piątek, 9 listopada 2018

Planeta Czarnohora cz.2

 

Za nami najtrudniejsza, część wędrówki. Dotarliśmy z Dzembronii do przełęczy 1763 m, która otwiera dostęp do największych czarnohorskich skarbów. Głowny grzbiet jest już na wyciągnięcie ręki.
A dla zmęczonych nocnymi Polaków rozmowami, wcale nie była to kaszka z mleczkiem. Podchodzenie z doliny na grzbiet w każdych górach przysparza trudności, jednak tutaj, w Czarnohorze jest wyjątkowe. Rozległość tego terenu i jego ukształtowanie sprawiają, że pokonywać trzeba duże odległości przy sporym nachyleniu. Duże przewyższenia powodują, że kilkugodzinne, nieprzerwane wznoszenie się jest normą. Nam zajmuje to grubo ponad cztery godziny i kosztuje mnóstwo sił.
Na przełęczy kilka namiotów rozbitych tuż przy żółtym szlaku na Smotrycz. Podpowiadają, że można by właśnie tu założyć bazę, ale nasza grupa mija je obojętnie. To samo wołają namioty rozstawione jakieś sto metrów poniżej przy ruinach schroniska i szlakowskaz informujący, że znajduje się tam źródło wody. Mimo to nieugięcie brniemy dalej. Kierujemy się na główną grań, która jeszcze jakieś 700 metrów przed nami. Ignorujemy nawet głos rozsądku rozbudzony basowymi tonami burzy krążącej nad Popem Iwanem. Zdaje się, że chcieliśmy nadrobić stracony wczoraj czas, i pewnie pchała nas do przodu ciekawość. Trudno stwierdzić jednoznacznie. Pewne jest, że odrzuciliśmy szansę noclegu w jedynym w miarę bezpiecznym miejscu. Poszliśmy z całymi manelami w górę, prosto w burzę.
Główny grzbiet Czarnohory i burza nad Popem Iwanem.
fot. Dorota R.
 

Właściwie nie wiem na co liczyliśmy. Burza była bardzo blisko, ledwie kilometr od nas i zakładanie że nie zejdzie niżej po grani było raczej mocno optymistyczne. Chyba zadziałał instynkt stadni. Grupa wędrowała dalej i nie znalazł się nikt, kto odważyłby się ją zatrzymać. Wszak mocnym postanowieniem na dziś było dotarcie na Popa Iwana.
Po dwudziestu minutach spełnia się nasze marzenie. Jesteśmy na głównym grzbiecie Czarnohory. W kosówce, pomiędzy dwoma ścieżkami biegnącymi tutaj równolegle (szlak żółty i czerwony) zrzucamy plecaki by ostatnie półtora kilometra do Popa Iwana przejść na „lekko”. W charakterze stróża pozostaje przy nich Zdzichu, który najmocniej odczuł skutki ostatnich czterech godzin podejścia. Poza tym był już kiedyś na Popie Iwanie więc postanawia odpuścić.
Reszta nie odpuszcza i wyrusza dalej. I znowu bez jasnego, logicznego wyjaśnienia. Przed nami góra, której wierzchołka w ogóle nie widać mimo że jest kilometr przed nami, a wokół jedynie połonina i skały. Zawiesiły się nad nią gęste tumany sinych, ciężkich od deszczu chmur. Błyskawic nie widać ale na dowód ich aktywności słychać głuche serie pogromów, jakby wierzchołek ostrzeliwany był przez niewidzialną artylerię. Po zboczach staczają się w naszym kierunku skłębione opary, a my jak gdyby nigdy nic ruszamy im naprzeciw. Rzęsisty deszcz dopada nas już po kilkuset metrach.
Muszę przyznać, że to nie były najbardziej urokliwe kilometry w mojej historii, ale wtedy tak o tym nie myślałem. Po prostu zapatuliłem się w kurtkę i szedłem w górę martwiąc się jedynie o Dorotę, czy podoła w takich warunkach. Krytyczna refleksja przyszła dopiero pod samym szczytem gdy nasiliły się grzmoty. Ale wtedy nie było już odwrotu. Jakoś musieliśmy na górę dopłynąć, nie bacząc na sztorm.

"Biały Słoń" na Popie Iwanie z bliska...
fot. Autor

Na szczycie Popa Iwana stoi „Biały Słoń”. Jest to kresowe wyrażenie opisujące sprawę dużą, kosztowną, wymagającą wielu wysiłków i nikomu do szczęścia niepotrzebną. Tak właśnie miejscowi ochrzcili obserwatorium astronomiczne wybudowane tutaj przez Polaków w latach trzydziestych ubiegłego wieku (oddane do użytku 29 lipca 1938 roku). Podobno w owym czasie było to jedno z najdroższych i najnowocześniejszych obserwatoriów w całej Europie, które korzystało z wyjątkowej bliskości nieba i doskonałej widoczności gwiazd, dzięki odizolowaniu od cywilizacji. Jego mury mają ponoć metr grubości i ocieplone są wewnątrz impregnowanym korkiem.
W zasadzie cała konstrukcja nie licząc dachu zachowała się do dziś i podobno jest bardzo malownicza. Mówię podobno, bo jej malowniczość rozmyła się w strugach deszczu i skryła za gęstą zasłoną szarości, zupełnie gubiąc gdzieś opiewany w licznych opisach urok. Przy dojściu na miejsce zarejestrowałem tylko mocno rozmazane kontury wielkiej ciemnej bryły, której kształtu nie byłem w stanie odgadnąć nawet z pięćdziesięciu metrów. Bliżej wszystko tonęło w deszczu, a przenikliwy ziąb nie zachęcał do dłuższych penetracji. Weszliśmy na chwilę do schronu mieszczącego się w dwóch niewielkich pomieszczeniach przyziemia, tuż obok dyżurki miejscowych ratowników. Drewniane ławki i kilka surowych prycz to całe jego wyposażenie. Było prawie zupełnie ciemno, stad wniosek, że prądu tam raczej nie ma. Jest za to jedno małe okienko w sąsiedniej izbie. W razie potrzeby mogłoby tam zanocować kilka, może od biedy kilkanaście osób.
Przez chwilę stoimy w mrocznej izbie delektując się jakimiś cukierkami puszczonymi w obieg i ociekamy z deszczu, próbując jednocześnie złapać trochę ciepła. Znajomi „krośniacy”, których minęliśmy w wejściu zaczęli już chyba schodzić, bo przy drzwiach zrobiło nieco luźniej. Po kilkunastu minutach wychodzimy i my, mimo, że deszcze niespokojne nie ustępują i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie zamierzały. Zdaje się, że dopadła nas prawdziwie czarnohorska aura. Podobno ulewne opady to tutaj w sezonie letnim norma. Przez ostatnie trzy tygodnie spoglądałem na lokalną pogodynkę i słońce pojawiało się na niej może dwa, trzy razy, a wartości opadów były często dwucyfrowe. Sprawdziłem, że roczna suma opadów jest dwukrotnie wyższa niż w naszych Beskidach. Na Howerli wynosi około 2500 mm/m2 podczas gdy chociażby w Gorcach nie przekracza 1200.
Zanim zejdziemy robimy jeszcze rundkę dokoła budynku. Mój aparat przemókł już całkowicie i nawet nie ośmielam się wyciągnąć go spod kurtki. I tak szkła obiektywu zaparowały, więc na dobre zdjęcia nie ma szans. Ale i bez zdjęć pamiętam, że w całym kompleksie nie ma chyba innych udostępnionych pomieszczeń. Trwają prace remontowe i zdaje się, że reszta budynku jest zabezpieczona przed niechcianymi wizytami. Zatem bez namiotu mogą być tutaj problemy z noclegiem.


...i z daleka.
fot. Autor

Zejście zajmuje nam około dwudziestu minut. Odnajdujemy Zdzicha skulonego miedzy bagażami i opatulonego maskującą peleryną po sam nos, tak że na początku wydaje się dwunastym plecakiem. Dopiero gdy otwiera oczy Kinga odnajduje w nim człowieka.
Jest wpół do czwartej. Deszcz pada z nieba, my padamy ze zmęczenia, a do miejsca które w pierwotnym  planie miało nas dzisiaj ugościć na nocleg jest około sześciu, może siedmiu kilometrów. Tam już raczej nie dojdziemy, ale można jeszcze zejść niecały kilometr w dół i rozbić namioty na Sidłowinie. Jesteśmy coraz bardziej przemoczeni i wyziębieni. Podejmujemy więc decyzję najwygodniejszą i najszybszą w realizacji. Nocujemy tutaj. Przy zachodniej krawędzi grzbietu zajmujemy wystarczająco szerokie trawiaste wypłaszczenie i anektujemy na obozowisko.
Szczęściem tuż przed wyjazdem postanowiłem zakupić namiot z zewnętrznym stelażem, aby być gotowym na okoliczność rozbijania go w deszczu. Różnica między tradycyjnym rozwiązaniem polega na tym, że najpierw rozkłada się tropik, dzięki czemu namiot może pozostać suchy nawet w największą ulewę. Kinga z Dorotą szybko zabierają się do pracy, a ja asystuję podając elementy stelaża i wbijając śledzie. Po kilkunastu minutach dziewczyny wskakują do środka. Ja zostaje na zewnątrz żeby jeszcze trochę „podelektować” się czarnohorskim deszczem. Zanim usłyszę „Już można!” zdążę kilka razy przeanalizować kwestię, czy to aby na pewno środek sierpnia, a nie późny listopad.
Najszybciej  rozbija się namiot Zdzicha, Janusza, Artka i Tomka. Zdaje się, że mają podpięty namiot do tropiku na stałe, co upraszcza sprawę. Ciekawy namiocik stawia Miro. Niewielka, niziutka dwójeczka szybko się rozbija i zapewne waży tyle co nic. Miro mówi, że jakieś dwa kilo, a to o dwa mniej od naszego. Obóz dopełnia igloo Piotrka.

 
Obóz na połoninie.
fot. Autor


Dwójeczka Mira.
fot. Zdzichu

Ciepłe wnętrze suchego namiotu okazuje się zbawienne. Jeszcze tylko gorący obiadek, przepity herbatką z prądem i można odpłynąć w szczelnie zamkniętym śpiworze. Szum deszczu przeszkadza coraz mniej, aż w końcu przestaje go słyszeć. Usnąłem.
Pada z przerwami aż do dziewiętnastej. Potem powoli przestaje, a my budzimy się nie kołysani już przez miarowe uderzenia kropel o tropik.
Gdy uchyliłem wejście do namiotu o niedawnej burzy i przemoczonym ubraniu zapomniałem w 2 sekundy. Wierzchołek Popa Iwana wyraźnie kontrastujący na tle prawie bezchmurnego nieba ustawił się nieco z prawej strony kadru ograniczonego zarysem namiotowego wejścia. Środkową część zajmowały jego północno wschodnie stoki, a resztę łany kosodrzewiny i rudawo – czerwono – zielonkawych traw opadające ku naszemu obozowisku. Wyraźny kontur ciemno szarych murów na szczycie ujawniał kształt dawnego obserwatorium w całej okazałości. Słońce chylące się ku zachodowi zabarwiało scenę ciepłymi i nasyconymi barwami, a przejrzyste na tej wysokości powietrze dodawało jaskrawości i kontrastu. Było wszystko to czego brakowało trzy godziny temu, gdy byliśmy na górze. Wyobraziłem sobie jakie muszą być teraz  widoki stamtąd.



Widok z obozu na południe...
fot. Autor
 
Chwyciłem aparat i wyskoczyłem z namiotu. Odszedłem 10 metrów w prawo, na zachodnią krawędź grani, ciekawy co widać z tamtej strony. Jak okiem sięgnąć góry, a w dolinach pod moimi stopami morze mgieł.
W takich momentach wszelkie dotychczasowe trudy przestają mieć znaczenie. Każdy kilogram plecaka, każdy kilometr podejścia, każdy litr potu i każdy pęcherz na zmaltretowanych nogach wart jest takiej chwili. Zaaferowany robię serię zdjęć nie zauważając nawet, że mam zaparowany obiektyw. Przez to nie będą najlepsze, choć niektóre wyglądają jakbym celowo nałożył rozmywający filtr, dodając scenom nieco romantyzmu. Ostatecznie najważniejsze jest, że mogę to wszystko widzieć i spróbować w pamięci zatrzymać.

...na zachód...
fot. Dorota P.

...i na północ.
fot. Dorota P.
 
Odgłosy u sąsiadów wskazują, że reszta też zakończyła już fazę leżakowania, postanawiamy zatem rozpocząć fazę integracji i chlastania (w języku Mira: spożywania). Jest ciągle chłodno więc zebraliśmy się w namiocie Zdzicha. Siedzieliśmy w dziesięcioro w trzy osobowym igloo i do tej pory nie wiem jak to możliwe, że wyszedłem stamtąd bez zwichnięcia nawet palca.  Zwłaszcza że namiot nie miał przedsionka i poza ludźmi były tam jeszcze cztery plecaki. Do tego przynieśliśmy ze sobą dobra jakie pozostały jeszcze z wczorajszej penetracji dzembrońskiego sklepiku. Nie było tego wiele, ale starczyło na wszystko, czego akurat w tym momencie potrzebowaliśmy: dobry dowcip, trochę wspominek i  mnóstwo luźnych dygresji natury obyczajowej.
Gdy przechodzimy do planów na jutro, wychodzi na jaw zasadnicza niedogodność. Przed nami około siedemnastu, może dwudziestu kilometrów ścieżki wiodącej granią i nie do końca wiadomo, w którym miejscu natkniemy się na wodę. Mapy mówią, że najwcześniej pod Brebeniewską (2036 m), czyli po około 5 kilometrach, a przegląd  butelek już teraz ujawnia w nich niemal wyłącznie powietrze. Jako że przed nami jeszcze cały wieczór i jutrzejsze śniadanie, wyszło na to, że ktoś jeszcze raz będzie musiał założyć dzisiaj buty. Trzeba by zejść na przełęcz do źródła.
Z braku innych kandydatów jednogłośnie wygrywamy ja i Kinga. Nie jest daleko, około kilometra tyle że zaczyna zmierzchać, a wolelibyśmy nie szwendać się po nieznanych ścieżkach nocą. Zbieramy butelki z całego majdanu i zbiegamy czym prędzej w dół.
Tutaj dygresja praktyczna. Koleżanka Kinga przekonała mnie, że wkładanie przemoczonych butów nie przysparza tak wielu negatywnych wrażeń jeśli na skarpety nałożyć foliowe worki. Działają jak dodatkowa membrana znakomicie ocieplając stopy. A że wygląda to trochę nieelegancko. Trudno – do kościoła nie idziemy.
Z tej eskapady, poza oczywistymi walorami wędrówki w towarzystwie koleżanki Kingi, najbardziej zapadł mi w pamięć beztroski śmiech dzieci dochodzący z namiotów na przełęczy. Najwyraźniej tutejszy ludek upodobał sobie rodzinne górskie biwakowanie. Kilka razy na szlaku widzieliśmy całe rodziny lub przynajmniej ojców z synami na męskiej, kilkudniowej wyprawie z namiotami. W tych górach są ku temu wyjątkowo dobre warunki.


Do obozu wracamy o zmierzchu, w tym magicznym czasie kiedy słońca nad horyzontem już nie ma, ale jego światło jeszcze przez chwilę nie daje pojawić się gwiazdom i resztkami ozłaca ziemię. Całkiem możliwe, że właśnie dzięki temu unikam katastrofy. W miejscu gdzie z żółtej ścieżki skręcamy do obozu, po mojej lewej stronie spostrzegam coś w rodzaju studni. Parę kroków ode mnie, prawie przy samej ścieżce straszy ciemna, prostokątna dziura z obłożonymi kamieniem ścianami, szeroka i głęboka na dobre dwa metry. Najprawdopodobniej fragment pierwszo wojennych umocnień, których w okolicy nie brakuje. W nocy lub gęstej mgle łatwo tu wpaść z niekoniecznie zapowiedzianą wizytą. Informacja dla żądnych wrażeń amatorów historii: kilkanaście metrów na południe od słupka granicznego numer 18 przy żółtym szlaku ze Smotrycza na Popa Iwana.
Dzień kończymy zwyczajowym u braci Słowian w podróży integrowaniem się przez chlastanie i snucie opowieści. Od czasu do czasu Miro ze Zdzichem ubarwiają czas intonując jedną z czeskich piosenek, których słów, mimo sporych podobieństw do naszych, nie jestem w stanie zrozumieć. Bardziej wyczuwam, że jeśli nie treść to przynajmniej nastrój jest odpowiedni do okoliczności. Co chwila puszczane są w obieg jakieś kulinaria, których ilość i różnorodność jednoznacznie tłumaczą przeciążenie plecaków.
Dostawa wody zaowocowała poprawą i tak już nie najgorszych humorów, co z kolei przyniosło mocne postanowienie, że jutro musimy dotrzeć do Howerli. Pogodny zmierzch dawał ku temu nadzieję i z takim nastawieniem ustalamy pobudkę na 7:00.

Rano gramolimy się z namiotów sprawnie i prawie równocześnie. Nie jesteśmy za bardzo wyspani, ale za to szczęśliwi. Bo jak tu nie być mając do porannej kawy TAAAAKIE widoki. Dodatkowo wygląd nieba sugeruje, że mamy szansę na bezdeszczowe, a być może nawet słoneczne przedpołudnie. Każdy wyrzuca na majdan co tam do jedzenia ma, dzięki czemu jest z czego wybierać. Zaczyna się poranna degustacja, a najlepiej smakują oczywiście specjały z cudzego plecaka. Mam wrażenie, że nie jeden hotel nie powstydziłby się takiej różnorodności śniadaniowego bufetu. Cały przegląd Lidla, Tesco, Biedronki i krakowskiego Kleparza. Jak to się do plecaków zmieściło?
Śniadanie...
fot. Dorota P.

...i pakowanie.
fot. Autor

Całkiem długo schodzi nam ogarnięcie porannego rozgardiaszu. Plecaki zakładamy dopiero koło dziewiątej. Jak to jest, że sporo z ich zawartości ubyło, a wcale nie wydają się lżejsze? Ruszamy czerwonym szlakiem na północny-zachód zostawiając Popa Iwana za plecami. Jeszcze długo będzie nam towarzyszył gdy obejrzymy się wstecz. W zasadzie do końca wędrówki będzie można próbować odnaleźć na horyzoncie Białego Słonia. To rzeczywiście najbardziej charakterystyczny symbol tych gór.
A przed nami prawie dwadzieścia kilometrów tego, co w górskich wędrówkach najpiękniejsze. Przejście granią najwyższego grzbietu danego pasma daje zawsze najwięcej radości. Ale tym razem to coś bardziej wyjątkowego. To najwyższy grzbiet nie tylko samej Czarnogohory, ale i całych Beskidów. Wysokość terenu oscyluje w okolicy 2000 metrów, co skutkuje alpejską rzeźbą terenu i wysokogórską roślinnością. Dzięki temu też połoniny są znacznie rozleglejsze niż u nas. W dodatku góry te otoczone są zewsząd sąsiednimi, niewiele niższymi grupami górskimi co daje niespotykane w naszych Beskidach wrażenie nieskończoności. Tutaj rzeczywiście góry sięgają horyzontu, a doliny wydają się dzikie aż po same krańce widnokręgu. Wrażenie odosobnienia podkreśla niewielki, jak na polskie kryteria, ruch na szlakach i prawie całkowity brak zagospodarowania turystycznego. Jeśli do tego uda się nam spotkać wolno pasące się stado huculskich koni, to będzie już całkiem bajka nie z naszego świata. To spełnienie marzeń chyba każdego świadomego plecakowicza.
A do tego historia. I to nasza, polska historia leżąca pod nogami. Przecież szlak czerwony którym właśnie wędrujemy to ścieżka wyznaczona jeszcze w latach dwudziestych ubiegłego wieku przez naszych turystów. Od 1935 roku łączyła całe Beskidy od Stocha aż po Równicę w Beskidzie Żywieckim na długości przeszło 750 km, tworząc Główny Szlak Karpacki. To tutaj rodziła się polska turystyka górska, jeszcze zanim tłumy ruszyły do Zakopanego. To na połoninę Gadżyna pod Szpyciami poprowadził z Bystrzeca  pierwszy wyznakowany w terenie polski szlak turystyczny z 1880 roku. Przecież słupki graniczne do dziś sterczące spośród skał stawiali nasi pogranicznicy wzdłuż dawnej granicy z Czechosłowacją. Miłośnicy historii znajdą tu swoje Eldorado.



LINK DO TEKSTU "GŁÓWNY SZLAK KARPACKI"

LINK DO TEKSTU "SZLAKIEM PRZEZ CZAS"
 
Góry po horyzont.
fot. Autor




Polski słupek graniczny z 1923 roku.
fot. Autor
 
Przez następne siedem godzin oddaje się falowaniu pomiędzy kopułami szczytów i obniżeniami dzielących ich przełęczy. Wahania wysokości z początku nie są duże, co pozwala na łagodne wejście w rytm marszu. Od pierwszej chwili wchłaniam łapczywie widoki nie mogąc nadziwić się ich obfitości, bo gdziekolwiek nie spojrzeć dzieje się coś niesamowitego . Krajobraz zmienia się dosłownie co kilkaset metrów nie dając głodnym oczom chwili wytchnienia. Głębia planów jest tak daleka, że momentami trudno je zliczyć. Poszczególne pagóry wyłaniają się lub chowają między siebie nawzajem z prędkością sugerującą działanie sił magicznych. Różnorodność otaczających detali jest tak duże, że ten sam obraz zdaje się wyglądać inaczej już po kilku krokach. Ciężko odciągnąć palec od spustu migawki. Dobrze że idę w grupie, która zmusza mnie do posuwania się naprzód, bo gdyby nie to pewnie utknąłbym po drodze zagubiony gdzieś między obiektywem a kadrem.
Idąc od Popa Iwana na północ początkowo kulminacje głównego grzbietu Czarnohory nie są zbyt wyniosłe, ale ustawione dosyć gęsto. Najwyżej jeden do dwóch kilometrów od siebie co sprawia, że tempo marszu nie może być zbyt duże. Zwłaszcza przy pełnym ekwipunku trzeba zakładać, że średnio nie przekroczy 2,5 – 3,0 km/h.  W dalszej części, bliżej Howerli amplituda wysokości rośnie, i choć wierzchołki utrzymują ją na podobnym poziomie rośnie głębokość przełęczy. Tutaj szlak nie trawersuje już szczytów, jak to miało miejsce wcześniej . Ten odcinek jest już bardziej wymagający i warto zachować na niego siły.

fot. Autor

fot. Autor

Idziemy więc dosyć spokojnie bo i nie ma się do czego spieszyć.  Widoki namawiają do zajęcia się nimi a pogoda zapewnia, że na razie nie planuje żadnych niespodzianek. Jest piękny słoneczny dzień, nie pozbawiony co prawda chmur, ale występują one jedynie dla nadania odpowiedniej dramaturgii.  Kilkanaście stopni temperatury i lekka bryza od zachodu ustalają komfortowe warunki do wędrowania. Zdaje się, że kapryśna dotąd aura postanowiła wyluzować i zrobiła sobie dzień dobroci dla ludzi. Lepszego momentu wybrać nie mogła.
Pierwszy postój robimy pod Dzembronią (1878 m) w okolicy słupka granicznego 22. Poza nim w pobliżu jeszcze jedna pamiątka historii . Na wschodnim zboczu przy samym szlaku doskonale widoczne transzeje z pierwszej wojny światowej, wijące się zygzakiem wśród traw. Strzegły onegdaj przejścia na stronę zakarpacką przed naciągającymi od wschodu Rosjanami. Całe pasmo stało się w pewnym momencie linią frontu, czego dowodów można w okolicy znaleźć wiele.

Ślady pruskich okopów.
fot. Autor 
fot. Autor


Leżakujemy niezbyt długo, w sam raz dla złapania oddechu i pokosztowania borówek. No i te widoki. Można by tak leżeć i nie ruszać się z miejsca przez tydzień. Ruszamy jednak wiedząc, że dalej będzie jeszcze ciekawiej.
Godzinę później(około pół do dziesiątej) do zrzucenia plecaków namawia nas szum strumienia wylewającego się spod Berbenieskiej (2036 m). Tutaj leniwimy się  już ponad pół godziny, ale nie marnujemy czasu. Uzupełniamy żenująco niskie zapasy wody , a w role wodnika wciela się Miro, napełniając butelki i rozdzielając je między spragnionych. Natomiast Artur wróciwszy z rekonesansu po okolicy przyniósł wieści o zasiekach z drutu kolczastego, czających się kilkadziesiąt metrów wyżej na grani. Zadziwiająco solidny, metal skoro nie dało mu rady sto lat w tak trudnych przecież warunkach. Swoją drogą dlaczego miejscowi nie uporządkują tego i nie wykorzystają takich miejsc jako atrakcji turystycznej?

U źródła.
fot. Autor

 Po ominięciu Brebenieskula otwiera się widok na wyjątkowo urokliwą kotlinę po zachodniej stronie masywu. To źródlisko potoku o tej samej nazwie, spływającego do Białej Cisy, a rozpoczynającego swój żywot w jeziorku zawieszonym  pod południową ścianą Tomnatyka Wełykiego (2016 m). W jego sąsiedztwie wyznaczono pole biwakowe, które stanowi idealne miejsce na bazę do dokładniejszej penetracji tych gór. Znajduje się prawie dokładnie w połowie całego grzbietu na wysokości około 1900 m, dając możliwość zapuszczania się w każdym kierunku bez konieczności pokonywania dużych przewyższeń. Zapisuję to miejsce w pamięci, także ze względu na walory krajobrazowe. Od południa szeroko otwarte przestrzenie pofałdowanych połonin z każdego miejsca oferują bajeczne widoki, a w najbliższym sąsiedztwie trzy wybitne kulminacje dwutysięczników: Berbenieskul (2036 m) Tomnatyk Wełyki (2016 m) i Rebra (2001 m).


Tomnatyk Wełyki i Jeziorko Berbenieskie.
fot. Autor
 
fot. Autor


fot. Autor


Szlak czerwony obchodzi całą kotlinę od prawej, najpierw trawersując Brebenieskula, patem szerokim łukiem po grzbiecie wyprowadzając na przełączkę Pod Gutyn Tomnatykiem (2016 m). Po drodze zapadają mi w pamięć dwa skrajnie różne obrazy. Najpierw tuż przy szlaku wśród rumoszu skalnego odnajduje symboliczną mogiłę jakiegoś młodego człowieka - Witalija, który zginął w tym miejscu tragicznie, jak informuje tabliczka na krzyżu. Prze chwilę zastanawiam się jakiż to kataklizm spadł na niego i nijak nie mogę się domyślić. Zginął w listopadzie więc chyba uderzenie pioruna można wykluczyć, bo już po sezonie burzowym. Ile to już krzyży mijałem na szlakach i dalej nie mogę się nauczyć, że góry też mogą być zabójcze. W opozycji nieco dalej, w dole po lewej, obrazek którego w naszej części Europy już raczej nie zobaczymy. Rodzina koni pasącą się całkiem swobodnie na połoninie, bez żadnych płotów i uwięzi. Jedyną oznaką przynależności do człowieka są dzwonki uwieszone na szyi, tak jak u naszych owiec. Słyszymy je z daleka, jeszcze zanim zza wzniesienia ukażą się konie. Poza tym żadnych pasterzy, psów, szałasów ani jakichkolwiek zagród. Jak okiem sięgnąć połonina, z której konie mogą korzystać do woli. Taki widok rozbudza romantyczną tęsknotę za wolnością, której w naszym cywilizacyjnym chaosie już nawet do końca nie rozumiemy i pewnie nigdy nie dostąpimy.

fot. Autor

Podejście pod Tonmatyk. po prawej Rebra.
fot Autor.

Na przełączce meldujemy się w samo południe. Rzucamy się na glebę trochę już podmęczeni ciężarem plecaków i podejściem, które przed chwilą nas przećwiczyło. Jeśli wierzyć szlako wskazom jesteśmy dokładnie w połowie drogi do Howerli. Na szczyt Gutyn Tomnatyka czerwony nie wyprowadza, odbijając w prawo w kierunku Rebry (2001 m). Ale wierzchołek jest blisko i kusi wyraźną ścieżką zapraszającą na górę. Miro, Artek i Kinga przyjmują zaproszenie, chcąc zaliczyć kolejny dwutysięcznik, reszta zaś zalega na zielono-rudawej murawie nie bardzo przejmując się liczbami. Chwilę wytchnienia wykorzystuje Dorotka (ta z Krakowa) posyłając w obieg suszone ananasy, które stały się przebojem kulinarnym całej wyprawy. Chyba musiała mieć tego ze dwa kilo, bo co postój wyciągała nowe porcje, a one znikały rozdrapywane w oka mgnieniu.


Janusz rozczytuje cyrylice pod Tomnatykiem.
fot. Autor
 
Po dwudziestu minutach ruszamy dalej.  W tym momencie zaczęły grać emocje. Poczułem to, czego istnienia domatorzy w domowych pieleszach nie są w stanie nawet się domyślić. Radość w chwili, kiedy już wiesz, że za moment zobaczysz dawno wyczekiwany cel wędrówki.  Wiedziałem, że za chwilę ścieżka przeprowadzi nas przez niewielki grzbiecik, za którym spełni się moje kolejne marzenie. W końcu zobaczę Howerlę. Planeta Czarnohora przyciągała mnie swoją grawitacją od bardzo dawna, ale – jak to mówią – jakoś się nie składało. Krążyła po mojej orbicie czekając cierpliwie na swoją kolej, a ja przekładałem ją co chwila na koniec stawki oczekujących z nadzieją, że jeszcze przyjdzie dobry czas. Gdy w końcu nadszedł, niespokojne oczy gorączkowo wypatrywały najważniejszego miejsca na jej powierzchni.
I nie zawiodły się. Howerla jest jedną z tych gór, które potwierdzają swoją dominację w terenie nie tyko wysokością, ale i całą postawą. Chodzi o to, że nawet patrząc z daleka, wiadomo,
że to jest ta jedyna. Wokół na widnokręgu wierzchołki niewiele niższe, ale nie sposób nie wskazać właśnie jej. Smukły stożek o stromych zboczach wyraźnie dominuje nad resztą grzbietu, nie pozostawiając najmniejszych złudzeń kto tu rządzi.

Najbliżej Turkuł, po prawej Howerla, w tle po lewej Pietros.
fot. Autor

Kiedy trawersując Rebrę otworzyła się przede mną pierwsza panorama z Howerlą mimowolnie rzucił mi się w głowę filmowy przebój z Hobbita – Song of the Lonely Moutain. Może dlatego, że swoim wyglądem Howerla upodabnia się nieco do tej filmowej samotnej góry. A może dlatego, że nasza grupa wędrowna skojarzyła mi się z gromadą krasnoludów przemierzających Śródziemie. A  może zwyczajnie sfiksowałem. W każdym razie wędruje się znacznie lepiej gdy można zanucić jakąś melodię. Najlepszym przykładem jest Artur.



Finał tej eskapady w następnym poście już wkrótce...


1 komentarz:

  1. Hihi, tyle napisano a tu jeszcze końca nie widać, samo czytanie zajmuje duuuużo czasu, ale oderwać się nie można 😉
    Znowu tam byłam, tak jak tydzień temu i jeszcze będę... za tydzień 😊

    OdpowiedzUsuń