czwartek, 10 listopada 2016

Wołosate - Ustrzyki Górne / Smerek - Berehy Górne. Kronika


 







Wtorek. 15.07.2014 WOŁOSATE - USTRZYKI GÓRNE

Wobec alternatywy ujeżdżania konia huculskiego w jego mateczniku w Wołosatem, moja propozycja kolejnej wędrówki górskiej nie miała najmniejszych szans powodzenia. Moje dziewczyny, a zwłaszcza Natalia, polubiły konie na tyle, że jak tylko nadarzy się okazja rzucają wszystko aby móc się nimi nacieszyć. Świadom tego nie nalegałem zbytnio, zwłaszcza, że trasę, którą planowałem przeszły już dwa lata temu i nie specjalnie garnęły się do powtórki. Ja zaś mógłbym powtarzać ją co rok.
Jeśli w stosunku do któregoś z odcinków czerwonego trzeba by było użyć popularnego dziś określenia "kultowy", to na pewno należałoby wybrać właśnie ten. Ścieżka średnio długa, bo na około siedem godzin - z dziećmi trochę więcej – ale potrafiąca nieźle zmęczyć, zwłaszcza na pierwszym 3-godzinnym podejściu na Halicz, a potem dołożyć jeszcze między Przełęczą Goprowską a Tarnicą. Trasa krajobrazowo niedościgniona, przynajmniej jeśli chodzi o pejzaże beskidzkie, bo nawet skalista Babia Góra nie jest tak rozległa i urozmaicona jak Gniazdo Tarnicy. W ciągu jednego dnia wędruje się w obrębie przynajmniej czterech wybitnych kulminacji ozdobionych połoniną i wychodniami skalnymi. Dla miłośników Beskidów prawdziwa Arkadia. Trasa z Wołosatego przez Przełęcz Bukowską, Rozsypaniec, Halicz, Przełęcz Goprowską, Tarnicę, Szeroki Wierch do Ustrzyk Górnych. Pierwszy, lub jak kto woli ostatni odcinek Głównego Szlaku Beskidzkiego. Przy parkingu w Wołosatym czerwony zawraca do Ustronia.



fot. Autor




Od prawej Halicz, Kopa Bukowska i Krzemień.
fot. Autor





Na start w Wołosatem docieram busem, dosyć późno jak na moje standardy, bo dopiero o 8:30.  Zazwyczaj wolę wychodzić wcześniej bo i ludzi na szlaku mniej, i w upale smażyć się trzeba krócej. Poza tym mam więcej czasu na wszystko, co daje mi komfort niespiesznego wędrowania. Dzień zapowiadał się ciepło i słonecznie.
Ilekroć przyszło mi wędrować przez opuszczone bieszczadzkie wsie, tyle razy nie mogłem się nadziwić, że kiedyś żyli tutaj ludzie. Zaraz potem przychodziło jeszcze większe zdziwienie, a nawet gniew, że już ich tutaj nie ma. Że ktoś jednym rozkazem wypędził stąd życie, pozostawiając puste pola i sady. I że zrobił to tak skutecznie, że aż do tej pory łemkowskie i bojkowskie osiedla zieją ciszą i pustką. Wołosate jest dla mnie szczególnym przypadkiem takiej wioski, może dlatego, że o niej znalazłem najwięcej informacji historycznych.

Najbardziej obrazowo będzie powiedzieć, że jeśli zaczynamy wędrówkę czerwonym w dzisiejszym centrum wsi, obok jedynego tutaj sklepu i kierujemy się drogą na południowy-wschód, to przez pierwsze 2,5 kilometra powinniśmy iść przez obszar gęsto zabudowany. Tymczasem nie ma tam nic. Poza starym cerkwiskiem i budką kasową BdPN tylko niezagospodarowane pola i łąki. Przed druga wojną światową Wołosate liczyło 182 gospodarstwa, w których mieszkało ponad 200 rodzin, co daje lekko licząc około tysiąca dusz. Była to z pewnością najludniejsza z bojkowskich wsi w naszych górach. Większość domostw pobudowana była powyżej cerkwi. Zagrody ciągnęły się aż do potoku Zworec na tzw. Wyżnim Końcu. Teraz powyżej cerkwi  zaczyna się już pustkowie, gdzie zaglądają co najwyżej spragnieni przygód turyści i pogranicznicy.



Zabudowa Wołosatego w 1937 roku.
Źródło: Mapa WiG, Dźwiniacz Górny, Warszawa 1937.



Wołosate dziś.
Źródło: Wydawnictwo Compass
Co się stało z mieszkańcami?...



...Zostali wysiedleni w ramach powojennej wymiany obywateli Polskich i Ukraińskich między Ukraińską Republiką Radziecką a Polską, po ustaleniu przebiegu nowych granic. Źródła podają[1], że dobrowolnie opuścili wieś 16 czerwca 1946 roku. Ulegli namowom propagandzistów, naszych i Sowieckich, którzy przekonywali, że przesiedlenia, którym muszą się poddać będą tymczasowe. Spakowali co mogli i ruszyli przez Przełęcz Beskid do sąsiedniej Łubni, gdzie chcieli przeczekać trudny czas i jeszcze przed końcem lata wrócić do domu. Tymczasem Sowieckie obietnice okazały się kłamstwem i rozpoczęto zasiedlanie wołosatczykami opustoszałych wsi w okolicach Stryja. Przesiedlono w ten sposób 1126 mieszkańców Wołosatego.




 Stara asfaltowa droga wije się wzdłuż potoku Wołosatka by półtorej kilometra dalej odbić w prawo w kierunku Przełęczy Beskid. Zawsze kusiło mnie aby podreptać w tamtą stronę, ale nigdy tego nie uczyniłem, z obawy przed gniewem zielonych mundurów. Stąd do granicy Unii Europejskiej jest zaledwie 500 metrów i odcinek ten jest zapewne pod stałą obserwacją straży. Tutaj granicznego przejścia nie ma, więc każdy kto się zbliży jest potencjalnym szmuglerem.
Czerwony schodzi z asfaltówki w lewo, trzymając się uparcie prawego brzegu Wołosatki. Następne 5 kilometrów monotonnie stopniowo w górę drogą częściowo szutrową, częściowo starym asfaltem poprzerastanym już zieleniną. Nie lubię zbytnio tego odcinka, więc zazwyczaj zamykam oczy, włączam autopilota i połykam kilometry jak najszybciej mogę. Tak byłoby i teraz gdyby nie pogranicznicy, którzy urozmaicili mi wędrówkę niecodziennym widowiskiem. Na łąkach przy Wyżnim Końcu dawnej wsi urządzili lądowisko dla helikoptera, który podejmował stamtąd jakieś paczki i unosił je na linie, gdzieś na wschód. W ciągu następnych dwóch godzin przelatywał nade mną trzy razy, miałem więc sposobność zająć się obserwowaniem i próbą rozwiązania zagadki celu tych działań. Zanim o 10:15 dotarłem pod Przełęcz Bukowską (1107 m) udało mi się dociec tylko tyle, że paczki musiały być duże i najwyraźniej dwukolorowe, jakby malowane w pasy. Dopiero pod Rozsypańcem (1280 m), gdy otworzyły się widoki na wschód zrozumiałem w czym rzecz. Dwukolorowe pasy to skośnie malowane barwy biało czerwone, a paczki unoszone na długiej linie to pęczki nowiutkich słupków granicznych. Helikopter obniżał lot gdzieś w okolicach Beniowej, więc stało się jasne, że Unia odnawia oznakowanie swojej wschodniej granicy w dolinie Sanu.
W ten sposób fundusze unijne, zajmując moją uwagę, pomogły mi dotrzeć pod Rozsypaniec bez znużenia, które zwykle oblepia mnie na tym odcinku szlaku. Dalej zaczyna się już zupełnie inna kraina - raj beskidnika.
Odcinek Głównego Szlaku Beskidzkiego pomiędzy Przełęczą Bukowską a zachodnim krańcem połoniny Szerokiego Wierchu to dla mnie najbardziej atrakcyjna ścieżka w całych polskich Beskidach. Po pierwsze - nie ma nigdzie tak rozległych, górskich pejzaży, na tak długim odcinku szlaku. Góry po horyzont w 360-stopniowej panoramie, przez niemal trzy godziny wędrówki, to domena wyłącznie bieszczadzkich połonin. Po drugie ukształtowanie terenu sprawia, że nie poruszam się prostym grzbietem, a obracam w kotle okrążając od północy źródliska Wołosatki. Sprawia to, że góry otaczają mnie zewsząd, ochraniając choć przez chwilę od reszty świata, szczególnie na stokach Krzemienia i w okolicy Przełęczy Goprowskiej.




Kocioł Tarnicy, Krzemienia i Halicza.
fot. Autor

Po trzecie otwartość tej rozległej, porośniętej jedynie zieloną murawą przestrzeni, daje tej kompozycji wrażenie swobody i lekkości, jakiej nie jestem w stanie odnaleźć w skalistych pustaciach babiogórskich, nie wspominając już o „ciężkich” pejzażach tatrzańskich. Jest jeszcze jeden powód dla którego traktuję ten zakątek gór wyjątkowo. Jego odrębność bliska niemal autonomii, zarówno pod względem przyrodniczym jak i kulturowym. Jakby góry postanowiły przyłączyć się do żyjących tu kiedyś ludzi i zamanifestować swą odmienność od reszty Beskidów. Być może właśnie ten kontrast przyciąga mnie tutaj najmocniej.
Dla szlakowydeptywacza zaś najważniejsza jest możliwość wspięcia się w ciągu jednego dnia na cztery, a może nawet pięć, wybitnych bieszczadzkich kulminacji. Na Rozsypańcu (1280 m) jestem o dziesiątej czterdzieści, na Haliczu (1333 m) o jedenastej dziesięć, na Tarnicy (1346 m) o dwunastej czterdzieści, a na Tarniczce (1315 m) o trzynastej. Można jeszcze z Przełęczy Goprowskiej podejść na Bukowe Berdo (1312 m) i jeszcze tego samego dnia zejść do Ustrzyk Górnych lub Wołosatego. W międzyczasie niezrównane widoki i cisza mącona jedynie poszumem traw i przyspieszonym oddechem. Napotykani ludzie też jakby nieco przycichli dostosowując się do ogólnej atmosfery.
Trochę głośniej zaczyna się robić między Przełęczą Goprowska a siodłem pod Tarnicą. Ale tego można się było spodziewać. W sezonie jest to najchętniej odwiedzany przez turystów zakątek Bieszczadów, ze względu na urodę oraz stosunkowo łatwy dostęp. Na Tarnicę z Wołosatego wychodzi prawie każdy, kto zapuści się na południe od doliny Sanu. Czterystumetrowa ścieżka z przełęczy 1276 na szczyt Tarnicy to - śmiem twierdzić - w sezonie najbardziej zaludniony chodnik w całych Beskidach.
Pod krzyżem trudno nawet znaleźć miejsce do siedzenia więc rozglądam się tylko po widnokręgu, herbatę i kanapki pozostawiając na później. Można powiedzieć, że szczyt Tarnicy został uświęcony w sierpniu 1953 roku, kiedy to wycieczkę tutaj odbył ks. Karol Wojtyła. Po wyborze na stolicę Piotrową, wiele miejsc które odwiedzał w swych wcześniejszych wędrówkach uznano za namaszczone, w tym także najwyższy szczyt Bieszczad. Pierwszy, niewielki krzyż podstawiono tutaj już w 1979 roku. Następny zaś w roku 1987 przynieśli ze sobą pielgrzymi i poświęcili go ku pamięci swojego Papieża. Gdy po trzynastu latach uległ zniszczeniu w zimowej nawałnicy, w 2000 roku postawiono nową, siedmiometrową konstrukcję, która wieńczy tę górę do dziś.
Czy zdobi…? Na to odpowiedzcie sobie sami.


Siodło pod Tarnicą
fot. Autor

Tarnica, to także jedno z dwóch miejsc w Beskidzie, które aktywuje u mnie poczucie niespełnienia. Drugie to mijany rano południowy stok Rozsypańca. Łączy je jedyny w swoim rodzaju widok, który wywołuje u mnie natychmiastową potrzebę podążenia za nim i spenetrowania jego manowców. Widok, który za każdym razem kusi do porzucenia wszystkiego i rzucenia się przez zieloną granicę na południe. Jak do tej pory jednak, pozostawia tylko nienasycony głód wędrówki w nieznane i niemą obietnicę, że zawsze będzie tu trwał i wołał. Widok na Bieszczady Wschodnie z wieńczącym je Pikujem (1406 m) i jego północnym otoczeniem, zamknięty granicznymi szlabanami, niepozwalającymi na swobodną wędrówkę. To trochę jakby oglądać pejzaże w telewizji nie mogąc przejść przez szklaną taflę monitora. Irytujące i intrygujące zarazem. Tym bardziej, że tam, na Ukrainie, Beskidy jeszcze wyższe niż nasze, jeszcze rozleglejsze i bardziej dzikie.


Widok z Rozsypańca na Bieszczady Wschodnie. Najwyższy Pikuj (1408 m).
fot. Autor


Może kiedyś się odważę i przekroczę ten swój Rubikon, by zamiast kości rzucić wyzwanie tym górom, a nade wszystko samemu sobie. Tymczasem mam jeszcze parę ciekawych pagórków do zobaczenia na własnym podwórku. Przez Tarniczkę i pasmo Szerokiego Wierchu opuszczam się w dół do Ustrzyk Górnych w gęstniejącym stopniowo towarzystwie, które najwyraźniej także uznało, że pora wracać. Około piętnastej rozglądam się już za moją wesołą gromadką, aby wspólnie rozstrzygnąć dylemat: Kremenaros czy Zajazd Pod Caryńską. Nie myślimy zbyt długo bo doskonale wiemy, że w takim miejscu wybór jest zupełnie nie ważny. Wszędzie będzie dobrze.


Środa 16.07. 2014. SMEREK - BEREHY GÓRNE
 
 

 Z moją rodzinną grupą wycieczkową zazwyczaj jest tak, że łażenie po górach nie należy do spraw priorytetowych. Raz, może dwa razy do roku zdarzy się, że nie trzeba wyciągać towarzystwa na siłę. Wystarczy dwa dni negocjacji popartych argumentami o zdrowotnych i estetycznych walorach górskiego wędrowania i już można ustalić jakiś termin. Ale na co dzień już tak lekko nie jest. Gdyby w góry wychodziło się po solidnym odespaniu, powiedzmy o 12:30, a schodziło na obiad około 14:00, byłoby łatwiej. A że trzeba wstawać skoro świt i dreptać całymi dniami, w dodatku nie po płaskim, to sprawa się komplikuje.
Gdy jesteśmy w takim miejscu jak Ustrzyki sytuacja trochę się zmienia, a nastroje w ekipie stają się bardziej „górskie”. Góry są wszędzie dookoła, a i ludzie, którzy tu zaglądają w większości gorączkę wędrowania mają wypisaną na czole. Trudno więc nie ulec powszechnej atmosferze i nie dać się ponieść hen w wysokie połoniny. Dlatego na środę udaje się ustalić wyjście na Smerek, ale żeby nie było tak prosto, pod pewnymi warunkami. Po ciężkich, całowieczornych negocjacjach nad plackami po węgiersku "U Eskulapa" ustalamy, że ja idę na Smerek, a reszta dołączy do mnie gdy już z niego zejdę, dopiero na Połoninie Wetlińskiej. A więc prawie na końcu trasy – nie licząc czterdziesto minutowego zejścia do Berehów. No cóż… Dobre i to. Biorę co mam i wstaję od stołu z przeświadczeniem, że i tak jest nieźle. Na trzy dni wędrowania, prawie półtorej będzie w komplecie.
Na przystanku w Smereku pojawiam się sam, nie tylko przez brak wsparcia rodzinnego, ale sam w ogóle. Poza mną z autobusu nie wysiadł nikt. Nie było nawet komu wysiąść, bo kierowca był jedynym towarzyszem przez większość mojej podróży. Bieszczady chyba nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Mamy połowę lipca, środek sezonu letniego, a na jeden z piękniejszych krajobrazowo szlaków nie wychodzi nawet pies z kulawą nogą… oprócz mnie. Czy można wyobrazić sobie podobną sytuację w dolinkach Tatrzańskich, albo nawet na Krowiarkach pod Babia Górą? W sezonie główne szlaki w naszych górach prawie codziennie są oblegane przez żądnych przygód ceprów. Ale Bieszczady zawsze były inne i za to je właśnie szanuję.
O 8:30 rozpoczynam powolną wędrówkę w kierunku Kalnicy. Po piętnastu minutach asfalt, który jeszcze nie zdążył się za bardzo nagrzać, doprowadza do szlakowskazu nakazującego skręcić w prawo, w kierunku mostu na Wetlince. Czynię to z ochotą i wyraźną ulgą, gdyż właśnie przed chwilą udało mi się przeżyć natarcie rozpędzonego konwoju kilkudziesięciotonowych ciężarówek z drewnem, które uznały jednego plecakowicza za przeszkodę zbyt błahą, aby trzeba ją było omijać. W efekcie wylądowałem w rowie z duszą na ramieniu i sercem w gardle. Pozdrowienia dla bieszczadzkich truckers’ów.
Po opłaceniu myta na rzecz dyrekcji Bieszczadzkiego Parku Narodowego w ustawionym przy szlaku punkcie kasowym, przechodzę przez Wetlinkę porządnym, betonowym mostem, pamiętającym zapewne czasy starej, głębokiej komuny, kiedy to po Bieszczadach wędrowało się w chińskich trampkach, wełnianym swetrze wydzierganym przez babcię i z plecakiem na rurkowym stelażu. Dalej szutrowa droga wykręca na północ, wzdłuż potoku Kindrat, spływającego z północno – zachodnich zboczy Smereka. Po dziesięciu minutach podejścia szlak opuszcza drogę i zanurza się las na lewym brzegu potoku, przeprawiając się przez niego malowniczą kładką.



Kładka przez Kindrat.
fot. Autor


Tuż za nim dogania mnie kilku biegaczy. Mijają mnie bez słowa skupieni na swoim wysiłku, oszczędzając energię na czekający ich za chwile długi podbieg. Czasami zazdroszczę im tempa, zwłaszcza kiedy jestem już zmęczony, ale z drugiej strony wiem, że wymaga ono znacznie większego trudu. A przy tym kierat, który trzeba sobie nałożyć, by dopracować się odpowiedniej formy, musi iść w parze z żelazną wręcz dyscypliną. Mnie zawsze jej brakowało, a tą co mam, mogę określić jako co najwyżej drewnianą. No, może z niewielkimi żelaznymi wstawkami, bo przecież łażenie po górach bez żadnej kondycji także jest niemożliwe. Ogólnie szacunek dla biegaczy za włożoną pracę, z jednym zastrzeżeniem. Nie spieszcie się tak, bo przegapicie to co najważniejsze.
Pół godziny mozolnego wspinania przez urokliwą buczynową krainę doprowadza do szałasu na granicy Bieszczadzkiego Parku Narodowego.  Buda bliźniacza wręcz do ustawionej na Przełęczy Bukowskiej pod Rozsypańcem, którą dane mi było nawiedzić wczoraj. Obie konstrukcje całkiem nowe, widać więc że pieniądze zbierane za wejście do parku na coś się jednak przydają. Lekkie wypłaszczenie przy szałasie i prześwity w otaczającym lesie sugerują, że to już koniec podejścia, ale to tylko pobożne życzenie wywołane zmęczeniem. Jeszcze przynajmniej  pół godziny uparcie pod górę, aż do granicy lasu.



Kraina buczynowa.
fot. Autor

Tam ścieżka wyrównuje przez ok. 200 metrów, ale to wystarczy żeby złapać drugi oddech. Zwłaszcza, że widoczki zaczynają się nieziemskie. W prawo Dział i wyłaniające się zza niego pasmo graniczne, a na wprost podwójna kopuła szczytowa Smereka w całej okazałości. Palce lizać.
Perspektywa widoków ze szczytu dodaje energii wystarczającej, aby znieczulić rwanie w kolanach i zagłuszyć łomot w uszach. Zresztą, po kilku dniach wędrowania organizm na tyle się uodpornił, że takie drobne dolegliwości nie mogą pokrzyżować planów. Przechodzę przez miejsce zwane Szczawnikiem, ze względu na kępy szczawiu porastające go dość obficie, po czym zaczynam najostrzejsze dzisiaj podejście. Jeszcze 500 metrów pod górę i będę na szczycie.




Dwa szczyty Smereka.
fot. Autor

Powiedzenie „na szczycie” to w tym przypadku nadinterpretacja. Czerwony wyprowadza jedynie na drugą co do wysokości, południową kulminację Smereka. Główna, z kotą 1222 m pozostaje o jakieś sto metrów z lewej, zasłaniając widoki na północ. Dla praworządnych turystów, poruszających się wyłącznie szlakami, pozostaje południowy widnokrąg spod metalowego krzyża ustawionego na niższym wzniesieniu. Mniej praworządni w nagrodę za łamanie zasad i wejście na zakazany szczyt północny, otrzymują w bonusie drugą połowę widnokręgu, aż po Dolinę Sanu, a nawet południowe odnogi Jeziora Solińskiego. I niech nikt nie zaprzecza, że w górach jest całe życie. Ci co chodzą wyznaczonymi ścieżkami znają jego uroki tylko w połowie.
Jako turysta praworządny powiem, że do kulminacji południowej dotarłem ok. 10:30, czyli dwie godziny po wyjściu ze Smereka i do pewnego momentu ani przez myśl mi nie przeszło wybierać się na szczyt północny. Ale powiem też, że moja natura bywa przekorna i czasami odzywa się ta przekora na tyle mocno, że nie jestem w stanie się jej oprzeć. Tym razem też poległem i nawet nie wiem jak znalazłem się na samym szczycie. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że byłem tam tylko przez chwilę i bezzwłocznie po dokonaniu oględzin wróciłem na oznakowany szlak. Mea culpa…
Jeszcze kilka minut odpoczynku na ławeczce pod krzyżem, który postawiono ponoć w miejscu, gdzie piorun ugodził jakiegoś nieszczęśnika. Trochę przeszkadza mi świadomość, że siedzę sobie tak beztrosko, a tuż obok, ktoś dokonał żywota i to w sposób tak gwałtowny. Odruchowo rozglądam się po niebie, czy nie pojawiły się jakieś ciemne chmury. Obłoków pełno, ale wszystkie to bialutkie cumulusy, z których nijak nie można spodziewać się burzy. Nawet kropla deszczu z nich nie spadnie. Nieco tylko uspokojony rozpakowuję kanapkę, ale jakoś mi nie wchodzi. Bo czy da się spokojnie jeść na cmentarzu…?



fot. Autor


Piętnaście minut później jestem na Przełęczy Orłowicza. To jedno z bardziej urokliwych miejsc w Bieszczadzie. W lewo żółte znaki sprowadzają do Zatwarnicy, w prawo do Wetliny. W obu kierunkach zaledwie godzinka do ludzkich siedzib, a tutaj niczym niezmącona cisza i połoninne pustkowie. I cały czas niesamowite widoki, tyle że po przejściu Smereka zmienił się widnokrąg wschodni. Teraz w całej okazałości prezentują się po kolei Szare Berdo , a za nim Osadzki (1253 m), Roch (1255 m) i odstające od nich na prawo Hnatowe Berdo (1187 m). Będą mi towarzyszyć przez najbliższą godzinę, zbliżając się i powiększając z każdym krokiem, aż pochłoną mnie całkowicie gdy podchodzić będę na kulminację Osadzkiego. Przez chwilę kusi mnie by po raz kolejny złamać regulamin parku i podejść na Hnatowe Berdo, zwłaszcza że całkiem zgrabna, choć ledwo widoczna ścieżka wije się w jego kierunku. Uznaję jednak, że to już byłaby recydywa i odpuszczam Hnatowe do następnego razu. Jakieś plany trzeba odłożyć na potem, żeby mieć pretekst, aby tu wrócić.


Przełęcz Orłowicza
fot. Autor

Na Osadzkim robi się już tłoczno od zalegających między skałkami turystów. Zapuszczają się tutaj ludziska od Chatki Puchatka przez Srebrzystą Przełęcz. I nic dziwnego, to wszakże jeden z najbardziej malowniczych odcinków  szlaku, a przy tym dosyć łatwo dostępny. Z Przełęczy Wyżnej tylko godzinka podejścia, a dalej to już prawie deptak spacerowy wśród rozległej połoniny pomiędzy Osadzkim i Rohem.
Ścieżka tu szeroka prawie jak droga. Ale akuratnie niezbyt zatłoczona, więc zostawiam rozgadaną gawiedź na skałkach Osadzkiego i ruszam dalej ku widocznemu już w głębokiej oddali schronisku.
W międzyczasie białe do tej pory cumulusy przeszły niepostrzeżenie metamorfozę w cumulusy szare, a miejscami nawet sine, co odrobinę przyspieszyło moje tempo. Oglądam się w tył i widzę, że „skałkowe” towarzystwo także spostrzegło niepokojącą zmianę w niebiańskim wizerunku i gremialnie zaczęło opuszczać swoje legowiska. „Spływają” teraz wszyscy w dół, na połoninę, w poszukiwaniu schronienia. Najbliższe i jedyne tutaj odnaleźć można na Hasiakowej Skale u Lutka Pińczuka.



Osadzki, Roh i Hnatowe Berdo.
fot. Autor


Pół godziny później, około dwunastej trzydzieści, przeciskam się już wśród ciżby turystów, zgromadzonych przy schronisku na Połoninie Wetlińskiej. Droga z przystanku w Smereku zajęła mi równo cztery godziny, co jest dla mnie zaskoczeniem, bo spodziewałem się pięciu. Widać nie jest ze mną jeszcze tak źle. Zaskoczeniem jest także towarzystwo dwóch znajomych piękności, które wybiegły z tłumu by mnie przywitać i zaprowadzić na niewielki skrawek trawnika okupowany już przez wycieczkę Patrajów. Z dziewczynami umówiony byłem na pierwszą, ale im też najwyraźniej szło się lepiej niż zakładały. I dobrze. Mamy więcej czasu na podziwianie i odpoczywanie. Chatka Puchatka jest chyba najmniejszym schroniskiem w Polsce, a już na pewno najmniejszym w Bieszczadzie. Niech jednak nikogo nie zwiodą jego rozmiary. Małe w tym przypadku nie tylko jest piękne, ale i wielkie duchem. Śmiem twierdzić, że jest najsłynniejszym  schroniskiem w całych polskich Beskidach, bo czy znajdzie się jakiś łazęga, co nie słyszał o Chatce Puchatka. Nawet wiele dzieci kojarzy tę nazwę nie tylko z animowaną bajką.



fot. Autor
Poza tym, ze względu na panującą tu prawdziwie turystyczną atmosferę, dla wielu jest największym ze wszystkich schronisk, jakie w swych wędrówkach widzieli. Nie miałem okazji nocować na Wetlińskiej i zasmakować tutejszego klimatu, więc nie wiem jak jest naprawdę. Tak się składa, że zawsze gdy tu zaglądałem pełno było ludzi, w większości turystów „niedzielnych” , dlatego moje wspomnienia nie różnią się wiele od tych z Turbacza czy Markowych Szczawin. Siedząc jednak przy tej niewielkiej chatynce i podziwiając dalekie, rozległe pejzaże nie trudno wyobrazić sobie ciszę, która zawładnie połoniną, gdy ludzie już odejdą. Nie trudno przywołać obraz rozgwieżdżonego nieba w księżycową, wetlińską noc. Nie trudno dojść od przekonania, że trzeba by zasiąść tu przed świtem, aby zobaczyć połoninę rozpaloną pomarańczowym brzaskiem.
Ale by w pełni zrozumieć to czarowne miejsce, trzeba odkryć i zrozumieć człowieka, co legendę jego stworzył. Bo Bieszczadzkie legendy pisali ludzie, którzy wybrali te góry na swój dom, oddając im wszystko, niewiele oczekując w zamian. Najstarszym z nich jest Lutek Pińczuk, gospodarz Chatki na Wetlińskiej. To pierwszy z całej gromady bieszczadników, którzy znaleźli w tych górach ucieczkę od  szarego i ustatkowanego życia. Rzucił wszystko co miał w mieście i pewnego dnia roku sześćdziesiątego zjawił się pod Wetlińską, szukając odrobiny wolności i pionierskiej przygody. A że Bieszczadom wówczas ani jednego, ani drugiego nie brakowało, hojnie obdarowały go swymi darami, przygarniając na stałe. W 1964 roku oddały mu we władanie stary, porzucony najpierw przez wojsko, potem przez harcerzy graniczny posterunkiem obserwacyjny na połoninie. Lutek zlitował się nad nim i jak mógł odremontował, a że nie miał akuratnie gdzie mieszkać, przysposobił go sobie i na dom, i na schronisko, i na pierwszą tutaj GOPR-ówkę. Różnie potem toczyły się jego losy. Był jagodziarzem, smolarzem, nawet wozakiem ściągającym drewno z lasu, zaznał więc wszystkiego z czym wiązało się trudne zakapiorskie życie. Od 1972 roku przez trzynaście lat prowadził sławetny camping w Ustrzykach Górnych, który bił wtedy rekordy popularności, zresztą jak całe Bieszczady w tamtej dekadzie. Do Chaty na Wetlińskiej wrócił w 1985 roku i gospodarzy w niej aż do dziś, choć z roku na rok zapowiada, że to już ostatni.
W trosce o autentyczność tego miejsca trzeba mieć nadzieję, że zapowiadał będzie tak jeszcze długo. Gdy ostatni prawdziwy bieszczadnik odejdzie w doliny, Chatka Puchatka na pewno nie będzie już taka sama.


Osadzki od Hasiakowej Skały
fot. Autor

Moglibyśmy tak siedzieć na tej trawie jeszcze długo, ale nawoływania przyschniętych żołądków i dzieci proszące o codzienną porcję ruskich pierogów lub przynajmniej frytek, nakazały opuszczenie połoninnego posterunku i poszukanie ratunku gdzie indziej. Długość kolejki do schroniskowego bufetu wskazuje, że wyczekiwanie na obiad może zająć więcej czasu niż zejście do Berehów i powrót do Ustrzyk. A nawet jeśli nie, to wędrując po lesie przyjemniej spędzimy czas niż stojąc w rozgadanym ogonku. Wycofujemy się powoli w dół połoniny jakbyśmy chcieli odwlec w czasie pożegnanie z Wetlińską. Zejście czerwonym jest krótkie, za to na tyle strome, że wypłaszczenie przy parkingu w Berehach witamy z widoczną ulgą.
Z połoninami jeszcze się nie żegnamy, bo na następny dzień planujemy wędrówkę na Wielką Rawkę. Rozstajemy się jednak z czerwonym, przynajmniej na razie,  dlatego ta opowieść musi dobiec końca właśnie tutaj. Mam nadzieję wrócić na niego jak najprędzej, aby snuć ten wątek coraz dalej, aż do ostatniego kilometra. A wypadnie on w Smereku, bo tam właśnie jest najdalej na zachód wysunięty punkt moich aktualnych bieszczadzkich wędrówek po czerwonym. Gdy dojdę do niego od zachodu, wydeptam wszystkie brakujące ścieżki na mojej mapie.



Smerek spod Hnatowego Berda.
fot. Autor


[1] Wojciech Krukar, „Wołosate – materiały do dziejów wsi”, w: Almanach Karpacki Płaj, nr 20; Towarzystwo Karpackie, Warszawa 2000.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz