piątek, 23 grudnia 2016

Iwonicz - Smerek. Kronika cz.1










Tak to już jest poukładane, że wszystko czego się tkniemy swój koniec mieć musi. Moje przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego także kiedyś skończyć się musiało, a że nie należę do zbyt cierpliwych, chciałem żeby stało się to jak najszybciej. W zasadzie do wyboru miałem tylko dwie możliwości. Albo zakończę sprawę jeszcze w tym sezonie, mimo nagminnego braku czasu i obfitości innych górskich wędrówek, albo porzucę swój zamiar na dobre. Przekładanie ostatniego etapu zdobywania czerwonego nie wchodziło w grę. Zbyt długo to już trwało i ciągnęło się ponad miarę przyzwoitości. Dlatego cały tegoroczny urlop postanowiłem spożytkować na górskie peregrynacje. Pierwszą połowę spędziliśmy na rodzinnym odkrywaniu skarbów pejzaży sudeckich, co mieliśmy w planach już od dobrych kilku lat. Drugą zaś wykorzystałem do dokończenia trasy, którą zacząłem trzy lata wcześniej. Ostatni fragment GSB miał przeprowadzić mnie z Beskidu Niskiego do Bieszczad, miedzy Iwoniczem a Smerekiem.
 

Iwonicz - Puławy Górne


W poniedziałek 10 sierpnia zameldowałem się z samego rana na niezawodnym dworcu autobusowym w Krakowie. Nawet nie pamiętam ile to już razy docierałem do celu dzięki jego pośrednictwu i miałem nadzieję, że i tym razem tak się stanie. Tuż przed siódmą rano zapukałem więc do drzwi autobusu relacji Bytom – Polańczyk via Iwonicz w celu zajęcia odpowiedniej miejscówki. Tyle, że razem ze mną pukał też kilkuosobowy tłumek, coraz bardziej niezadowolony, gdyż mimo usilnych starań i gwałtowniejszych pukań niezmiennie odpowiadała nam cisza. Ludzie siedzący już w środku zdawali się nas ignorować, zadowoleni z własnej wyższości – także dosłownej, gdyż siedzenia autokaru umieszczone były wysoko i mogli spoglądać na nas z góry – a kierowca, jeśli tam był, postanowił nie przyznawać się do tego. Dopiero po kilkunastu minutach takiego stanu zawieszenia w niepewności przy autobusie zmaterializował się człowiek w białej koszuli, z zamiarem przyjęcia na siebie zażaleń niezadowolonej gawiedzi i udzielenia niezbędnych informacji. Po wysłuchaniu kilku głosów oburzenia, tonem tak oficjalnym, na jaki tylko było go w tym momencie stać, oświadczył, że wszystkie miejsca w autobusie są zajęte i nikt więcej już do niego nie wsiądzie. Ponieważ było to jedyne połączenie z Iwoniczem jakie udało mi się znaleźć zdałem sobie sprawę, że realizacja moich mało ambitnych, lecz napiętych czasowo planów staje się zagrożona. Podobne odczucia mieli moi współtowarzysze niedoli, zaczęliśmy więc kanonadę słowną w jego kierunku z zamiarem dania upustu frustracji i nadzieją na zmiękczenie przeciwnika. Może uda się wytargować choćby jedno miejsce stojące. Daremne to były wysiłki. Kierownik wycieczki pozostał nieprzejednany i stanowczo powtórzył, że wszystkie miejsca ma zarezerwowane i bez wykupionego wcześniej biletu do autobusu nie wpuści… Widać, zbyt rzadko podróżuję komunikacją publiczną bo dopiero po chwili dotarł do mnie sens jego słów. Wśród zebranych nikt wykupionej rezerwacji nie miał, poza mną. Czemu wcześniej na to nie wpadłem?
Z kieszeni plecaka wyciągnąłem zakupiony przez Internet bilet i z nieukrywanym tryumfem w oczach podszedłem do jegomościa. Zaklęcie zadziałało. Sezam otworzył się, a ja zadowolony wmaszerowałem w jego progi. Jak niewiele potrzeba do szczęścia. Wystarczy odpowiednio wcześnie kupić bilet.
Przypowieść tą dedykuje pewnej osobie, która dziwi się mojej potrzebie przygotowania każdego szczegółu wędrówki zawczasu. Wreszcie zyskałem dowód na moją słuszność. Romantyczna improwizacja jest piękna gdy ma się dużo wolnego czasu i mało konkretnych planów. Można jechać do Iwonicza choćby tydzień i wędrować po Beskidzie miesiącami. Ale na to trzeba być studentem albo rentierem.


Jeszcze tylko pięć i pół godziny i już byłem w Iwoniczu. Nie wiem jak to się stało, że jazda trwała tak długo. Może dlatego, że jechaliśmy przez Rzeszów!? A może dlatego, że gdzieś w szczerych polach między Rzeszowem a Krosnem urządzono nam przesiadkę z dużego, klimatyzowanego autokaru na ciasny i duszny busik, który zdawał się przewracać na każdym zakręcie.  A może zwyczajnie się czepiam bo - jak już mówiłem - jestem niecierpliwy.
Najważniejsze że ok. 12:30 odnalazłem czerwone znaki na Alei Słonecznej i zacząłem powoli posuwać się wzdłuż nich. Plan na dzisiaj to niezbyt wymagające 18 kilometrów Pogórza Rymanowskiego z kilkoma niekoniecznie wybitnymi, ale zapewne malowniczymi kulminacjami, choć ciężko to jednoznacznie stwierdzić gdyż wszystkie omija się trawersem. Tym co najmocniej przykuwa uwagę nie jest przyroda, lecz drewniana architektura uzdrowiskowa sławnych niegdyś kurortów. Malownicze, świetnie wkomponowane w krajobraz wille, pensjonaty i domy uzdrowiskowe, niektóre pamiętające jeszcze czasy Franciszka Józefa, wyglądają bajkowo. Bardzo ciekawy temat nawet dla przeciętnie zdolnego fotografa.
Jedna z perełek Iwonicza...
fot. Autor
 
Mając trochę czasu warto zejść ze szlaku i zanurzyć się w przeszłość choćby na chwilę. Poza tym większość trasy to wygodne drogi leśne starające się jak najbardziej ułatwić życie piechurom zapuszczającym się w te strony. O odcinku między  Iwoniczem a Rymanowem górale z Zakopanego powiedzieliby, że to ceprostarda i mieliby sporo racji, gdyż szlakiem górskim ciężko to nazwać. Choć z drugiej strony ceprostrada to raczej  droga przystosowana do przetransportowywania tłumu ceprów, a tutaj tego zjawiska nie widzę. Jestem w środku sezonu urlopowego, a nie ma tu ani ceprów, ani nawet psa z kulawą nogą – poza mną, oczywiście.  Czy trafniejsze będzie określenie: „bezceprze”? Gdzieś wyczytałem, że to ulubiona droga wycieczkowa rymanowskich i iwonickich wczasowiczów, którzy odwiedzają się tędy wzajemnie. Dzisiaj najwyraźniej zrobili sobie przerwę, albo dowiedzieli się, że przyjeżdżam i zamknęli się w domach.
Pierwszych ludzi napotykam kwadrans przed drugą dopiero w Rymanowie. Okupują zacieniony trawnik nad brzegiem Taboru szukając ochrony przed dokuczliwym upałem. Może to jest wyjaśnienie pustki na szlaku? Tylko przez chwile dotrzymuję im towarzystwa popijając drożdżówkę kefirem . Co prawda bezruch to dla wędrowca stan nienaturalny i nawet trzydzieści stopni w cieniu tego nie zmieni, ale posiedziałoby się jeszcze chwilę.

...i Rymanowa.
fot. Autor

Prawdziwe szlakowydeptywanie rozpoczyna się za Rymanowem. Najpierw kończy się asfaltówka, potem szlak wykręca ostro w prawo i rozpoczyna krótkie podejście na grzbiecik, w górę jednego z lewych dopływów potoku Czarny. Po pół godzinie docieram na miejsce, które jednoznacznie utwierdza mnie w przekonaniu, że rzeczywiście jestem w Beskidzie Niskim. Cerkwisko i stary cmentarz nieistniejącej od 1945 roku wsi Wołtuszowa.
W bardzo prosty i przez to chyba najlepszy sposób upamiętniono historię tej wioski. Ścieżkę od miejsca dawnych pochówków  oddziela bariera z okrąglaków, za którą postawiono drewniany greckokatolicki krzyż. U jego podnóża ułożono bez szczególnego ładu omszone resztki kamieniarki cmentarnej i kościelnej. Przy nich proste, drewniane tabliczki z krótką informacją, bez zbędnych komentarzy. Największe wrażenie zrobiła na mnie chrzcielnica, kiedyś wyznaczająca początek życia, dziś martwa, niszczejąca w leśnym poszyciu. Niedaleko na drewnianych ławach ustawiono rzeźby przedstawiające mieszkańców Wołtuszowej -  Łemków, którzy żyli tutaj przynajmniej od 1470 roku, kiedy to wieś lokowano na prawie wołoskim.

fot. Autor



fot. Autor


Dalej czerwony wznosi się na południowy – zachód wzdłuż drogi przebiegającej kiedyś przez środek wsi. Siadam na niewielkiej kulminacji, z której niegdyś roztaczać się musiał widok na wszystkie 25 gospodarstw Wołtuszowej. Wokoło wykoszone pola i niewielkie zagajniki, z tej odległości w żaden sposób nie zdradzające swojej przeszłości.
Następnych kilka kilometrów czerwony przeprowadzi mnie przez kolejne wsie – widma, które nie oparły się komunistycznym porządkom w powojennej Polsce. Najpierw Wisłoczek, dawniej zwany Międzyrzeczem, który tętnił życiem w dolinie potoku Wisłoczek od połowy XIV wieku. Co prawda dalej widnieje w spisach istniejących wsi, ale tylko dzięki zielonoświątkowcom, którzy zasiedlili wyludnione pola w roku 1969. Jego prawowici mieszkańcy zostali stąd wygnani w kwietniu 1946 roku. Ludzie pod lufami karabinów opuścili ok. 120 gospodarstw i wyjechali na Ukrainę, by zasiedlić tamtejsze pustkowia.
Wzdłuż Wisłoczka ku dolinie Wisłoka prowadzi już asfaltowa droga. Docieram do niej przez teren Studenckiej Bazy Namiotowej, mimo że czynnej, równie pustej co cała okolica.

Pusta baza namiotowa w Wisłoczku z życiodajną studnią
fot. Autor

Wita mnie tylko jeden oboźny, nieco zdziwiony moim widokiem, jakby dzisiaj nie spodziewał się nikogo. Na pytanie, czy przechodził ktoś tędy, odpowiada dopiero po chwili zastanowienia, najwyraźniej nie do końca przekonany. W końcu przyznaje, że rano w kierunku Rymanowa wyszła para studentów z Warszawy i tyle. Ruch tutaj niezbyt intensywny skoro od rana do 16:00 przeszły tędy tylko 2 osoby. Nie sądziłem, że są jeszcze takie miejsca. Polecam wszystkim pragnącym ciszy i spokoju. Poza tym obozowisko ma jeszcze dwie ważkie zalety, podnoszące jego atrakcyjność w tak upalny dzień jak dziś. Pierwsza to studnia z wodą tak zimną, że nos wykręca. Druga to także woda, tyle że w postaci wodospadu, całkowicie zacienionego buczyną. Po kilkugodzinnym dreptaniu w letniej spiekocie kąpiel w takich okolicznościach przyrody z miejsca stawia na nogi.
Wodospad przy bazie w Wisłoczku
fot. nieznany

Kilkaset metrów poniżej bazy wchodzę na teren dawnej wsi Tarnawka. Po niej dla odmiany nie zostało prawie nic. Od siedemdziesięciu lat nikt tu nie mieszka, a jedynym śladem dawnego życia są pozostałości cerkwiska, po lewej stronie drogi (w kierunku Puław), oraz cmentarza usytuowanego nieco wcześniej po stronie prawej. Oba założenia pochłonęła prawie całkowicie przyroda i nawet z drogi trudno je dostrzec w leśnym gąszczu. Aby je odnaleźć trzeba się zanurzyć w poszycie leśne, jakby w inny, dawno miniony świat. Miało w nim swoje miejsce 420 ludzi, gospodarujących przed II wojną światową w 65 domostwach. Patrząc na puste pola trudno w to uwierzyć.

TUTAJ artykuł "Przesiedlenia. Beskidy Wyludnione."

Dolny kraniec Tarnawki znajdował się już w dolinie Wisłoka. Tam szlak czerwony wykręca na południe, wzdłuż drogi prowadzącej z Beska do Puław. Kilkaset metrów dalej pod mostem na Wisłoku atrakcja dla miłośników geologii. Przełomowy odcinek rzeki odkrywa tworzące dno formacje skalne, pokazując światu warstwową budowę fliszu karpackiego. Z takiego fliszowego przekładańca zbudowane są prawie całe Beskidy.

Flisz na dnie Wisłoka
fot. Autor

 Puławy to kolejna dawna łemkowska wieś wysiedlona przez Wojsko Polskie. Tutaj z kolei do 1939 roku mieszkało 890 osób. Podobnie jak Wisłoczek, Puławy zasiedlone zostały ponownie w 1969 roku przez protestantów nurtu zielonoświątkowego, przybyłych tutaj z terenów Śląska Cieszyńskiego, zgodnie z wolą ówczesnych władz. Dzięki temu wieś przetrwała  do dziś i ma się zupełnie nieźle, choć z tą dawną nie ma w zasadzie nic wspólnego, poza miejscem.  Funkcjonuje tu kilka pensjonatów najintensywniej prosperujących w okresie zimowym, dzięki wyciągowi narciarskiemu na wzgórzu Kiczera w Puławach Górnych. To właśnie tam usiłuję się dostać mimo żaru lejącego się z nieba i parującego z asfaltu. Ostatnie dwa kilometry pod górkę w otwartym terenie dają mi się mocno we znaki. Do noclegowni w jednym z najwyżej położonym domów docieram około 18:30. Nie zostaje mi zbyt wiele czasu na zwiedzanie okolicy. Postanawiam więc przez resztę wieczoru ładować baterię przed dniem jutrzejszym, który zapowiada się równie upalny. Tyle, że do pokonania 7 kilometrów więcej.


Puławy Górne - Przybyszów

Wtorkowy poranek powitał moje wędrowne zamiary wyjątkowo przychylnie. Kilkanaście stopni ciepła, prawie bezwietrznie i bezchmurnie, no i koncert ptaków nawołujących do wyjścia za próg i powitania wschodzącego słońca. Co prawda do oglądania wschodu mnie nie namówiły, ale obudziły skutecznie i już około szóstej opuściłem gościnny pokoik na poddaszu. Rozpocząłem wędrówkę prosto na południe. Niedaleko po prawej stronie kolejne na szlaku cerkwisko. Większość tutejszych cmentarzy łemkowskich wygląda podobnie. Zalesione i nieuporządkowane, z kamiennymi krzyżami i tablicami nagrobnymi przerośniętymi pokrzywą i wszelkim innym możliwym zielskiem. Odnieść można wrażenie, że jeszcze trochę, a trzeba będzie maczety żeby się do nich dostać. Poprzechylane chylą się ku ziemi, jakby za chwilę miały się przewrócić. Pozacierane inskrypcję potęgują wrażenie  rujnacji i uświadamiają upływ czasu. Mam wrażenie, że nasza dbałość o nie ogranicza się do oznaczenia miejsca stosowną tabliczką i ewentualnie postawienia do pionu tych nagrobków, które czas zdołał już powalić. Potem jeszcze naniesienie całości na mapy turystyczne i atrakcja dla przybyszów gotowa. O ile oczywiście obiekt leży przy uczęszczanym szlaku. Ile jest w Beskidzie takich miejsc, do których nie trafia nikt? Ile takich pamiątek historii ukrywa się na dnie tutejszych lasów, zupełnie zapomnianych. Dlaczego nie staramy się godniej uszanować pamięci ludzi, którzy tworzyli historię tej ziemi? O groby najlepiej dbają potomkowie zmarłych. Gdy ich zabraknie przeszłość odchodzi w zapomnienie.
Dawna wiejska droga prowadzi długim, prawie dwu kilometrowym odcinkiem przez równo skoszone łąki w kierunku grzbietu Zrubania (Skibice) (778 m), wierzchem górnego odcinka doliny Puławskiego Potoku. Na przedwojennej WiG-ówce naliczyłem w tym miejscu ok. 30 budynków. Teraz teren jest tak rozplantowany, że gdyby nie lekka pochyłość, mogły by tu śmiało lądować samoloty.


Droga z Puław na Skibice
fot. Autor

Dalej szlak wykręca ku wschodowi i wchodzi w las. Zauroczony widokami schodzę niechcący ze szlaku, który chyłkiem umyka w prawo, ledwo widoczną ścieżką. Gdy droga zaczyna się zwężać i schodzić wyraźnie w dół  wyłączam autopilota i włączam myślenie. Zapatrzyłem się w uroki poranka na tyle, że straciłem orientację i nie wiem jak długo byłem w takim stanie. To zdaje się najczęstsza przyczyna pobłądzeń w obcym terenie. Brak skupienia i utrata kontroli nad nogami, które potrafią ponieść byle gdzie, byle do przodu. Po włączeniu GPS okazało się, że tym razem poniosły mnie w dolinkę bezimiennego potoku schodzącego do Woli Sękowej. Odnalezienie czerwonego zajmuje mi ok. 15 minut, czyli że w sumie (tam i z powrotem) straciłem pół godziny na bezowocnym dreptaniu.
Od tego miejsca najbliższe 2,5 godziny to wędrówka grzbietem porośniętym bukowym lasem. Około dziewiątej robi się już tak gorąco, że zaczynam oddychać rękawami. Mimo, że cały czas poruszam się pod osłoną lasu koszulka nie nadąża z oddawaniem wilgoci. To będzie jeden z najgorętszych dni tego lata. Półtora litrowa butelka wody traci swoją zawartość w zastraszającym tempie. Miedzy Smokowiskami a Wilczymi Budami zaczynam ją racjonować. Jeden łyk na 20 minut. Wprawdzie potoków wokoło nie brakuje, ale większość przynajmniej sto metrów poniżej grzbietu. Nie chcę tracić siły i czasu na ich odnajdywanie. Okazuje się też, że poza jednym batonem nie mam nic do jedzenia. Resztę zostawiłem w prezencie kolejnym lokatorom mojej noclegowni w Puławach. Widać wczesne wstawanie może być pomocne także przy odchudzaniu.
W takim oto radosnym nastroju spoglądam na mapę by z bólem stwierdzić, że przede mną jeszcze około pięć i pół godziny marszu w terenie bezludnym, a co za tym idzie bez możliwości aprowizacji. Przed Wilczymi Budami kilkadziesiąt metrów na prawo od szlaku wyłania się droga asfaltowa i przez chwilę kusi zapraszając do zejścia w kierunku Wisłoka. Nieco dalej mógłbym też zejść do Woli Piotrowej lub Karlikowa, ale wiązało by się to z utratą przynajmniej dwóch godzin potrzebnych na dotarcie do nich, a następnie powrót na szlak. A w tym upale oznaczałoby to raczej skreślenie Komańczy z listy celów na dziś. Postanawiam wiec apetyt schować do kieszeni i nie wyciągać go aż do wieczora. Pragnienie spróbuje powstrzymać do Przybyszowa, gdzie szlak schodzi do doliny Płonki i przez jakiś czas prowadzi brzegiem strumienia. Jak się później okaże, moje nadzieje na jego zaspokojenie zostaną spełnione aż za bardzo.
Tymczasem ratunek przychodzi jak zwykle z zupełnie nieoczekiwanej strony. Duchy lasu pochyliły się nade mną i zlitowały, obsypując moją ścieżkę łanami czernic. Dziesiątki poletek oblepiło wierzch Pasma Bukowicy oferując kilogramy słodkich owoców, zwłaszcza tam gdzie słońce najczęściej docierało do podszytu.  Rosły tak gęsto, że można je było zbierać garściami i skwapliwie z tego skorzystałem. Chyba po raz pierwszy łażenie po krzakach sprawiło mi taką przyjemność. Może dlatego, że potrzebowałem prawdziwego cukru, nie takiego z batona.
Około dziewiątej docieram do skrzyżowania ze szlakiem żółtym przy starej pasterskiej drodze łączącej Wolę Piotrową z Wisłokiem. Przysiadam na chwile przy murowanej budzie niewiadomego mi pochodzenia ani przeznaczenia, za to dającej solidny kawał zbawiennego cienia. Poza tym blaszane drzwi przyjemnie chłodzą oparte o nie plecy, a skobel w postaci kawałka jeleniego poroża dodaje lokalnego kolorytu. Nie zaglądam do środka trochę przez szacunek do cudzej własności, trochę z obawy, by nie odkryć jakiejś mrocznej tajemnicy, z pewnością tam ukrytej. Upał jak widać działa na wyobraźnie równie mocno jak na gruczoły potowe. Siedzę i zastanawiam się czy ostatnie dwa łyki wody wypić teraz, czy za chwilę na Tokarni (778 m). Pada na Tokarnie, bo będę musiał przejść ok. 1500 metrów podejścia w otwartym terenie, co przy tym słońcu i tak skończy się wypoceniem wszystkiego co teraz wypiję.
Korzystając z wolnej chwili przeglądam zawartość pamięci aparatu. Kiepsko to dzisiaj idzie. Ledwie dziesięć fotek z czego większość nadaje się do kosza. Światło pełnego, sierpniowego słońca skutecznie utrudnia fotografowanie, dając niepożądane  przejaskrawienia, rozświetlenia  a nawet przymglenia. Moja amatorska ręka zupełnie sobie z tym nie radzi. A i głowa w tym gorącu nie dąży zbyt mocno do rozwiania tego problemu. Trzeba będzie się zdać na czarodziejską moc cyfrowej obróbki zdjęć. Za dużo to ich dzisiaj na pewno nie będzie. W ostateczności zdam się na zasoby Internetu.




Z zasobów Internetu: stary cmentarz w Puławach Górnych.
fot. nieznany. Źródło apokryfruski.org


Przed dziesiątą jestem na Tokarni przy przekaźniku GSM. Miejsce widokowo znakomite. Rozległe panoramy na cały widnokrąg wschodni oraz na zachód. Widoki te jednak blakną wobec braku cienia w zupełnie bezwietrznym powietrzu. Przystaje tylko na chwilę robiąc kolejne nieudane zdjęcie i podświadomie szukając schronienia przed słońcem. W innych warunkach byłoby to dobre miejsce na dłuższy popas. Ale pojawia się też nadzieja. Spotykam pierwszych dzisiaj współtowarzyszy doli z plecakami i chęcią do wędrowania w oczach. Przyszli od Karlikowa i przynieśli dwie wiadomości. Dobra to taka, że potok Płonka w Przybyszowie jeszcze płynie i za pół godziny będę mógł napełnić pustą już butelkę. Druga niestety gorsza. Wczorajsza pogodynka zapowiadała na dzisiejsze popołudnie 37 stopni w cieniu. A więc do Komańczy mam jeszcze trzy i pół godziny smażenia. Ale nie ma co narzekać. Przecież właśnie tego chciałem wychodząc z domu.
Dalej znaki czerwone schodzą południowo – wschodnim zboczem Bukowicy do doliny Płonki. W dolnej części poniżej lasu otwierają się ciekawe widoczki na grzbiet Kamienia (717 m), a na wprost po drugiej stronie doliny prezentuje się zachodni stok Szerokiego Łanu (688 m). Na nim tereny dawnych pól uprawnych i pastwisk powyżej wsi, której dawno już niema. Dzisiaj na polach tych, równiutko wykoszonych dzięki unijnym dotacjom, prezentują się jedynie bale zrolowanego siana, ułożone równymi rzędami. Wokół mnie pola wyglądają tak samo.
Idzie się już trochę lepiej bo w końcu leniwe dotąd powietrze trochę się ruszyło, przynosząc krótką, lecz zbawienną ochłodę. Niedługo z prawej dogonił mnie jeszcze szum wody żwawo przelewającej się w korycie jednego z dopływów Płonki, na co moje ślinianki reagują próbą nawilżenia języka resztkami wydzieliny, której już nie mają. W efekcie gardło mam tak zaschnięte, że gdym musiał coś teraz powiedzieć, zapiał bym co najwyżej jak ciężko ranny kogut.
Do Przybyszowa dotarłem z językiem szorującym drogę. Gdy szukałem dogodnego zejścia nad brzeg potoku miało miejsce jedno z tych zdarzeń, które dzieją się niezmiernie rzadko, za to w jednym momencie potrafią przywrócić wiarę w sens istnienia. Przy samej drodze nad potokiem stoi mała drewniana chatka. Już sam jej widok jest zaskakujący wobec kompletnego pustkowia wokoło. Teren przy niej wykoszony, obok stolik, jakiś płotek, a przy wejściu napis „NOCLEGI”.  

Chatka w Przybyszowie


Ale największe moje zdumienie wzbudził fakt, że można w niej dostać to, o czym spragnieni wędrowcy myślą najczęściej. I to przynajmniej w dwóch gatunkach do wyboru. W dodatku gospodarz podaje to w najlepszy możliwy sposób. Najpierw wyciąga z piwnicznej ziemianki spod drewnianej podłogi chaty, a następnie otwiera o otwór zamka we framudze drzwi z dźwięcznym sykiem, nie roniąc przy tym ani kropli. Rosa na zielonym szkle butelki informuje o idealnej temperaturze do spożycia, przynajmniej trzydzieści stopni niższej niż powietrza. Jeden łyk zimnego, bursztynowego nektaru i czas na chwilę nieruchomieje. W zestawie jest coś jeszcze, równie cennego. W cenie piwa otrzymujemy towarzystwo gospodarza i jego psa, a to po czterech godzinach wędrówki z samym sobą sprawia wyraźną ulgę emocjonalną. Znajdujemy trochę cienia i schładzając gardła nektarem – mój towarzysz postanowił schłodzić swoje także – gaworzymy o tym i tamtym, czyli o niczym i wszystkim zarazem, jak to przy piwie. A że jakoś rozmowa nam się klei szybko dostrzegamy zielone soczewki dna, po czym pada propozycja dokładki. Bez oporu postanawiam ją przyjąć, bo nie pamiętam już kiedy ostatnio tak bardzo mi smakowało. Na szczęście, gdzieś pod koniec drugiej butelki padło pytanie o cel mojej drogi. Gdyby nie to pewnie posiedzielibyśmy jeszcze trochę, aż okazałoby się, że jest już za późno, a nogi zbyt wiotkie na dojście do Komańczy. Zebrałem się jednak w sobie – z niemałym bólem , przyznaję – bo choć nic mnie nie goniło, to jednak postanowień trzeba dotrzymywać. Odmówiłem trzeciej zielonej butelki i ruszyłem dalej za czerwonym, chwytając się go jak liny ratunkowej od niechybnego nektarowego zapomnienia. Dzięki Ci człowieku z chatki w Przybyszowie za tą godzinę odpoczynku. Uważajcie jednak na chatki. Mogą być zdradliwe.
Podobno są tacy, których bursztynowy nektar wzmacnia, ja jednak do nich nie należę. Rychło okazało się, że poza upałem muszę zmagać się jeszcze z własną ociężałością spowodowaną nadmiarem spożytych właśnie kalorii. Mało nie przegapiłem starego cmentarza Łemkowskiego (przy samym szlaku po prawej stronie), choć na usprawiedliwienie dodać muszę, że zarośnięty był chwastem prawie po czubki krzyży. W Przybyszowie jest jeszcze jeden cmentarz i cerkwisko, ale trzeba by odejść od czerwonego w lewo, wzdłuż jednego z prawych dopływów Płonki. Zostawiam to jako pretekst by odwiedzić tę dolinę jeszcze raz. Teraz myślę tylko o dotarciu do Komańczy i chłodnym prysznicu.



Przybyszów - Komańcza

Wygramolenie się na grzbiet Kamienia  (717 m) zajęło mi ponad godzinę i nie należało do najprzyjemniejszych, mimo że podejście raczej mało wymagające. Na szczęście ten odcinek gęsto zalesiony więc cienia przez kolejna godzinkę nie zabraknie.
Dalej szeroka, otwarta przestrzeń Wahalowskiego Wierchu (666 m). Szlak według mapy dochodzi do grzbietu tuż przed kulminacją Wahalowskiego, ale dosyć ciężko to stwierdzić w terenie. Prawie kilometr wcześniej wychodzi z lasu i urywa się na olbrzymiej łące pokrywającej całe wzniesienie. Ciągnie się ona między Jasieniną (667 m) a Hruniem (677 m), na długości ponad 2,5 kilometra szerokim pasem na południowy zachód schodzącym aż do doliny potoku Barbara i szosy Jaśliska – Komańcza. Mam trochę szczęścia, bo łąka jakiś czas temu została wykoszona co ułatwia orientację w terenie, ale i tak turlam się po niej raczej na azymut niż według przebiegu czerwonego.  Krajobraz wokoło dla mieszczucha całkiem niecodzienny. Przechodzę pomiędzy wielkimi belami siana porozrzucanymi wszędzie jak okiem sięgnąć, w dosyć regularnych odstępach. Z tego, że zwoje zaczynają już gnić można się domyślać, że raczej nie posłużą na paszę. A po co sianokosy skoro niepotrzebne siano? Zadałem to pytanie już wczoraj mojej gospodyni w Puławach, widząc wokoło pola wykoszone równo jak pod linijkę, a jej męża w nowiutkim kombajnie z klimatyzowaną i wyposażoną w stereo szoferką. Okazuje się, że krajobraz Beskidu Niskiego w dużej mierze kształtują przepisy unijne, które umożliwiają wypłatę dotacji za regularne koszenie pastwisk. A że są to kwoty niebagatelne ludzie korzystają z tego i koszą wszystko co tylko do koszenia się nadaje. Dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że takie ciągnące się hektarami łąki towarzyszą mi od samej Krynicy i to właśnie one nadają specyficznego charakteru całemu krajobrazowi tej części Beskidów. Tak oto Europa zawitała w nasze góry.


"Unijne" łąki na Wahalowskim Wierchu
fot. Autor

Na Wahalowskim Wierchu ostatni przystanek przed Komańczą. Znaki czerwone pojawiają się na słupku z tabliczką oznaczającą wierzchołek, ale dalej znowu zanikają, bo zwyczajnie nie ma na czym ich namalować. Wszędzie tylko trawa. Trzeba trochę uważać bo łatwo wejść w jedną z dróg schodzących na lewo lub prawo od szlaku. Czerwony przechodzi drogą po wschodniej stronie kulminacji i idzie prosto na południowy wschód w kierunku Hrunia. Po wejściu w las razem ze znakami pojawia się cień, co w takim dniu jak dziś znacznie podnosi komfort wędrowania. Od tego miejsca cały czas mniej lub bardziej łagodnie w dół. Nieco przed drugą docieram do schroniska w Komańczy, 7,5 godziny od wyjścia z Puław.


Schronisko PTTK w Komańczy

Z małą satysfakcją muszę przyznać, że moje przybycie  wywołało w schronisku pewne poruszenie. Gdy dowiedzieli się, że przedreptałem 27 kilometrów w takim upale barmanka zaczęła wypytywać o szczegóły, a do mojego stolika przysiadł się jegomość, który rano też planował wyjście na szlak, ale zatrzymał go ten sam upał. Przegadaliśmy dobre dwie godziny, dzięki czemu dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy o Komańczy. Jak się okazało mój towarzysz przyjeżdża tutaj od lat i co nieco o niej wie. Budynek, w którym mieści się schronisko to dawna willa letniskowa. Pozostałość po czasach międzywojennych, kiedy do Komańczy przyjeżdżali letnicy. Wtedy to właśnie na zboczach Birczy (592 m) 1,5 kilometra od centrum wsi powstał nowy przysiółek Komańczy zwany Letnisko. Oprócz schroniska jedyną zachowaną pamiątką z tego okresu jest budynek Klasztoru Sióstr Nazaretanek, nawiązujący swoją architekturą do willi Iwonicza i Rymanowa, czyli niepowtarzalnych wzorców lat dwudziestych ubiegłego wieku. O pobycie kardynała Wyszyńskiego nie będę opowiadał bo o tym chyba każdy już wie.
Ale ma Komańcza jeszcze dwie „perełki” o których słychać znacznie mniej. Jest to jedyne znane mi miejsce w Beskidzie gdzie możemy podziwiać aż dwie cerkwie. Obie z niebanalną historią. Pierwsza z nich teoretycznie pochodzi z 1802 roku. W rzeczywistości jednak jej obecna konstrukcja pochodzi z okresu miedzy 2007 a 2010 rokiem. Stara świątynia spłonęła doszczętnie w roku 2006, a na jej miejsce postanowiono wybudować nową, będąca dokładną kopią poprzedniczki. Nie wiem czy zachowano wszystkie detale konstrukcyjne, ale świadomość, że współcześnie jest motywacja do odtwarzania tak starych wzorców architektoniczne jest pozytywnym zaskoczeniem. Znaczy to, że duch w Łemkowskim narodzie jeszcze żyw.


Cerkiew w trakcie odbudowy
Źródło: travelmaniacy.pl

Ciekawostką jest, że druga cerkiew komanczańska też pochodzi z 1802 roku, tyle że wybudowana została w innym miejscu, we wsi Dudyńce. Dopiero w roku 1988, kiedy nie miała już komu służyć została przeniesiona do Komańczy. Ale nie zrobiono tego ot tak, po prostu. Postanowiono ją nieco ulepszyć i zamiast klasycznej kamiennej ławy fundamentowej, ktoś machną dwa murowane pięterka i włożył pod oryginalną, starą konstrukcję. Efekt dla mnie osobiście trochę groteskowy, ale to już chyba rzecz gustu. Trzeba jednak przyznać, że dzięki temu na tle innych cerkwi wyróżnia się wybitnie.


Kościół drewniany na murowanym.
fot. Rauenstein. Źródło: Wikimedia Commons


Ale skąd w tak niedużej wiosce dwie cerkwie (oprócz tego jest jeszcze kościół rzymskokatolicki). W 1963 roku opuszczoną po wysiedleniach starą świątynię przejęli Łemkowie powracający z tzw. ziem odzyskanych. Byli to wyznawcy prawosławia, dlatego przemianowali ją na taki właśnie obrządek. Po latach pojawili się w Komańczy potomkowie wyznawców pierwotnego obrządku greckokatolickiego, którzy swe dążenia do posiadania własnej świątyni uwieńczyli przeniesieniem cerkwi z Dudyńca. W ten sposób od 1988 roku Komańcza poszczycić się może miejscami kultu dwóch odrębnych obrządków wschodnich.
Czas kończyć te historyczne rozważania i znaleźć jakieś legowisko. W schronisku było by pewnie taniej i bardziej klimatycznie, ale wybierając nocleg w centrum Komańczy skracam jutrzejszą trasę o ok. 1,5 kilometra wydeptywania asfaltu. A poza tym daje sobie szansę wynajęcia pokoju z całkowicie prywatnym prysznicem, w którym dodatkowo wystąpienie ciepłej wody będzie bardziej prawdopodobne. Wobec konieczności spłukania kilogramów soli wypoconych na dzisiejszym słonku jest to argument nie do przebicia.


...cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz