środa, 26 grudnia 2018

Jak nie zdobyłem "czerwonego". Dzień 2.





Przed wyruszeniem w drogę założyliśmy z Pawłem, że na noclegi będziemy wybierać schroniska górskie, bądź inne noclegownie przeznaczone dla turystów łażących po górach. Chodziło o to, żeby cały czas trzymać się górskich klimatów i obracać wśród ludzi najlepiej rozumiejących naszą szajbę i potrzeby z nią związane. Oczywiście, nie zawsze było to możliwe i w kilku miejscach trzeba było zanocować na zwykłych kwaterach. Dało mi to jednak doskonały materiał do przemyśleń, którymi chciałbym się teraz podzielić, a Kremenaros w Ustrzykach Górnych jest doskonałym przykładem na ich zobrazowanie.
W przeciwieństwie do większości obiektów działających pod szyldem PTTK w Kremenarosie udało się przeprowadzić generalny remont, który ucywilizował warunki pobytowe. Wszystko wydaje się nowe, czyste, zadbane, a przy tym proste, funkcjonalne, czyli takie, jakie plecakowicze lubią najbardziej. Pozostawiono zatem charakter górskiego schroniska, ale odnowiono dosłownie wszystko, od instalacji, podłóg, ścian, drzwi i okien, na meblach i pościeli kończąc. Nareszcie w górskiej noclegowni łazienka pachnie, a w kranie jest ciepła woda i to niemal od razu po odkręceniu kurka. Okazuje się, że nawet obiekt oferujący ceny  schroniskowe może pozwolić sobie nie tylko na schludność i elementarny porządek, ale też na odpowiednią modernizację oferowanego standardu.




 Niestety,  większość obiektów PTTK nie może się tym pochwalić, a dobrym kontrprzykładem jest szumnie zwany Hotelem Górskim ośrodek na drugim końcu Ustrzyków. Co z tego, że dywany na podłogach i reprodukcje na ścianach, jak wszystko ocieka starością. Nie tą zabytkową, pachnącą starym drewnem, bejcą i woskiem do podłóg, ale skrzypiącą zdezelowanymi zawiasami, trzaskającą niedomykającymi się drzwiami, wołającą o ratunek pleśnią w łazience i rozpadającymi się łóżkami. Starością, która jęczy niegospodarnością rodem jeszcze z zatęchłej komuny. Niestety, o prawdziwości tych słów można się przekonać w naszych górach o wiele za często, co unaoczniła mi także ta wyprawa.
I jeszcze jedna szczypta soli w tej opowieści. Jeśli wybieramy się w góry w okresie przełomu pomiędzy zimą i wiosną, należy liczyć się z tym, że pokoje, które wynajmiemy w obiektach o standardzie schroniskowym lub nieokreślonym będą miały temperaturę delikatnie mówiąc daleką od komfortowej. Niekiedy nawet może być znacznie zbliżona do panującej za oknem. Najwyraźniej gospodarze uważają, że skoro nie ma już zimy i mrozy nie trzaskają, nie ma też potrzeby tracić pieniędzy na opał. Zwłaszcza, że o tej porze turystów jest zbyt mało, żeby zrekompensować koszty ogrzewania. Jedna lub dwie noce w takim kurniku to jeszcze nie problem. Wystarczy trochę ubrań na grzbiet i coś na rozgrzewkę przed spaniem. Ale kiedy wędruje się z plecakiem przez kilka dni w wilgoci i chłodzie, i prawie każdy z nich kończy się w zimnicy, gdzie nie ma jak wysuszyć ubrań, a ogrzać się można jedynie włażąc pod kołdrę we wszystkim co było w plecaku, to z czasem taka impreza przestaje cieszyć.
Zastrzegam w tym miejscu, że nie wszystkie noclegownie na „czerwonym” odpowiadają temu opisowi, ale nie wymienię ich aby nie być posądzonym o reklamę.


Skoro jesteśmy już przy warunkach pobytowych na szlaku – miała być jedna szczypta soli, a będzie i druga. Gdy tak wspominam popas w Kremenarosie nie mogę odgonić myśli o pewnym marketingowym matactwie, który zmusił mnie do głębszego, niż bym sobie tego życzył, zdrenażowania skromnego przecież turystycznego portfela. Na fali powszechnej mody popijania bursztynowego nektaru, w bez mała każdych fizycznie nadających się do tego okolicznościach, namnożyło się u nas rozmaitych browarów, warzących różnego rodzaju napoje - bardziej lub mniej ów nektar przypominających. Oczywiście, prawie każdy z nich ma wielowiekową tradycję, sięgającą, jeśli już nie średniowiecza, to czasów imć Pana Zagłoby przynajmniej, nawet jeśli założono go wczoraj, na surowym korzeniu. Prawie każdy oferuje kilka gatunków nektaru, zmieniających się lub modyfikujących w zależności od aktualnie panujących wśród nektarowiczów upodobań. Pomijając jakość i sposób ich produkcji, sprawa jest całkiem atrakcyjna, dając szerokie spektrum wyboru alternatyw smakowych już na etapie zakupu. I to się browarnikom chwali. Jednak jakiś czas temu pojawił się u nas nowy gatunek, służący oszukiwaniu mniej dociekliwych oraz irytowaniu bardziej świadomych smakoszy. Nazywa się on różnie, ale mnie najbardziej do gustu przypadła nazwa „piwo na zlecenie”. Sprawa polega na tym, że produkuje się nektar najgorszego sortu, w smaku przypominający popłuczyny z szorowania szaletowej podłogi i oferuje hurtownikom, bądź nawet poszczególnym barom i restauracjom jako produkt bez nazwy, z możliwością dodrukowania etykiety kreowanej według własnego uznania. Niby nic bulwersującego, ale do czego to prowadzi? Ano do tego, że produkt najgorszej przemysłowej jakości oferuje się jako regionalny rarytas, oparty na naturalnych lokalnych składnikach, produkowany w sposób całkowicie ekologiczny i prezentujący wybitne walory smakowe, charakterystyczne wyłącznie dla danego regionu. Przynajmniej takie zalety sugerują – oczywiście nie wprost – informacje zawarte na etykiecie zmówionej przez zleceniodawcę. A wszystko to za cenę godną królewskiego kufla.
Co to znaczy, można się przekonać dobitnie wędrując po bieszczadzkich przybytkach. Mam wrażenie, że tutaj ten wybieg przybrał postać nagminną. W Kremenarosie na ten przykład oferowano taki właśnie napój, którego nazwy nie wymienię, jako jedyny dostępny w ofercie, bo jak tłumaczyła barmanka „chwilowo innego nie dowieźli”. Ponieważ stwierdzenie to przypomniało mi stare, niekoniecznie dobre czasy, rozejrzałem się czujnie i dostrzegłem za barem przeszkloną lodóweczkę pełną innych nektarów. Nie dałem jednak niczego po sobie poznać, chcąc się dowiedzieć w czym rzecz. Zamówiłem więc „jedyny” nektar za „jedyne” 9 złotych i już po pierwszym łyku wiedziałem. Po co sprzedawać dobry jakościowo kupiony drogo produkt skoro można kiepski i tańszy sprzedać znacznie drożej. A przy tym klient będzie myślał, że wypił coś wyjątkowego, można by rzec nawet ekskluzywnego. Czy ktoś będzie dochodził, że te same ścieki można wypić na Helu, tyle że pod marynistyczna etykietą?


Tymczasem przy całkiem smacznym posiłku w dawnym Pulpicie, złożonym z żurku, fasolki po bretońsku i rzeczonego bursztynowego nektaru na zlecenie, otwieram Internet by zapytać o radę pogodynkę. Mówi, że kiepsko to widzi i że zamiast deszczu może zaoferować ewentualnie śnieg, zwłaszcza powyżej 1000 m n.p.m. Ogólnie poza chłodem, wilgocią i pluchą, nic w menu na jutro nie ma. Spoglądam na Pawła i wzruszam ramionami. No cóż. Jak się niema co się lubi…




Trasa Ustrzyki Górne - Smerek
Źródło: Compass




Drugi dzień na „czerwonym” przywitał nas mniej przyjaźnie, niż pierwszy. Chmury zaciągnęły się na całe niebo od południa i zakomunikowały słońcu, że na dziś może sobie wziąć wolne. Na razie nie pada i to dla nas najważniejsze, ale temperatura przy braku słońca nie podnosi się wyżej kilku stopni na plusie.
Postanowiliśmy, że wędrówkę rozpoczynać będziemy tak wcześnie, jak to tylko możliwe. Na szczęście obaj z Pawłem jesteśmy zgodni, że w zamian za czas potrzebny na porządne dospanie wolimy dokupić trochę czasu na dosuszenie się i ogarnięcie na następnym noclegu. Po za tym, da nam to jakiś zapas w razie nieprzewidzianych przygód na trasie.
Dziś przed nami dwie najsławniejsze bieszczadzkie połoniny: Wetlińska i Caryńska, plus jeden z najciekawszych krajobrazowo szczytów  - Smerek (1222 m), jako zachodnie zwieńczenie pasma. W sumie dwadzieścia parę kilometrów najpiękniejszych Bieszczadów. Odcinek niezbyt długi, ale może okazać się wyczerpujący ze względu na to, że trzeba pokonać dwa konkretne podejścia z dolin. Pierwszy na Caryńską z doliny Rzeczycy (583 m przewyższenia na odcinku 4,1 km)), drugi z Berehów Górnych na Wetlińską (477 m / 2,5 km). Obie połoniny stanowią bowiem odrębne organizmy oddzielone od siebie głęboką doliną potoku Prowcza. Aby dotknąć nieba trzeba tutaj dwukrotnie sięgnąć dna. Któregoś lata przedreptałem tędy do Chatki Puchatka i pamiętam, że okupiłem to litrami potu. Zwłaszcza podejście z Berehów dało mi się we znaki.


fot. Autor


Szlak czerwony ze skrzyżowania w Ustrzykach biegnie około 200 metrów w kierunku Przełęczy Wyżniańskiej i Wetliny, aby przy parkingu, tuż przed Kremenarosem wykręcić w prawo i drewnianym mostkiem przeprawić się przez Rzeczycę. Ale jeszcze kilkanaście lat temu przebieg był zupełnie inny. Najpierw 200 metrów na północny wschód w kierunku Lutowisk, potem w lewo przez teren campingu PTTK i przez furtkę w płocie do starego przedwojennego mostu kolejki wąskotorowej nad Wołosatym. Opłakany stan mostu i  sprawy własnościowe zdecydowały o zmianie tej oryginalnej  historycznie ścieżki, która służyła plecakowiczom przez siedemdziesiąt lat.
Przez chwilę szlak wije się podmokłym terenem wzdłuż potoku, by przy wejściu w las pokazać jeszcze jakby w retrospektywie obrazek z masywem Szerokiego Wierchu, a pod nim górny kraniec Ustrzyków z zapleczem Kremenarosa i białą wieżą strażników pogranicza. Dalej rozpoczyna mozolne podejście na Caryńską – przez równą godzinę cały czas pod górę, momentami nawet całkiem stromo.
Po drodze jest tylko jedno niewielkie wypłaszczenie ok. 200 metrów przed wiatą BdPN i kapliczką z  figurą  Matki Boskiej. Właśnie na nim napotykamy pierwszy ślad tajemniczego nieznajomego (TN).


Pierwszy trop TN
fot. Autor

TN najwyraźniej podążał tą samą drogą przed nami prawdopodobnie z niezbyt dużym wyprzedzeniem, o czym świadczył stan i charakter artefaktów jakie po sobie pozostawiał. Nie udało nam się go dogonić, a co za tym idzie zapoznać, ale, jako że od tej pory, co jakiś czas znajdowaliśmy na szklaku różne elementy górskiego wyposażenia, odniosłem wrażenie, jakoby ten ktoś wołał w ten sposób o ratunek. Były to bowiem ślady świadczące o głębokim dramatyzmie, a może nawet grozie sytuacji w jakiej się znalazł. Pierwszym była otwarta puszka bursztynowego nektaru, stojąca na samym środku ścieżki wyglądająca na całkiem nową, jakby ją postawiono tu przed chwilą. Jej ułożenie ewidentnie  świadczyło o tym, że stoi tam celowo, centralnie pomiędzy dwoma fragmentami rozciętego pnia, jakby chciała coś powiedzieć. Mało tego - w środku znajdowało się jeszcze całkiem sporo dobroczynnego napoju. Jakaż to musiała być paląca potrzeba, że zmusiła do tak drastycznego czynu pozbycia się połowy nektaru. Czy ktoś nie będący w stanie zagrożenia życia lub zdrowia mógłby porzucić coś tak cennego w środku lasu, na pastwę zwierza bądź nie daj Bóg, drugiego człowieka? O ile był przy zdrowych zmysłach, na pewno nie. Kolejne ślady potwierdzą te przypuszczenia, lecz jednocześnie jeszcze bardziej oddalą nas od rozwikłania zagadki.
Idziemy dalej, odruchowo uważniej rozglądając się po okolicy. Największa stromizna jest tuż przed wyjściem z lasu. Ustawiono tam barierki i drewniane stopnie, aby duże nachylenie i zerodowanie ścieżki nie ściągały zmęczonych wspinaczką w dół. W lecie napotkać tu można łańcuszek ludzi uczepionych drewnianej poręczy, wiszących jak kukiełki w przerwie przedstawienia za kulisami teatru lalkowego. Podejście jest tak długie i strome, że skutecznie wywołuje niedotlenienie. I tym razem nie udaje mi się dotrzeć do połoniny bez skorzystania z barierki jako wieszaka na zwłoki. Paweł wspina się nieco wolniej i pewnie dlatego na górze schodów sapie z mniejszą częstotliwością niż ja. Szybko jednak dochodzę do siebie, co sprawia mi niejaką satysfakcję. Czuję, że kondycyjnie jest całkiem nieźle i że moje siły dobrze rokują na najbliższy czas. Samopoczucie poprawia też świadomość, że przynajmniej przez dwie godziny nie będzie problemu z poważniejszymi podejściami.


Wieszak na zwłoki.
fot. Autor

Szlak wychodzi teraz na połoninę i choć miejscami wznosi się całkiem mocno, to wędrówka w odsłoniętym terenie jest mniej uciążliwa niż w lesie, bo daje w bonusie możliwość podziwiania widoków. Niebo jest co prawda zachmurzone, ale aura jeszcze nie zakrywa bieszczadzkich pejzaży, które właśnie otwierają się przed nami na wschodzie i południu. Widoczność na całkiem przyzwoitym poziomie gwarantuje ogląd na prawie wszystkie górskie plany. Tylko ostatni przy horyzoncie, mocno już zamglony, jakby przygotowywał się na to, co za niedługo nastąpi. Zapowiedzią tego są ciemne, zmierzwione chmury na zachodzie, ponad wierzchołkiem Połoniny Wetlińskiej, dokładnie tam dokąd zmierzamy. Na razie jednak trzymają się z daleka, wysyłając jedynie w naszą stronę ostrzeżenia w postaci podmuchów wiatru.

Pustki na Caryńskiej
fot. Paweł od gór

Pierwsze mocne porywy docierają do nas jeszcze przed wschodnią kulminacją Caryńskiej  (1148 m), którą szlak omija od południa. Śniegu po tej stronie grzbietu nie ma w ogóle. Widać słoneczne dni na początku kwietnia wytopiły go zupełnie, a częste tutaj południowe wiatry całkowicie wysuszyły murawę. W zasadzie, gdyby nie wiatr, można by zalec w tej trawie bez obawy o zamoczenie ubrania. Jest jednak za zimno i zatrzymywanie się na dłużej niż łyk herbaty nie wchodzi w grę.

fot. Autor


Wiatr jest także jedynym tutaj dostarczycielem dźwięków. Na górze jest zupełnie pusto, nawet ptaki pochowały się w lesie i gdyby nie on byłoby tu całkiem cicho. Słychać było tylko nasze kroki i stukot kijów o skały. A tak, zagłusza je regularny poszum, który nie opuszcza nas aż do samej granicy lasu na drugim końcu grzbietu.
Gdzieś w tej okolicy Paweł odnajduje na skałach przy szlaku całkiem oryginalne graffiti, któregoś z wielbicieli SDM’u. Coś mi się wydaje, że przy dzisiejszej pogodzie nie tylko nie odnajdziemy tu żadnego anioła, ale nawet i o diabła będzie trudno.


fot. Paweł od gór

Na drugim wierzchołku (1297 m), zwanym dawniej Kruhły Wierch, tam gdzie ławeczka i żelbetowy słupek z żółtą tabliczką, próbujemy urządzić coś w rodzaju odpoczynku. Chowamy się po południowej stronie grani, gdzie jest najciszej i posilamy się nieco. Trochę fotek, trochę ciepłej herbaty, jakiś baton i garść niepokojących widoków z zachodu. Tam już prawie cały widnokrąg zasnuty szarą kurtyną i tylko Wetlińska broni się jeszcze przed kolejnym atakiem zimy, ale widać że już resztkami sił. Za chwilę i ona ulegnie, a my razem z nią, bo przecież spotkamy się wkrótce po drugiej stronie doliny.
Pejzaż wygląda na zupełnie inny niż ten, który zapamiętałem z poprzednich wizyt na tej górze. Teraz wydaje się jakby wyblakły, jak na starej fotografii; niby kolorowej, ale ubogiej w barwy i światło jak bardzo odległe wspomnienie. Brakuje nasycenia, kontrastu i głębi, słowem wyrazistości czyli największego atutu górskiego krajobrazu. Gęste chmury ujednolicają kolory traw i drzew, a cisza i pustka, które wokoło zalegają, przyprawiają je jeszcze o nutę niepokoju. Brak ruchu, zapachów i dźwięków innych niż nasze czyni ten obraz martwym. Jeszcze tego nie wiem, ale w ciągu najbliższych dni świat wokół mnie ożywi się zaledwie na parę chwil.


Kruhły Wierch
fot. Paweł od gór

fot. Paweł od gór

A nad Wetlińską siwo
fot. Paweł od gór
Nie siedzimy zbyt długo, ledwie jakieś 10 minut. Potrzeba mi ruchu, żeby rozgrzać mięśnie i rozwiać ponure myśli. Czym prędzej więc zaczynam zejście, jakbym w dolinie chciał znaleźć pocieszenie. I rzeczywiście coś takiego znajduje. Nieco poniżej szczytu, w miejscu, gdzie szlak czerwony wykręca w lewo schodząc z grani niemal prosto na zachód, wraca do mnie wspomnienie pewnego zabawnego spotkania. Kiedy w ciepły letni poranek, kilka lat temu, stałem w tym miejscu czekając na moje dziewczyny ciągnące w górę od Berehów, spojrzałem w kierunku szczytu zaciekawiony postacią akurat z niego schodzącą. Postać była niewysoka, śpiwór przytroczony na wierzchu plecaka wystawał ponad głowę, a całość kołysała się rytmicznie na boki nieco szybciej niż podczas zwykłego marszu. Kiedy zbliżyła się do mnie, rozpoznałem starszego jegomościa z siwiejącą bródką, który truchtał szlakiem w moim kierunku, brzęcząc i klekocząc ekwipunkiem ciasno upakowanym w spory plecak. Przepuściłem go na wąskiej ścieżce i zapytałem dokąd tak spieszno. „Idę czerwonym do Ustronia i spieszę się bo deszcze zabrały mi dwa dni, które zamiast przewędrować przesiedziałem w Ustrzykach” – odpowiedział zdyszanym i łamiącym się ze zmęczenia głosem, po czym zbiegł w dół ze zręcznością zaprzeczającą siwiźnie jego brody. Ubawił mnie ten epizod wtedy, ubawił mnie i teraz, przypominając, że jak na razie, nie jestem nigdzie spóźniony i co prawda pogoda licha, ale przynajmniej nie muszę nigdzie biec.

Po kilku minutach zejścia, szlak osiąga granicę lasu. Robi się zacisznie i cieplej. Można ściągnąć czapkę i pogawędzić bez konieczności przekrzykiwania wiatru. Kiedy korzystając z tego, rozważamy możliwe scenariusze pogodowe na najbliższe dni natykamy się na kolejny ślad gościa o pseudonimie TN. A w zasadzie dwa ślady. Do uschniętej gałęzi buka ktoś przywiązał worek od śpiwora, prawdopodobnie ze śpiworem w środku, choć nie mieliśmy odwagi sprawdzić jego zawartości. Tuż pod nim prostopadle w ziemię wbity metalowy pręt bądź rurka z plastikową końcówką na czubku, której pochodzenia, ani przeznaczenia na razie nie mogliśmy rozpoznać.  Całość kompozycji znowu wyglądała na starannie zaplanowaną, jakby ktoś zostawiał nam rebusy do rozwiązania. Ciekawe, dlaczego akurat postanowił pozbyć się w tym celu ekwipunku, który zwłaszcza o tej porze roku może być przydatny? Znowu odruchowo rozglądam się na boki w poszukiwaniu zwłok. Po chwili zastanowienia dochodzimy do wniosku, że ta czarna rurka wbita w ziemię to chyba część kija trekkingowego. Jeśli tak, to wyobraźnia podpowiada dynamikę wydarzenia, w wyniku którego musiała zostać oderwana od reszty. Idziemy dalej, odstawiając zagadkę ad acta i usypiając zbytnio rozbudzoną już fantazję.


fot. Autor


Około dziesiątej dochodzimy do wiaty turystycznej, mniej więcej w połowie zejścia w dolinę. Przy niej napotykamy pierwszych dzisiaj współtowarzyszy doli.  Prezentują obraz raczej niespodziewany w tych okolicznościach przyrody. Rodzinka 2+2, z dziećmi w wieku na oko 4 i najwyżej 1,5 roku, wydaje się jakby przeteleportowana w czasie z ciepłego lipca lub sierpnia. Jedna pociecha drepta żwawo przed zasadniczą grupą namawiając resztę do pośpiechu, podczas gdy druga ucina sobie drzemkę na plecach ojca, otulona zewsząd ciepłym i bezpiecznym nosidłem. Nie zatrzymują się, nie chcąc pewnie wybudzać maleństwa i kiedy tak znikają za drzewami myślę odruchowo, że zazdroszczę im determinacji, jakże potrzebnej, żeby wybrać się przy takiej pogodzie w góry. Zaraz jednak uświadamiam sobie, że przecież nie mam czego. Ja też tu jestem.

Niżej las staje się gęstszy, a ścieżka wije się malowniczo miedzy starymi bukami, opadając jednostajnie w dół pośród zeszłorocznych liści i splątanych korzeni. Kilka razy przekracza w bród potok zwany kiedyś przez Bojków Hłuboki, dziś już dawno zapomniany z imienia. Daje w ten sposób możliwość wglądu na dno malowniczych parowów, które wobec powszechnego teraz bezlistowia odsłaniają wszelkie swoje tajemnice.


fot. Paweł od gór

fot. Paweł od gór


Ogołocone po zimie drzewa w ogólnej szarzyźnie tego poranka nie prezentują się zbyt barwnie, ale jest w tym miejscu coś, co daje pewność, że gdy zaświeci słońce, a gałęzie pokryją się zielenią, będzie to jeden z najpiękniejszych fragmentów bukowiny na szlaku. Kiedy nakładam na oczy obrazy letnich wspomnień z tego miejsca, okolica staje się wręcz baśniowo niesamowita. Działają jak różowe okulary, dodając barw i żywotności tej puszczy, śpiącej teraz i jakby skulonej pod naporem nieustępującej jeszcze zimy. Przypominam sobie, że buki przybierają tutaj całkiem dziwaczne kształty, pewnie z racji na wiek pozwalający im na tego rodzaju ekstrawagancję. W pewnym momencie rozpoznaję drzewo, które fotografowałem równo dziesięć lat temu i robię mu fotkę dla porównania. Efekt tej czasowej konfrontacji  jest zaskakujący. Okazuje się, że to akurat drzewo nie zmieniło się w ciągu dekady prawie w ogóle, przynajmniej w oczach laika. Grubość pnia, struktura i przebarwienia kory, niepowtarzalne zmarszczenia i narośla, wyglądają zupełnie tak samo jak dziesięć lat temu. Nawet mech zdaje się porastać dokładnie te same miejsca. Dopiero duże zbliżenie uwidacznia niewielkie detale stanowiące różnice. Tylko tło i nieco inna perspektywa pozwalają odkryć, że patrzymy na zupełnie inne ujęcie. Wygląda na to, że buki nie zmieniają się tak łatwo jak ludzie. Gdy oglądam siebie z tamtego czasu widzę o wiele większe różnice. Przede wszystkim poszerzył mi się pień, a i liście na głowie pojaśniały wyraźnie. Może dlatego, że ja przez życie wędruje, a buki trwają statecznie tam, gdzie przyszły na świat.

 
2007


2017
                                                


O dziesiątej dwadzieścia pięć jesteśmy już przy starym cmentarzu w Berechach Górnych, lub – jeśli kto woli być zgodnym z „nowym” komunistycznym nazewnictwem, narzuconym zaraz po akcji „Wisła” – Brzegach Górnych. Nie wiem dlaczego, ile razy tutaj jestem spoglądam spod wejścia na cerkwisko w kierunku dna doliny i wyobrażam sobie jak odświętnie ubrani ludzie ciągną pod górę w niedzielne południe na wezwanie cerkiewnego dzwonu. Wchodzą do świątyni razem z tymi, którzy przybyli z daleka i noc spędzili pod „sobótkami”. Nigdy nie byłem zbyt religijny, więc nie mam pojęcia, skąd u mnie takie wizje. Odzywa się pewnie nadmiar akapitów o ludzkich krzywdach czających się w annałach naszej historii.


Kamień nagrobny na cerkwisku w Berehach
fot. Autor


Robimy pamiątkowe focie i kręcimy się chwilę po okolicy dając odpocząć utrudzonym nogom i zesztywniałym plecom. Mimo chłodu i ciągnących górą białych kłębów, dolinka jest zaciszna, więc zostajemy na krótki popas. Siadając na ławeczkach przy punkcie kasowym Parku Narodowego, odnajdujemy kolejne artefakty w aferze TN. Tym razem jest to kompletny już zestaw kijów trekking’owych, wyłączając oczywiście jeden fragment pozostawiony uprzednio w lesie około półtorej kilometra wyżej. Wyglądają na całkiem nie styrane, z jednym jednakże zastrzeżeniem, że jeden z nich wygięty jest niepokojąco w kształt przybliżony do łuku, ze zgięciem mniej więcej w połowie długości. Wygląda trochę tak jakby powstało w wyniku dynamicznego zetknięcia z niedźwiedzią czaszką; przynajmniej tak podpowiada wyobraźnia.


Przeprawa przez Prowcze...
fot. Paweł od gór


...i trzeci trop TN.
fot. Autor


Łącząc w całość wszystkie dzisiejsze znaleziska scenariusz wymyśliłem taki. Dzień przed nami wędrował przez Caryńską turystycznie nastawiony TN. Jako, że dzień był ciepły, popijał po drodze zakupiony uprzednio w Kremenarosie nektar. Gdy zwąchał go spragniony po zimowym śnie lokalny niedźwiedzi zakapior, postanowił uwolnić turystę od balastu. Słabszy fizycznie i mniej zdesperowany człowiek, ratując skórę, porzuca przedmiot sporu na ścieżce i serwuje się ucieczką. Uradowany misio konsumuje zdobycz na miejscu. Nie dane mu było jednak wykończyć zwartości puszki. Pusty od miesięcy żołądek wchłonął procenty tak szybko, że misio usnął. Głód budzi go jednak znowu po godzinie i woła o więcej nektaru. To, co zostało w puszce jednakowoż nie nadaje się do spożycia, gdyż jest wygazowane, a jak powszechnie wiadomo, niedźwiedzie nie znoszą nektaru bez bąbelków. Spragnione niedźwiedzisko rusza więc tropem TN’a, tym razem z niezachwianym postanowieniem odebrania mu całego plecaka. Jako, że ma o dwie łapy więcej i zna tutejszy las jak własną kieszeń, dopada go po drugiej stronie góry dwie godziny później. Wywiązuje się desperacka z obu stron walka. Człowiek broni swoich zapasów jak lew, a niedźwiedź atakuje jak niedźwiedź. W ruch idą najpierw obelgi, potem pięści, a na końcu kije wyrywane sobie nawzajem. W pewnej chwili jeden z nich się urywa i zostaje misiowi w łapie co wywołuje u niego konsternację. TN wykorzystuje ten moment niedźwiedziego zawahania i grzmoci go w łeb drugim. Niedźwiedź pada nieprzytomny, a w ostatnim odruchu zahacza pazurem sznurek od śpiwora przytroczonego do plecaka, który TN właśnie podrywa z ziemi, aby niezwłocznie zbiec. TN w trzy minuty dociera do Berehów, gdzie ku swemu przerażeniu odkrywa brak śpiwora, w którym przechowywał cały zapas nektaru. Rozchwiany emocjonalnie, łapie busa do Ustrzyk ,by w Kremenarosie czym prędzej uzupełnić straty.
Tymczasem misio zbudzony z odrętwienia odkrywa coś zgoła innego. Eksploatuje zawartość śpiwora tak skutecznie, że traci kontakt z rzeczywistością, uznając śpiwór za bombkę choinkową, a buka za choinkę. Wiesza śpiwór na buku i przez chwilę smętnie intonuje „Lulajże, Jezuniu”. Gdy śpiwór jest już opróżniony do cna, schodzi do Berechów i rozchwiany emocjonalnie, łapie busa do Ustrzyk by w Kremenarosie czym prędzej uzupełnić straty.
Taki ciąg zdarzeń podpowiedziała mi wyobraźnia, ale nie zawierzał bym jej zbytnio, gdyż mogła być jeszcze pod działaniem wczorajszej dawki nektaru. Nie zdradziłem też nic z moich domysłów Pawłowi, gdyż on, z tego co zauważyłem, nie konsumuje nektaru prawie w ogóle i mógłby nie zrozumieć przesłania.


Na parkingu w Berehach zamarudziliśmy prawie pół godziny. Drewniany mostek na Prowczy przekroczyliśmy dopiero przed jedenastą i rozpoczęliśmy żmudne podejście pod Hasiakową Skałę. Na samym jego początku odnaleźliśmy dowód na prawdziwość internetowych doniesień o zakusach Bieszczadzkiego Parku Narodowego na przejęcie od Lutka Pińczuka Chatki Puchatka. Biała tabliczka na szlakowskazie nie pozostawiła żadnych wątpliwości, że to już się stało. Lutka już na górze nie ma, a schronisko zamieniono w schron.


fot. Paweł od gór


Podejście na Wetlińską od tej strony jest dosyć mozolne. Niezbyt długie, ale za to strome. Topografia serwuje nam prawie pięćset metrów przewyższenia na odcinku zaledwie 2400 metrów. Idzie mi się jednak całkiem dobrze, w każdym razie znacznie lepiej, niż podczas ostatniego podejścia w lecie. Zdaje się, że odkrywam właśnie jedyną zaletę wędrowania w zimowym chłodzie. Organizm nie przegrzewa się tak szybko, przez co wolniej się męczy. Podejścia, nawet te najtrudniejsze, stają się bardziej znośne. Jest jednak i cena, którą trzeba za taką korzyść zapłacić. Przekonuje się, że jest ona dla mnie zbyt wysoka, kiedy spotykamy po drodze ludzi idących w dół. Krótki postój i kilka zamienionych zdań z nieznajomymi okupuję szybkim wyziębieniem przechodzącym w porywach w drgawki. Skracam więc rozmowę do niezbędnego minimum i ruszam czym prędzej, by rozgrzać się w marszu. Robi się coraz zimniej i właśnie zaczął padać mokry śnieg. Pocieszenia nie przynosi myśl, że na górze nie ma już schroniska, ale jest nadzieja przynajmniej na zaciszny kąt, który ochroni przed wiatrem. Póki idę, jest w miarę ciepło, a co będzie dalej, zobaczymy.
Do Chatki Puchatka docieramy w godzinę. Jeszcze nigdy nie widziałem tego miejsca tak pustego. To, że na zewnątrz nie ma nikogo, zważywszy na pogodę, nie dziwi. Ale że w środku jest zupełnie pusto, wydaje się wręcz niewiarygodne. Tam, gdzie zwykle stała kolejka po wrzątek, ławki uginały się od plecakowiczów, a powietrze wypełniał gwar wesołej gawiedzi, hula teraz jedynie wiatr. I to dosłownie. Niestety, nie spełnią się nasze oczekiwania i nie znajdziemy tutaj zacisznego schronienia. Ściany z desek w pełniącej rolę stołówki przybudówce są tak nieszczelne, że wiatr gwizda po całym pomieszczeniu, prawie niczym nie skrępowany. Termometr przywieszony u wejścia wskazuje plus jeden stopień. Jeśli Lutek Pińczuk wytrzymał w takich warunkach 53 zimy, to szacunek i czapki z głów. Z tego, co wiem, rezydował tutaj od 1964 roku, a do Wetliny zszedł zaledwie trzy miesiące temu.


Chatka już bez Puchatka
fot. Autor


fot. Paweł od Gór



W chacie pustka...
fot. Autor

... a po Puchatku już tylko wspomnienia.
fot. Autor


Odgłosy dochodzące z sąsiedniego pomieszczenia dowodzą, że budynek nie jest jednak całkowicie opuszczony. Pozostawiono dyżurkę GOPR’u, dzięki czemu na zatoczonej w sezonie Wetlińskiej można liczyć na szybką pomoc.
Kolejne pół godziny schodzi nam na herbacie i telefonach do domu. Wychodzimy z Chatki o wpół do pierwszej. Tuż za progiem znowu zaczyna sypać. Najpierw delikatnie, jakby nie chciało nas za bardzo wystraszyć; potem już całkiem gęsto. Za Osadzkim połonina robi się biała, a na Przełęczy Orłowicza, do której docieramy po godzinie śnieg oblepia już tablice na szlakowskazie, czyniąc je całkowicie nieczytelnymi. Widoczność spada do kilkudziesięciu metrów.


fot. Paweł od gór


Przełęcz Orłowicza
fot. Autor



Wędrowanie w takich warunkach, jakkolwiek trąci nutą traperskiej przygody, ogranicza się w zasadzie do połykania dystansu i zasłanianiu głowy przed zacinającym śniegiem. Niebo jest sinobure od chmur, przez co śnieg wydaje się szary i wszystko wokoło szarzeje. Ziemia zmienia się w błoto i pod nogami robi się ślisko. Odkrywam kolejną zaletę kijów, które chronią teraz przed upadkiem i dodają pewności krokom.
Na szczycie Smereka (1222 m) jesteśmy pięć minut po drugiej. Zamiast rozległych widoków na Jawornik i Pasmo Graniczne z Jasłem i Okrąglikiem... szara zasłona chmur. Nie widać dosłownie nic, poza krzyżem i drewnianą ławeczką obok. Nawet sąsiednia równoległa grzęda skalna zniknęła w szarości.


Na Smereku
fot. Autor

- Trochę za dużo tego białego.
fot Paweł od gór


Wygląda na to, że nie prędko przestanie padać, tyle że śnieg może się niżej zamienić w deszcz. W dolinie jest pewnie kilka stopni cieplej. Nie jest to całkiem na rękę Pawłowi, który na wierzchu okryty jest softshell’em, a ten wynalazek jak wiadomo odporny na przemoczenie jest tylko do pewnego stopnia. Ma jeszcze w plecaku nieprzemakalne poncho, ale zakładanie go na mokrego polara nie jest najlepszym pomysłem, a jeśli już, to raczej w ostateczności. Na razie schodzi więc w moknącym coraz bardziej softshell’u.
Mniej więcej do granicy Parku Narodowego idziemy w bieli. Poniżej już tylko błoto i woda. Im niżej, tym deszcz wzmaga się coraz bardziej. Po przejściu mostku na Kindracie Paweł przyspiesza prawie do galopu uznając, że lada chwila kurtka nie wytrzyma i woda zacznie mu się lać po plecach.
Do noclegowni pod dźwięczną nazwą Zajazd Niedźwiadek docieramy kilka minut przed czwartą, po dziewięciu godzinach wędrówki. Gdy przekraczaliśmy jego próg, deszcz jakby na zawołanie przestał padać. Jeśli chodziło mu o to, żeby nas zniechęcić, to na razie się nie udało.
W Niedźwiadku warunki bardziej hotelowe niż schroniskowe. I bardzo dobrze, bo wśród udogodnień, których najbardziej nam teraz  potrzeba, są ciepłe grzejniki i gorąca kąpiel. Jak przekonamy się w dalszej części trasy, takie luksusy są o tej porze roku w przyszlakowych noclegowniach rzadkością. W schroniskach PTTK natomiast nie mieszczą się w żadnym standardzie. Nic dziwnego, że obiekty te mają często zbyt małe obłożenie, żeby zarobić na siebie. Ludzie oczekują dzisiaj nieco lepszych warunków niż w latach siedemdziesiątych. Niektórzy gospodarze zdają się o tym nie wiedzieć. Następny nocleg z równie ciepłymi grzejnikami i ciepłą wodą w kranie będziemy mieli dopiero za trzy dni w Rymanowie.


Niedźwiadek
fot. Autor

Tymczasem dopieramy się i suszymy solidnie, jakby przeczuwając nadciągającą posuchę. Dopiero teraz, po solidnej kąpieli, dochodzi do głosu wilcze wręcz łaknienie. Uświadamiam sobie, że przez cały dzień zjadłem zaledwie jednego batona, popijając termosem lekko słodkiej herbaty. Nozdrza łapczywie szukają w eterze śladów kuchennych zapachów, lecz z rozgoryczeniem nie znajdują nic. Okazało się, że restauracja dziś nieczynna, więc za radą gospodarza udajemy się do sąsiadów za płot. Duża, stylowa karczma Paweł Nie Całkiem Święty sporo wykracza poza standardy przyszlakowych jadłodajni i to też całkiem mi odpowiada
. Wprawdzie mój portfel będzie płakał, ale za to żołądek powinien się cieszyć. I rzeczywiście, jedzenie w porządku, choć mogę nie być do końca obiektywny bo jak już wspomniałem, byłem pierońsko głodny, a wtedy smakuje wszystko. Klimacik też całkiem przyjemny; jest swojsko i przytulnie, prawie jak w domu.


Jadłodajnia w Smereku
fot. Autor


Ale nie byłbym sobą, gdybym dwóch łatek nie przypiął. Po pierwsze, knajpka stara się stylistycznie wpasować w legendę łemkowską. Jest w karcie kilka dań podobno łemkowskich, a kelnerki w ukraińskich koszulach przyjmują zamówienia z charakterystycznym zaśpiewem. Problem w tym, że ta okolica z łemkowszczyzną nie miała wiele wspólnego. Smerek oryginalnie zamieszkiwali Bojkowie, którzy jak wiadomo, z Łemkali mieli wiecznie "na pieńku", a „Łemkowyna” ciągnęła się od Cisnej na zachód. Wiem, że obecnie wiele knajp stylizuje się na kulturę, do której ani właściciele, ani lokalizacja nie przystają, ale uważam to za rodzaj marketingowej nieuczciwości. Mam wrażenie, że tu jest podobnie.
Druga sprawa dotyczy bursztynowego nektaru. Znowu napotykam na regionalny, niby oryginalny nektar, tym razem z etykietą Paweł Nie Całkiem Święty. I znowu jestem gotów wydać dziewięć złotych, by spróbować czegoś oryginalnego, i znowu spotyka mnie srogi zawód. Nektar jest w smaku paskudny, a na dodatek udaje mi się odczytać najmniejszą czcionkę na etykiecie, która informuje mnie, że wyprodukowano go o całe lata świetlne stąd – prawie nad samym Bałtykiem. I znowu nie mam wyboru, bo innego nektaru jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie dowieźli.
Ogólnie jednak miejsce godne polecenia, a i noclegi mają tu ponoć niezłe, choć już cenowo trochę wyżej niż u sąsiadów.
Biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, dzień należy zaliczyć mimo wszystko do udanych. Było zimno, nieprzyjemnie wilgotno, w większej części bez oszałamiających widoków,  którymi połoniny darzą przy bardziej sprzyjającej pogodzie. Ale szło się dobrze, bez specjalnego zmęczenia i bez niepożądanych przygód, a to warunek podstawowy udanego dnia na szlaku. Ponadto skończył się suto i ciepło, a przecież wszystko dobre, co dobrze się kończy.

2 komentarze: