czwartek, 3 listopada 2016

Berehy Górne - Ustrzyki Górne. Kronika







Bieszczady są dla mnie wyjątkowym zakątkiem tego ziemskiego padołu. Wyrywam się tutaj ilekroć tylko nadarzy się okazja, a gdy biesy planów nie pokrzyżują, melduje się na połoninach zawsze z tą samą ochotą od lat. Mogę uczciwie powiedzieć, że oprócz moich rodzinnych stron, jest to jedyne miejsce, które w planach mam w zasadzie zawsze. Każdego roku wypatruję tylko pretekstu i czasowych możliwości, aby zanurzyć się w te buczynowe pagóry na wschodnim krańcu mapy. Na szczęście udaje się to dosyć regularnie – zawsze jednak zbyt rzadko - dzięki czemu kilka tamtejszych ścieżek udało się już wydeptać.
Bieszczadzkie szlakowydeptywanie...
Fot. Autor
 


Czerwony zajmował wśród nich zawsze miejsce szczególne. Nawet nie jestem w stanie zliczyć, ileż to razy przemierzałem Główny Szlak "Bieszczadzki", bo część z tych peregrynacji odbywała się jeszcze w czasach kiedy nie robiłem zdjęć, ani nie rejestrowałem przejść w książeczkach GOT. A sama pamięć, zwłaszcza taka jak moja, to stanowczo za mało aby opowiedzieć coś ciekawego. Dlatego miałem niemały kłopot, żeby do opisu przejścia GSB wybrać te wędrówki, które byłyby najbardziej odpowiednie. Ostatecznie zdecydowałem się na opisanie przejść ostatnich chronologicznie, z 2014 i 2015 roku, ponieważ najlepiej wpiszą się w ramy czasowe całej opowieści o wydeptywaniu czerwonego na tym blogu. Rozpoczął się ten wątek w 2012 roku w Ustroniu, więc logicznie będzie skończyć go w Wołosatem nieco później. Poza tym wcześniejsze wypady nie są zbyt bogate fotograficznie, a przynajmniej nie na tyle, żeby należycie dopełnić obraz całości.
Ten opis czerwonoszlakowego wędrowania będzie nieco różnił się od poprzednich. Po pierwsze, nie będzie to wędrówka z nocowaniem na trasie. "Zachodnie" przebiegi czerwonego przy wędrówkach kilkudniowych w zasadzie wymuszają rozplanowanie spania po drodze. Bieszczadzkie odcinki GSB pomiędzy Wołosatym a Cisną znajdują się na tyle blisko siebie, że możliwe jest „obsłużenie” ich z jednego punktu noclegowego.

TUTAJ poprzednia kronika KRYNICA - IWONICZ

Dla mnie najlepszą bazą wypadową zawsze były Ustrzyki Górne i różne konfiguracje przemierzanych tras tradycyjnie oscylowały wokół nich. Taki sposób wędrowania jest nieco łatwiejszy fizycznie (mniejszy bagaż, mniejsze dzienne odcinki do pokonania), za to bardziej wymagający logistycznie, bo na każdy dzień trzeba zapewnić sobie transport w inne miejsce. Na szczęście w ostatnich latach między Tarnicą a Chryszczatą nie ma już z tym żadnych problemów dzięki dobrej komunikacji autobusowej. I jeśli ten stan się nie zmieni dalej pewnie będę poznawał Bieszczady w ten sposób.
Po drugie nie będę już sam. Operacja Ustrzyki w ostatnich latach jest u nas przedsięwzięciem rodzinnym. Opisy przejść w niektórych miejscach będą więc wzbogacone o nowych bohaterów - a raczej bohaterki – dzięki czemu akcja dramatu powinna zyskać na wartości. Wbrew temu co wyśpiewywał Grzegorz Markowski w „Autobiografii” nie było nas trzech a czworo, ale rzeczywiście jeden przyświecał nam cel - niespieszne wędrowanie i odpoczynek.

Spokojne odpoczywanie... na Caryńskiej

Niedziela 13.07.2014


Akcję ponownego odkrywania Bieszczadów rozpoczęliśmy już w sobotę 12 lipca 2014 roku od wizyty w ruinach dawnego klasztoru ojców Karmelitów Bosych w Zagórzu oraz objeździe wzdłuż tzw. dużej obwodnicy przez Olszanicę, Ustianową, Ustrzyki Dolne, Hoszów, Hoszowczyk i Rabe dla obejrzenia i powiększenia dokumentacji zdjęciowej tamtejszych skarbów architektury cerkiewnej. Zanim dojechaliśmy do Ustrzyk Górnych, nasze zmysły wchłonęły tyle bieszczadzkiego uroku, że poczuliśmy się jak u siebie, jeszcze zanim rozpakowaliśmy bagaże. Jedynie młodsze dziewczyny wyglądały na nieco znużone, ale muszę przyznać, że i tak zachowały fason do końca. Spędziły cały dzień w samochodzie na włóczędze od jednego starego kościoła do drugiego, tylko dlatego, że rodzice wymyślili sobie zwiedzanie. Nie miały innego wyjścia i znosiły to bardzo cierpliwie, za co byłem i nadal jestem im wdzięczny.
 



Dawniej cerkiew, dzisiaj kościół - świątynia w Hoszowczyku.
fot. Autor

 Dlatego też, aby nie zniechęcać ich bardziej, na następny dzień zaplanowaliśmy jedynie krótki i niezbyt wymagający wypad na Połoninę Caryńską z Berehów Górnych do Ustrzyk. Takie przetarcie czerwonego dla nabrania wprawy.
Berehy Górne - Ustrzyki Górne przez Caryńską.
Źródło: Compass

W Berehach zameldowaliśmy się w niedzielę około dziewiątej rano, co wymagało opuszczenia wygodnej kwatery, a co gorsza wygodnej pościeli, sporo przed południem. Wywołało to duże niezadowolenie wśród żeńskiej części wyprawy, gdyż według nich wyrywanie człowieka z łóżka o tak nieludzkiej porze jest brutalnym aktem barbarzyństwa, stanowiącym pogwałcenie fundamentalnych praw człowieka, a w szczególności prawa do wolności i nietykalności osobistej. Moje perswazje w tej kwestii nie przynoszą z reguły zmiany stanowiska, jednak mimo to czasami udaje się wynegocjować milczącą akceptację takich wczesnoporannych planów, tłumacząc to absolutną koniecznością logistyczną. Argumenty o dobroczynnym działaniu pracy nad sobą trafiają z reguły w próżnię. Tym razem udało nam się zerwać resztki nocy na tyle wcześnie, żeby złapać przyzwoicie wczesny autobus w kierunku Cisnej i dać sobie szansę na spokojne wędrowanie bez spoglądania na zegarek.
Berehy to jedna z charakterystycznych wiosek w bieszczadzkiej rzeczywistości. Od kiedy pamiętam żyje tutaj tylko kilka osób i zawsze zastanawiałem się dlaczego. Wydaje się, że nie ma tam nic, z czego dałoby się wyżyć, a mimo to na mapach i spisach ludności ciągle widnieje jako wieś zamieszkana. Widać człowiekowi do szczęścia potrzeba niewiele, a Bieszczady są na tyle specyficzne, że niczemu nie należy się dziwić.
Tuż nad drogą czerwony wchodzi w las i rozpoczyna podejście pod Caryńską. Przy samym skraju buczyny doprowadza do starego cerkwiska, z którego pozostały już tylko resztki fundamentów i nieliczne nagrobki przypominające o ludziach, którzy kiedyś zasiedlali to miejsce. Dziewczyny z ciekawością przyglądają się napisom w nieznanym im języku, a ja staram się w kilku słowach opowiedzieć o tym, jak to nasi ojcowie wypędzili stąd Rusinów. Lekcja historii i chwila zastanowienia.
Bojkowski nagrobek w Berehach.
fot. Autor





Na kolejną lekcję nie musieliśmy długo czekać. Nieco wyżej, w cienistym leśnym uroczysku, czekały nas zajęcia praktyczne z biologii. Kilkaset metrów powyżej cmentarza, w łożysku potoku Mochnaczka spływającego z Caryńskiej na zachód, moja młodsza córka Ola wypatrzyła coś ciekawego. Jak wiadomo Beskidy są domem wielu gatunków zwierząt, wśród nich cieszącej się szczególna estymą biologów salamandry plamistej. Występuje dosyć powszechnie praktycznie w całych Karpatach jednak nie tak łatwo ją dostrzec ze względu na ruchliwość i płochliwość tych sympatycznych stworzeń. W swoich wieloletnich wędrówkach widziałem je może trzy, cztery razy, a i tak był to przeważnie widok umykających w gęstwinę tylnych kończyn i ogona. Moja Ola zaszła w tym temacie znacznie dalej. Nie tylko ją wypatrzyła ale i …wyciągnęła z krzaków i wzięła na ręce. Zanim zdążyliśmy się zorientować i ostrzec  przed taką zabawą, czarno – pomarańczowa jaszczurka wędrowała po jej ramionach w poszukiwaniu wyjścia z tej zapewne nieoczekiwanej i wielce stresującej sytuacji. Nasze obawy skupiły się z kolei na jej grzbiecie i umieszczonych tam gruczołach jadowych odstraszających wrogów. Niepokój był więc obustronny, ostatecznie jednak i u niej i u nas zwyciężyła ciekawość.


fot. Autor
 
 
Wyglądała intrygująco. Jej pomarańczowe plamy na czarnej lśniącej skórze sugerowały raczej pozaziemskie pochodzenie, jakby przybyła z zupełnie innego świata. W każdym razie nic co do tej pory widziałem w tych lasach nie jest podobne do niej. Wizualnie bardziej pasowałaby chyba do puszczy równikowej, gdzie tak kontrastowych okazów fauny nie brakuje. Po chwili sympatyczny płaz jakby nieco się uspokoił, zatrzymał w miejscu i spoglądał z uwagą w obiektyw aparatu, który do tej pory bezskutecznie próbował złapać na nim ostrość. Gdy w końcu udała mu się ta sztuka, zakończyliśmy to niecodzienne spotkanie odstawiając Salamandrę pod jej krzak, co ta czym prędzej wykorzystała znikając momentalnie w zielonym gąszczu.
Dalej już tylko półtorej godziny wspinaczki. Na początku monotonnie przez buczynowy las, w cieniu starych, rozłożystych drzew. Dopiero 200 metrów przed samym grzbietem gęstwina otwiera się i wypuszcza nas na otwartą przestrzeń połoniny, która cuci z leśnego zaduchu świeżym powietrzem i światłem przymglonego jeszcze słońca. Znowu po kilku latach przerwy oglądamy prawdziwie bieszczadzkie pejzaże. Na razie na południu wyłonił się nad doliną Wetlinki masywny grzbiet Działu z Wielką Rawką wieńczącą go na wschodzie. Na zachodzie zaś ponad drzewa wyrosła jakby na nasze powitanie kopuła Połoniny Wetlińskiej. Widoki na południe otworzą się dopiero za chwilę, gdy dotrzemy do grzbietu.


Na północnym stoku Caryńskiej
fot. Autor

 
 A idzie to jakoś opornie. Ciężko przekłada nam się dzisiaj nogi, jakby w powietrzu brakowało tlenu. Wyjątkiem i miłym zaskoczeniem jest tempo Natalii, która dziś chyba po raz pierwszy w swej górskiej karierze wychodzi co rusz na czoło wyprawy, męcząc się widocznie mniej niż bywało to kiedyś. Może nadszedł już ten czas, gdy wędrowanie zaczyna mieć dla niej sens? Byłoby świetnie.
Grzbiet osiągnęliśmy za dwadzieścia jedenasta i odetchnęliśmy z wyraźną ulgą. Wiadomość o tym, że od tego miejsca będziemy już tylko schodzić, bardzo pobudziła całą gromadkę, a niesamowite widoki dookoła nastroiły wielce optymistycznie. Nawet Olga wyszła z cienia podekscytowana skałkami wyłaniającymi się z czeluści góry przy grzbietowej ścieżce. Wreszcie mogła ruszyć na ich podbój wspinając się po krawędziach, przeskakując z jednej na drugą zupełnie bez lęku. Siły wyczerpane męczącym podejściem powróciły w ułamku sekundy. Widać, rezerwy u niej spore.
Piętnaście minut dalej kilka ławeczek przy betonowym słupku wyznaczającym szczyt - Połonina Caryńska 1297 m n.p.m.
Czego więcej trzeba od górskiej wędrówki. Pogoda idealna, ludzi mało, zimna woda i gorąca herbata do wyboru, a ławeczka na szczycie z widokiem na cztery strony świata. Można tak siedzieć bez końca i patrzeć. Gdzie nie spojrzeć wały grzbietów górskich aż po horyzont, jakby sztormowe fale oblewają wyspę na której jesteśmy. Tyle tylko, że zamiast błękitu morza ciemna zieleń, gdzieniegdzie nieco jaśniejsza, tam gdzie polany lub pola wyciosane przez człowieka. Z Caryńskiej przy dobrej pogodzie można podziwiać większość najważniejszych bieszczadzkich grzbietów. Na północy Magury Nasiczańska i Stuposiańska, a dalej Wały Otrytu i Ostrego. Na zachodzie góruje kopa Połoniny Wetlińskiej zza której nieśmiało spoglądają Osadzki i Smerek. Obracając się na południe widnokrąg przesłoni nam masywne pasmo Działu z kulminacją na Wielkiej Rawce. Widoki na wschód przesłaniają chmury wiszące nisko nad gniazdem Tarnicy i Halicza oraz dalszą część caryńskiego grzbietu opadającą ku drugiej, wschodniej kulminacji (1247 m). Czerwony wybiera się właśnie w tamtą stronę i liczymy na to, że kiedy ruszymy za min chmury nieco złagodnieją i odsłonią przed nami trochę tajemnic bieszczadzkiego worka.




Z Caryńskiej na północ...,
fot. Autor


...na zachód...
fot. Autor
...i na wschód.
fot. Autor

Tak też się dzieje, gdy po czterdziestu minutach spaceru połoniną, poganiani wiatrem, docieramy do wschodniego wierzchołka. Tutaj także kilka wolnych ławek - tym razem ze znacznie lepszymi widokami na Tarnicę i Halicz. Stoi też betonowy słupek z tabliczką podobnej treści co na szczycie – Połonina Caryńska 1234 m.n.p.m. Współczesna geografia uznaje bowiem dwa wierzchołki o tej samej nazwie, rozróżniając je tylko wysokością. I tutaj przydaje się pewna mapa, którą staram się zabierać na bieszczadzkie wędrówki. Jest to mapa specyficzna, bo poza ukształtowaniem terenu i przebiegiem szlaków pokazuje oryginalne ludowe nazewnictwo całych Bieszczadów Wysokich. Według niej szczyt Caryńskiej 1297 nosił pierwotnie nazwę Kruhły Wierch, zaś drugi wierzchołek, na którym jesteśmy teraz, nie miał żadnej nazwy. Cała Połonina z kolei nazywana była Caryńską bądź Berehowską w zależności od tego, czy nazwę wymawiał mieszkaniec wsi Caryńskie czy Berehów Górnych. Ze współczesnymi nazwami Bieszczadów jest ten kłopot, że w większości narzucone zostały przez geografów Austriackich, którzy jako pierwsi tworzyli mapy tych terenów, bądź Polskich po drugiej wojnie światowej. Wielu pierwotnych nazw Rusińskich w ogóle na mapach nie uwzględniano, chcąc zapewne wymazać z ludzkiej pamięci kulturę, którą wysiedlono stąd w latach czterdziestych XX w. A przecież to one są historycznie prawdziwe, bo istniały przez ostatnich kilkaset lat. Nie zdradzę, które wydawnictwo wydrukowało tę mapę, żeby nie być posądzonym o reklamę. Powiem tylko, że jej autorem jest Wojciech Krukar, człowiek dla kultury tego regionu wielce zasłużony. Praca, którą przy niej wykonał jest ogromna i nie do przecenienia.

Posiedzenie trwało znacznie krócej niż na szczycie. Wiatr wzmagał się co chwilę, najwyraźniej chcąc nas stamtąd przegonić, aż w końcu po 15 minutach nierównej walki daliśmy za wygraną i ruszyliśmy w dół. Jeszcze przez chwilę towarzyszą nam panoramiczne widoki, a murawa połoniny chwali się swym urokiem, co chwilę rozjaśniana przebłyskami słońca.
Pół godziny później - przy granicy lasu - polana w całości zalana morzem szczawiu alpejskiego. Podobno takie kolonie tej rośliny obrastają miejsca gdzie dawniej nocowały woły podczas wypasu. Dziewczyny zanurzają się w nim jakby szukały ochłody przed coraz mocniej operującym słońcem. Za chwilę znajdziemy przed nim ochronę w lesie, który sprowadzi nas do samych Ustrzyk.
fot. Autor
  
Ponad godzinne zejście nie dostarcza specjalnych atrakcji, może poza pojedynczymi egzemplarzami starodrzewu bukowego, pamiętającymi niewątpliwie czasy, gdy zamiast turystów wędrowali tędy Rusińscy pasterze. Czerwony sprowadza nas południowym stokiem Berda do doliny Rzeczycy, czym całkowicie mnie zaskakuje. Kiedy dreptałem tutaj cztery lata temu sprowadzał zboczem wschodnim i wyłaniał się z lasu w dolinie Wołosatego, przy starym moście kolejki wąskotorowej. O ile się nie mylę, to najnowsza zmiana w przebiegu GSB. Być może zadecydowały względy bezpieczeństwa, bo przejście po stalowym moście kolejowym mogło niektórym podnosić adrenalinę. Przez Rzecycę przerzucono nowy drewniany mostek, z pewnością wymagający mniejszej odporności psychicznej.
W Ustrzykach Górnych meldujemy się koło czternastej. Nie jesteśmy zbytnio zmęczeni, bo i prawdę powiedziawszy nie ma po czym. Niecałe dziewięć kilometrów w pięć godzin to tempo bardziej niż spacerowe. Ale o to właśnie chodziło.
Czerwony przejścia już nie ma.
Stare most kolejki wąskotorowej na lewy brzeg Wołosatego w Ustrzykach Górnych.

fot. Autor

Ustrzyki Górne przygarniały mnie wiele razy i zawsze działały jak lekarstwo. Choroby przywleczone z codzienności ustępowały pod urokiem tego miejsca niezależnie od ich rodzaju. Jakby na czas bieszczadzkiej włóczęgi toczące mnie lęki ogłaszały zawieszenie broni i robiły sobie beztroskie wakacje od nękania. Chore pragnienia i ambicje słabły i zanikały gdzieś po każdej wędrówce w połoniny. W końcu niektóre zostawiły mnie w spokoju i jestem pewny, że to dzięki górom, a Bieszczadom w szczególności. Parę głupot jeszcze mi zostało, ale to dobrze. Będę miał pretekst do następnych bieszczadzkich kuracji.
Szanuję Ustrzyki za jeszcze jedną, rzadko spotykaną cechę. Mało jest tutaj lansowania i pozerstwa. Kiedy siądziesz wieczorem w knajpce spotykasz niemal wyłącznie ludzi, którzy przed chwilą zeszli ze szlaku, zmęczeni, umorusani i szczęśliwi. Ty czujesz to samo, bo też przed chwilą wróciłeś z połonin. Tutaj nic innego nie da się robić - tylko wędrować. Nie ma tutaj "lalek Barbie" i wyeleganconych pięknisiów, których pełno na Krupówkach. Jeśli się pojawią, to szybko stąd uciekają, bo sami widzą, że nie jest to miejsce dla nich. To jeden z ostatnich przyczółków prawdziwego wędrowania.
Martwię się tylko o jedno. Żeby to miejsce nie zmieniło się z czasem w kolejne Zakopane, Krynicę, czy Ustroń. Kiedy to się stanie przyjdzie zawiesić buty na kołek.

Czternasta to najlepsza pora na obiad. Pozostaje tylko kwestia czy w Eskulapie, czy jednak U Rzeźbiarza. A może tym razem pojechać do Wetliny. Uwielbiam takie dylematy…


 
Jeden z ustrzyckich przybytków...
fot. Autor

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz