żeby sprawdzić czy to aby nie pora wstać. Jak zaspany podróżny w poczekalni dworcowej w reakcji na zapowiedź nadjeżdżającego pociągu. I kiedy nadchodzi ten czas, kiedy już może zbudzić się ze snu i zacząć działać, wtedy zaczynam być szczęśliwy.
Poczekalnia mojej świadomości kryje wielu takich śpiochów. Część jeszcze z czasów, kiedy marzeniami usłane były ulice, a barwy świata nie mieściły się na żadnej palecie barw. Jedną z takich właśnie najdawniej uśpionych potrzeb jest u mnie chęć wędrowania. To dosyć wyjątkowa potrzeba, bo jako jedyna nigdy nie zasypia głęboko. Budzę ją co chwila i nakazuję iść, i spełnić przynajmniej część obietnic, jakimi jest przepełniona. Do najstarszych należy obietnica przewędrowania Głównego Szlaku Beskidzkiego od początku do końca w jednej wędrówce.

Zamiar ten pochodzi jeszcze z końca lat osiemdziesiątych, kiedy to po raz pierwszy zwrócił moją uwagę pewien szlakowskaz przy schronisku pod Turbaczem. Wskazywał on dwa przeciwległe kierunki wędrowania,  informując o trasie nie w godzinach marszu, jak to większość ówczesnych znaków miała w zwyczaju, lecz w kilometrach i to w trzycyfrowych wartościach liczbowych. Na jednym końcu był Ustroń, na drugim Wołosate. Ten obrazek pobudzał moją wyobraźnię przez lata.

I w końcu przyszedł ten czas, kiedy wszystko wkoło ułożyło się w życzliwej konfiguracji i nie pozostało nic innego, jak tylko założyć buty. To, co do tej pory przeszkadzało, nagle zmieniło front i zaczęło pomagać. Praca, rodzina, zdrowie i wszelkie inne okoliczności wykonały ukłon w moją stronę dając zielone światło, sugerując jednocześnie, że druga taka zgodność może się prędko nie powtórzyć.

Nie było wyjścia. Pewnego kwietniowego, słonecznego, aczkolwiek chłodnego poranka zameldowałem się na starcie w Wołosatym z zamiarem przewędrowania 500 kilometrów szlaku czerwonego aż do Ustronia.
Obok mnie stawił się jeszcze „Paweł od gór”, człowiek z którym już od kilku miesięcy przygotowywaliśmy się do tego marszu. Udało nam się wcześniej przedreptać kilka dni po górach we wspólnym towarzystwie, testując swoją wzajemną tolerancję. Wyniki były obiecujące, więc zdecydowaliśmy podołać temu wspólnie, nawzajem napędzając się do działania. Jeszcze przed wyjściem zastanawiałem się, czy taka wędrówka mogłaby dojść do skutku bez odpowiedniego wsparcia? To znaczy, czy wyruszyłbym w taką drogę sam? Lubię wędrować samotnie i czyniłem to już wielokrotnie. Większość mojego wędrowania to borykanie się z samym sobą i zdaje mi się, że radzę sobie z tym nie najgorzej. Ale w tym przypadku sprawa wydawała się zgoła odmienna, a odpowiedź już nie taka prosta. Prawdopodobnie gdyby nie pojawił się Paweł, nie założyłbym plecaka na tak długo. Bo wszystko rozbija się o skalę. Co innego kilkadziesiąt kilometrów w trzy dni, a co innego pięćset w trzy tygodnie. Świadomość czyjejś obecności i wsparcia – jakkolwiek iluzoryczna – jest bardzo istotna. Im trudniejsze wyzwanie, tym bardziej.
Co prawda takie wsparcie może okazać się złudne, ale tego przed wyruszeniem w drogę nie da się zweryfikować. Dopiero beczka soli pokazuje prawdę.





Szlak czerwony Wołosate - Ustrzyki
źródło: Compass


Tak, czy inaczej zjawiliśmy się w Wołosatym przy słupku z czerwoną kropką w Poniedziałek Wielkanocny o 8:30 rano. Muszę przyznać, że byłem w tym miejscu już wiele razy i zawsze wspominam te momenty z przejęciem.  Ale nigdy jeszcze nie czułem takich emocji jak teraz. Zmysły miałem wyostrzone jak rzadko, widać adrenalina wreszcie zabrała się do dzieła. Chyba właśnie zacząłem zdawać sobie sprawę z tego co mnie czeka.
A czekało wiele. Główny Szlak Beskidzki wije się najwyższymi grzbietami naszych Beskidów na przestrzeni między Bieszczadami a Śląskiem, ścieżką długości około 500 kilometrów. Przemierza prawie wszystko, co najcenniejsze w tych górach, odkrywając miejsca najciekawsze - zarówno geograficznie, jak i historycznie. Dla świadomego turysty to nieprzebrana skarbnica doznań estetycznych i poznawczych, ale też doskonały sprawdzian możliwości i ograniczeń fizycznych. Wrażeń zatem z pewnością nie zabraknie.




Początek...
fot. Dorota P.






Trasę podzieliliśmy wstępnie na osiemnaście etapów. Liczba ta wyłoniła się po starannej analizie map i ocenie własnych możliwości. Niektóre dzienne odcinki same narzucają się już po pierwszym spojrzeniu w mapę. Ukształtowanie terenu, rozkład punktów noclegowych i odległości między nimi w niektórych miejscach w zasadzie nie pozostawiają wyboru. Tak jest na przykład na odcinku Bieszczadzkim, gdzie Ustrzyki Górne, Smerek, Cisna i Komańcza są właściwie jedynymi sensownymi kandydatami na noclegownie. No chyba, że ktoś idzie z namiotem, albo lubi przebiegać po czterdzieści kilometrów dziennie. Wtedy możliwości są prawie nieograniczone. My jednak postawiliśmy na noclegi w łóżkach i tempo średnio umiarkowane: z jednej strony nie pozwalające na stratę czasu, a z drugiej dające go akurat tyle, aby dało się spokojnie poprzeżywać to, co spotka nas po drodze.
Oto marszruta jaką udało mi się zawczasu rozpisać i spakować w czeluście plecaka. Należę bowiem do tych, co uważają, że najlepiej wychodzą improwizacje odpowiednio wcześniej zaplanowane.




Dzień 117.04 PNUstrzyki Górne"Kremenaros" Schr. PTTK16 671 71 41 503 939 21120 km/ 6:35h
lub "Hotelik Biały"Ustrzyki Górne 1413 461-06 41
Dzień 218.04 WTSmerek"Niedźwiadek"Smerek 14513952166 517 933 87224,2 km / 8:30h
Dzień 319.04 ŚRCisna"Bacówka Pod Honem"660 116 02517,8 km / 5:55h
lub "U Mirosławy"Cisna 16/1602 291 848 13 468 64 52
Dzień 420.04 CZKomańcza"Leśna Willa"Komańcza 26533 999 86528,9 km / 9,05h
lub "Nad Edenem"Komańcza 130 A503 927 768
lub "Pod Kominkiem"Komancza 13313 467 75 44
Dzień 521.04 PTPuławy Górne"Pod polaną"Puławy Górne 2013 435 91 7027,5 km / 8:15h
lub "Pod Brzozą"Puławy Dolne 1313 435 91 73
Dzień 622.04 SOChyrowa"Pod Chyrową"Chyrowa 3513 433 05 6038,3 km / 11:50h
Dzień 723.04 NDBartneBacówka PTTK18 351 80 3234,1 km / 11:00h
Dzień 824.04 PNHańczowa"Barć"Hańczowa 115604423763 18 353 21 0525,4 km / 8:00 h
lub "Stadnina Połonina"Hańczowa 6018 353 21 44
Dzień 925.04 WTJaworzyna KrynickaSchronisko PTTK532 336 784 18 471 54 0931,0 km / 10:25h
Dzień 1026.04 ŚRCyrlaChata Pod Cyrlą18 446 96 89 604 087 60923,2 km / 6:50h
lub Rytro Zajazd PTTK "Pod Roztoką"Rytro 18618 446 91 51
lub KordowiecChata Kordowiec888 855 211
Dzień 1127.04 CZKrościenko"Kwiatkówka"Zdrojowa 54018 262 31 08 605 077 00928,6 km / 9:45h
Dzień 1228.04 PTTurbacz REZ 2 os.Schronisko PTTK18 266-77-80 602 118 88931,7 km / 10:45h
Dzień 1329.04 SOJordanów"Strumyk"Piłsudskiego 11218 26 75 73631,6 km / 9:00h
lub BystraOW "Rozalia"Bystra 36318 268 10 03
Dzień 1430.04 NDMarkowe Szczawiny REZ 4 os.Schronisko PTTK33 877 51 05 33,2 km / 11:30h
Dzień 1501.05 PNRysianka REZ 10 os.Schronisko PTTK33 861 23 4931,8 km / 10:25h
lub Hala MiziowaSchronisko PTTK33 488 72 54
Dzień 1602.05 WTPrzysłop REZ 2 os.Schronisko PTTK33 855 37 1532,6 km / 10:10h
Dzień 1703.05.ŚRSoszów REZ 2 os."Schronisko Soszów"Soszowska 1033 855 30 46 33 855 85 1620,7 km / 6:24h
lub StożekSchronisko PTTK33 855 27 10 606 11 82 02
Dzień 1804.05. CZUstroń???16,3 km / 5:20h
RAZEM503,9 km / 161:35h 
REZERWAHala KrupowaSchronisko PTTK18 447 50 05 607 033 997
Lubatowa-Turówka"Za Lasem"Lubatowa 400a506 726 020
Połonina WetlińskaChatka Puchatka502 472 893



Jeszcze jedna okoliczność determinowała konfigurację naszego rozkładu. Ponieważ w termin naszej eskapady wstrzelił się majowy weekend, musieliśmy się liczyć z możliwym brakiem miejsc noclegowych w tym czasie. Postanowiliśmy więc zawczasu zarezerwować wszystkie noclegi od 28 kwietnia. Usztywniło to jednak cały plan wędrówki i nakazało stawienie się na Turbaczu właśnie tego dnia. A wiadomo, że w tak długiej trasie różnie może być.
W tym miejscu po raz pierwszy pojawił się dylemat, czy nie lepiej byłoby przesunąć całą zabawę na maj, albo nawet czerwiec. Drugi raz taki scenariusz narzucił się tuż przed wyjazdem, kiedy pojawiły się pierwsze niekorzystne prognozy pogody. Teraz już wiem, że trzeba było pójść za tą myślą. Wtedy jednak zwyciężyła niecierpliwość i głód przygody wołający o zaspokojenie natychmiast. Poza tym ani ja, ani pewnie Paweł nie chcieliśmy burzyć gotowej już układanki z obawy, że w nowym terminie nie uda się jej złożyć na nowo.



Tarnica widziana z Wołosatego.
fot. Autor


Pogoda na starcie była prawie idealna, gdyby nie liczyć temperatury chylącej się niebezpieczne do niebieskiego zera. Pełne słońce, żadnych chmur, powietrze przejrzyste i prawie bez wiatru, przynajmniej tu, w dolinie Wołosatki. Jak na razie niekorzystne prognozy nie sprawdzały się. Jaskrawość przyświecającego nam słońca podsycała nadzieję, że natura ugnie się pod argumentacją naszych planów i tak jak wszystko do tej pory zacznie z nami współpracować, by dopomóc w dążeniu do celu. Tak naprawdę jednak cały czas miałem świadomość, że biorąc pod uwagę alerty serwisów pogodowych, rozpoczęcie wędrówki w tym akurat czasie miało coś z zaklinania rzeczywistości. Skoro ustaliliśmy już konkretny termin, nie chcieliśmy go przekładać, wierząc, że może nie będzie tak źle. A nawet jeśli, to zima potrwa jeszcze dwa, góra trzy dni i w końcu długo oczekiwana wiosna wybuchnie. Moje szczęście, że na razie nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem.

Rozpoczynamy wędrowanie około dziewiątej w pobliżu parkingu i nieczynnego o tej porze roku punktu informacyjnego Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Idziemy na południowy wschód jedyną tutaj drogą prowadzącą z terenów dawnej wsi w kierunku Przełęczy Beskid. Ile razy przyjdzie mi tędy wędrować, tyle razy wyobrażam sobie czasy, kiedy jeszcze na beskidzkim grzbiecie nie było granicy, a drogą tą ciągnęli na Węgry pasterze. Tym samym traktem wracali pędząc stada wołów zakupionych w dolinie Cisy, by odhodować je już po naszej stronie karpackiego działu. Zapełniali nimi okoliczne połoniny, które zwierzętom dawały strawę, pasterzom zaś zajęcie i gwarancję bytu. Patrząc na nią dzisiaj trudno uwierzyć, że kiedyś musiała być mocno uczęszczana. Mieszkała przy niej przecież ponad tysięczna populacja tutejszych górali, a każdy wydeptywał ją codziennie w poszukiwaniu własnego szczęścia.
Zadziwiające jak niezmienne są ludzkie dążenia. Wędrując dzisiaj wydeptujemy tą samą drogę w poszukiwaniu tego samego.
Ostatnio byłem tutaj trzy lata temu więc rozglądam się za zmianami w krajobrazie. Okolica dalej cicha i pusta jak dawniej, ale tuż powyżej starych domów dla pracowników leśnictwa, pochodzących jeszcze z czasów głębokiej komuny, pojawił się pierwszy zwiastun nowoczesności. Okazały w formie i całkiem niebrzydki architektonicznie budynek, przeznaczony na stację edukacji ekologicznej dla szkół. Obiekt mieści ponoć poza salkami wykładowymi także pokoje z 50 miejscami noclegowymi, ale nie znalazłem informacji jakoby mogły tam nocować osoby prywatne. To chyba pierwszy nowy budynek w Wołosatym od lat osiemdziesiątych XX wieku. Widać powszechna w naszym kraju „rewitalizacja” zagląda w najodleglejsze jego zakątki.
Stacja edukacyjna Bieszczadzkiego Parku Narodowego
fot. Autor

Idzie się całkiem sympatycznie. Pogoda nastraja optymistycznie, a rześkie powietrze dodaje werwy. Po lewej mijamy punkt kasowy BdPN, a uwagę zwraca tabliczka z informacją o zamknięciu szlaku niebieskiego na Tarnicę. Nie podano przyczyny ale domyślamy się, że chodzi o roztrząsaną szeroko w Internecie sprawę budowy „schodów” doprowadzających do przełęczy pod szczytem. Za kilka godzin będziemy mieli okazję przetestować „zrewitalizowaną” w ten sposób ścieżkę od strony Przełęczy Goprowskiej. Ciekawi nas, czy rzeczywiście fala krytyki tego pomysłu jest słuszna.
Po chwili zostawiamy za sobą stare cerkwisko, nie zaglądając nawet do niego, głodni jak najszybszego rozpoczęcia przygody. Ruszamy w górę doliny wygodną, szeroką drogą używaną obecnie już chyba tylko przez pograniczników i pracowników parku. Jakieś półtora kilometra dalej stary trakt wykręca w prawo, by przeprawić się mostem przez Wołosatkę, a następnie wspiąć na graniczną Przełęcz Beskid. Szlak odbija w lewo, podążając konsekwentnie wzdłuż potoku, dawnym płajem pasterskim, który komunikował Wołosate z pastwiskami na Połoninie Bukowskiej. Po drodze niewiele atrakcji. Początkowo mijamy koszone do dzisiaj pola dawnej wsi, szybko jednak przechodzą one w las, zrazu  grądowy, wyżej zaś w zwarty drzewostan buczyny karpackiej. Na tym odcinku droga zdaje się bardziej nużąca niż jest w rzeczywistości, pewnie ze względu na brak jakichkolwiek urozmaiceń. Nic poza lasem i stopniowym nabieraniem wysokości. Jedyna ciekawostka, to resztki asfaltu ścielącego nawierzchnię w górnej części, które równie szybko pojawiają się, co znikają po przejściu około kilometra. Zawsze mnie ciekawiło, po co wyłożono asfalt w tym akurat miejscu, w środku drogi, skoro ani wyżej, ani niżej tego nie uczyniono. Jakby rozpoczęto asfaltowanie od środka drogi w górę i po kilometrze zabrakło materiału. W każdym razie jego stan wskazuje na to, że leży tu już dobre kilkadziesiąt lat i wygląda tak samo, od kiedy pamiętam. Sądzę więc, że może pochodzić jeszcze z głębokiej komuny, może nawet z lat pięćdziesiątych, kiedy to strzeżono pobliskiej granicy wyjątkowo pilnie.
Na skraj Połoniny Bukowskiej docieramy niespodziewanie szybko. Jestem mile zaskoczony, bo zdaje się, że pobiłem swój rekord na tym odcinku. Przejście ośmiu i pół kilometra zajęło nam 80 minut, co daje całkiem wysoką średnią, biorąc pod uwagę przewyższenie. Chyba magia kijów znowu zaczyna działać.
Przełęcz Bukowska jest dla mnie bramą, za którą rozpoczynają się najpiękniejsze dziedziny polskich Beskidów. W tym miejscu wychodzi się z lasu i od razu staje się w obliczu piękna rozległego pejzażu. Zrazu odsłania się widok na Kińczyk Bukowski z całym połoninnym otoczeniem, a zza niego w oddali wyłania się stopniowo cały główny grzbiet Wschodnich Bieszczadów ciągnący niemal równo na południowy wschód w kierunku Pikuja (1408 m).


Widok na południe znad Przełęczy Bukowskiej. W tle Bieszczady Wschodnie.
fot. Paweł od gór

I na zachód na Menczył i Wołcze Berdo.
for. Paweł od gór


Tuż pod nim i nieco na prawo, rzucając okiem za pobliską granicę, zajrzeć można na grzbiety Użańskiego Parku Narodowego kotłujące się aż po horyzont. A to dopiero początek. Gdy zaczniemy wznosić się na zaczynający się tutaj grzbiet Rozsypańca (1280 m) widoki rozszerzą się dalej na południe, a do kompletu dołączą pejzaże w kierunkach wschodnim i zachodnim. Kulminacja wrażeń nastąpi jednak dopiero na Haliczu, gdzie pojawią się obrazy dookólne.
Na samej przełęczy jedna ciekawostka. Poza stylową drewnianą wiatą można tutaj skorzystać z nietypowej toalety. Jest to podobno pierwsza w Polsce toaleta sucha. Całkowicie ekologiczny wynalazek szwajcarski, w którym nieczystości nie są rozpuszczane przez wodę lecz przerabiane przez specjalny gatunek dżdżownicy. Urządzenie nie potrzebuje żadnego zasilania, a ścieki utylizują się naturalnie. Taka sławojka, tyle że "new design " i z turbo utylizacją.
Wiata na Bukowskiej
fot. Paweł od gór

Od wiaty podchodzimy kawałek w kierunku Kińczyka Bukowskiego, żeby nacieszyć oczy i zatrudnić matryce aparatów. Po dwudziestu minutach kontemplowania okolicy ruszamy dalej. Przy samej wiacie rozpoczyna się strefa śniegu. Resztki zimy zaległy w tym miejscu, utrudniając nieco marsz pod górę, ale na szczęście po kilkuset metrach znikną zupełnie. Mam naiwną nadzieję – jak się później okazało wielce niesłuszną – że to ostatnie ślady zimy na naszej drodze. Jeszcze przed Rozsypańcem znów wychodzimy na „suchy ląd”.
Odcinek między Rozsypańcem a Przełęczą Goprowską to kultowe dzieło beskidzkiej natury. Wędrując tamtędy trudno patrzeć pod nogi, bo zachwycające widoki zalewają oczy co krok. Do marszu napędza ciekawość tego, co zobaczymy za kolejnym wzniesieniem lub zakrętem. Można odnieść wrażenie, że poza tymi zielonymi pagórami nie ma już żadnego innego świata. Można by się w tym wszystkim łatwo zatracić. Jestem tutaj już chyba piąty raz i zawsze emocje są podobne.
Po drodze coraz bardziej zaprzyjaźniam się z kijami. Nabieram wprawy i to chyba właśnie dzięki temu po raz pierwszy udaje mi się odcinek między Rozsypańcem a Haliczem przejść bez postoju. Podejście na Halicz jest dosyć długie i strome, i zawsze w jego połowie musiałem nabrać tchu. Tym razem wyturlałem się na górę od razu.
I tutaj po raz pierwszy doświadczyłem tego, co będzie mi już towarzyszyć w zasadzie do końca tej wędrówki. Po wejściu na wierzchołek i po pierwszym zachwycie nad  rozciągającymi się z niego widokami, dopadło mnie wyziębienie. Rzuciło się na mnie znienacka, kiedy po wysiłku włożonym w podejście, zacząłem stygnąć w oczekiwaniu na Pawła, który wędrował nieco z tyłu. Dygotanie nie ustępowało nawet po założeniu drugiego polara. Z zaskoczeniem odkryłem, że zima jeszcze nie opuściła gór, a tu, na szczycie grani, w podmuchach wiatru temperatura spadała z pewnością poniżej zera, nawet w samo południe. Potwierdzał to szron na barierkach przy szlaku i łachy śniegu zalegające jeszcze spore połacie połoniny. Póki szedłem, wszystko było w porządku, ale wystarczyło parę minut bezruchu i dostawałem w kość. Przydałby się grubszy polarek. Na szczęście, tego dnia zimowy chłód postanowił na razie zaoszczędzić mi dalszych atrakcji i po zejściu z Halicza było już w miarę OK. Jednak o komfortowym cieple mogliśmy definitywnie zapomnieć, mimo bezchmurnego nieba i pełnego słońca.


Widok z Rozsypańca na Halicz. W głębi Krzemień.
fot. Autor
fot. Paweł od gór


Gniazdo Tarnicy.
fot. Paweł od gór


Dokładnie półtorej godziny zajęło nam przejście z Halicza na siodło pod Tarnicą (1276 m). Kilkaset metrów od Przełęczy Goprowskiej (1160 m )w górę idzie się „schodami” zbudowanymi przez pracowników parku. Przez całe podejście rytm kroków wyznaczają stopnie z grubej kantówki postawionej na sztorc w poprzek stoku, co zapobiec ma osuwaniu się mocno zerodowanego gruntu. Idea być może słuszna, bo cały stok zdeptany był tutaj niemiłosiernie, i w mokrej porze łatwo było o wywrotkę, zwłaszcza przy schodzeniu. Jednak chodzenie po zwartych schodach na górskiej ścieżce nie jest marzeniem wędrowców. Cały urok w tym, żeby czuć ziemię i skały pod butem w ich naturalnym kształcie. Poza tym, stopnie determinują długość kroków uzależnioną odstępami między nimi. Pół biedy, jeśli są one równe, ale kiedy - tak jak w tym przypadku - przy ich układaniu decyduje wolna fantazja, chodzenie momentami staje się nieznośne. Dla nóg nawykłych do górskich wertepów, to rozwiązanie jest krzywdzące, ale chwalą je zapewne ci, co w górach pojawiają się rzadko. Dla mnie natomiast jest to przede wszystkim zbyt głęboka ingerencja w krajobraz i zbytnie jego ucywilizowanie. Takie miejsca powinny zostać jak najbardziej naturalne, a takie zmiany burzą ich klimat.
Przełęcz Goprowska
fot. Autor
Schody z Goprowskiej na siodło pod Tarnicą.
fot. Paweł od gór
 
Pod siodłem
fot. Paweł od gór

Na przełęczy pod szczytem niemiłosierne bagno. Środkiem suchą nogą przejść się nie da. Południowe słońce roztopiło na chwilę przymarznięty grunt, chyba tylko po to, żeby utrudnić nam sprawę, bo wieczorem i tak zamrozi go z powrotem. Dwa odejścia z przełęczy oficjalnie zamknięte. Z powodu roztopów i planowanych remontów zastawiono zejście niebieskim do Wołosatego i wyjście żółtym na szczyt. Pierwszy przypadek nas nie dotyczył, więc nie przejęliśmy się nim w ogóle, a drugim przejęliśmy się tylko trochę i przez krótką chwilę.


fot. Paweł od gór

Kilka minut przed czternastą byliśmy już na szczycie. Dookólne widoki spod krzyża robią duże wrażenie za każdym razem. Dziś jednak, w bonusie, dostaliśmy wyjątkowo przejrzyste powietrze, co wyostrza wrażenia wzrokowe i „przesuwa” horyzont o dobrych kilka kilometrów dalej. Tutaj zaczynam żałować, że nie mam swojej lustrzanki, bo aparacik w komórce na niewiele się zda. Nie będzie ani dobrej rozdzielczości, ani głębi ostrości, ani właściwego nasycenia barw. Mimo to wyciągam go i trochę pstrykam bardziej z przyzwyczajenia i potrzeby przyniesienia do domu pamiątek. Paweł też nie ma lustrzanki, ale ma za to coś co posiada nieco bardziej czułą matrycę i sprawnie działający zoom. (Dlatego często będę się tu posiłkował jego zdjęciami, zwłaszcza że robił ich na trasie znacznie więcej niż ja.)
Przy tej przejrzystości powietrza udaje się Pawłowi ściągnąć elektronicznym zoomem coś, co nawet stąd widziane jest dosyć rzadko. Wał ośnieżonego grzbietu na dalekim południowym horyzoncie to nic innego jak Gorgany, odległe stąd w linii prostej o dobre sto kilometrów. Tuż przed nimi brunatne połoniny Bieszczadów Wschodnich z wystającym kopcem Pikuja.
Bieszczady Wschodnie i Pikuj na tle Gorganów...
fot. Paweł od gór

Połoniny Caryńska i Wetlińska widziane od wschodu...
fot. Paweł od gór
..i nasze Pasmo Graniczne od Wołczego Berda na zachód. Niżej dolina Wołosatki.
fot. Autor

Nie pozostajemy na szczycie zbyt długo, bo wiatr niosący przenikliwy chłód zaczyna doskwierać coraz bardziej. Po przejściu na sąsiednią Tarniczkę (1315 m) staje się jeszcze bardziej nieznośny, zmuszając do szybszego marszu. Zimno powoduje, że masyw Szerokiego Wierchu pokonujemy w tempie wyczynowego chodziarza. Ale tuż za ostatnią kulminacją (1240 m) wiatr ucicha, a chmury które przysłoniły słońce czmychają, postanawiamy więc przysiąść na chwilę i naruszyć w końcu zawartość plecaków. Wafle czekoladowe i gorąca herbata sprawiają, że chłód ucieka i nie wraca już do końca dnia. Za chwilę, gdy zejdziemy niżej i wejdziemy w las zrobi się już całkiem ciepło.
Na Szerokim Wierchu.
fot. Paweł od gór
Do Ustrzyk Górnych docieramy od strony doliny Terebowca kilka minut po szesnastej. Po prawej mija nas Hotelik Biały, który kiedyś przyjaźnie ugościł moją rodzinkę, a kilkaset metrów dalej wita centrum wsi, ze sklepem i kilkoma knajpkami przy głównym skrzyżowaniu. Tyle, że wygląda to jakoś inaczej, niż zwykle. To znaczy, niż wtedy, kiedy ostatnio tu bywałem. Co się zmieniło? Przystaje pod szlakowskazem koło przystanku i wzrokiem omiatam okolicę szukając ludzi. I nie znajduję. Wygląda to tak, jakby poza mną i Pawłem nie było tu żywej duszy. Podchodzę do knajpy U Eskulapa, potem do dawnego baru U Lacha, który teraz zwie się Bieszczadzka Legenda i dalej nic. Wszystko zamknięte na cztery spusty i nikogo nie widać ani nawet nie słychać. Zawsze kiedy tu zaglądam, jest gwarno, a bary pracują na pełnych obrotach, aby wykarmić i napoić oblegających ogródkowe stoliki gości. Teraz cisza i pustka nawet w jedynym sklepie spożywczym, czynnym tylko do godziny siedemnastej. Wygląda to tak, jakbyśmy byli jedynymi turystami w okolicy.
Knajpa Bieszczadzka Legenda (dawniej Bar u Lacha) pusta jak nigdy.
fot. Autor

Potwierdza się to w „Kremenarosie” gdzie poza nami widzimy tylko ludzi z obsługi i może dwie osoby sączące piwo na stołówce. Zresztą, przez cały dzień na szlaku widzieliśmy może 8 – 10 osób. Taka świadomość nie nastraja mnie zbyt optymistycznie, bo oznacza, że coś ludzi z połonin wygoniło. Więc może i nas nie powinno tu być? W każdym razie, pustki nie potwierdzają moich nadziei na rychłą poprawę pogody. Paweł natomiast zupełnie się tym nie przejmuje. Widać kaprysy zimowej aury nie przeszkadzają mu tak bardzo.

Stary, poczciwy Pulpit, teraz Kremenaros.
fot. Autor


W Ustrzykach Górnych jest przynajmniej kilka godnych uwagi miejsc noclegowych, przyjmujących turystów cały rok. Oprócz wspomnianego wcześniej Hoteliku Białego jest stary Hotel Górski PTTK, jest stosunkowo nowy Zajazd Pod Caryńską, są też tzw. kwatery prywatne na terenie osiedla przy Dyrekcji Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Wszystkie te obiekty nastawione są na przyjmowanie plecakowiczów, bo tak naprawdę na innych turystów trudno tutaj liczyć. Chyba właśnie dlatego cenię sobie tę wioskę i zaglądam tu od lat.
Tym razem zanocowaliśmy w miejscu, które do turystyki górskiej przynależy historycznie. Obiekt zwany dziś Kremenaros położony na zachodnim krańcu wioski, jako schronisko górskie działał bowiem od roku 1956, a jego ściany mogłyby pewnie opowiedzieć niejedną historię z czasów, kiedy turystyka bieszczadzka dopiero się rodziła. Działający wiele lat pod tym samym dachem Bar Pulpit znał z kolei najlepiej dzieje żyjących tu ludzi, bowiem przeżył chyba wszystkich bieszczadzkich zakapiorów i niejednego zdążył się od nich nasłuchać. Teraz nie ma tu już schroniska, a nazwy „Pulpit” używa się raczej dla podkreślenia tradycji obiektu, ale zachowano ten sam charakter nawiązujący do turystycznej tradycji tamtych lat, czego naocznym symbolem ma być zapewne pozostawienie przy wejściu zielonej tablicy z logiem PTTK.

W takim oto historycznym miejscu przyszło mi spędzić pierwszą noc na czerwonym. Usypiałem z nadzieją, że dalej będzie jeszcze ciekawiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz