piątek, 15 stycznia 2016

Pasterze i rabusie - Bojkowie cz.1


 Nawiązanie do tytułu jednego z dawnych polskich seriali historycznych nie jest tutaj sprawą przypadkową. Wszak jego akcja toczy się w wieku XVII, a więc w czasie kiedy społeczności beskidzkie okrzepły już na swych górskich rubieżach, gdzie z coraz większym zamiłowaniem łączyć zaczęły pasterstwo z rabowaniem. Bohaterowie filmu już w pierwszej scenie, przejeżdżając przez góry ostrzegają o konieczności trzymania szabli w pogotowiu, czyniąc aluzję do złodziejskich zwyczajów tam panujących. Nasza zaś opowieść snuje się wokół życia ludzi, którzy obok niezależności, silnej woli i determinacji przetrwania, musieli wykazywać się niekiedy również walecznością, sprytem, odwagą, ale także bezwzględnością. Tak więc większością cech przynależnym zarówno rycerzom, jak i rabusiom. Ludzi, którzy często grali podwójne role, jednocześnie prawych i honorowych obywateli, oraz zdolnych do niegodziwości zbójów. Ludzi, dla których pojęcia rycerskości i honoru miały swoje bardzo subiektywne znaczenie, niekoniecznie zbieżne z naszym pojmowaniem tych cech. Mowa tutaj o tych, którzy jednego dnia wypasali owce, kniaziowali lub nawet prowadzili nabożeństwa, aby nazajutrz grasować po gościńcach i górskich halach, rabując dla poratowania w biedzie, dla zemsty, z zawiści, bądź ze zwykłej chęci wzbogacenia. Jeśli spojrzeć na społeczność Bojkowską z odpowiedniego dystansu można dojść do przekonania, że w zasadniczej swej części dzieliło się właśnie na pasterzy i rabusi – zwłaszcza gdy księży uznamy za pasterzy dusz, a kniaziów za pasterzy ciał. Zastrzec tu jednak trzeba, że pasterze wyjątkowo zwinnie przeistaczali się w rabusiów, aby za chwilę równie szybko stać się z powrotem pasterzami.
Ktoś powie, że właściwie całe Beskidy roją się od zbójnickich opowieści, a zdobywanie łupów w górskim rabowaniu wcale nie było domeną Bojków. To oczywiście prawda. W poprzednich wiekach większość terenów górskich– z resztą nie tylko karpackich – zagrożonych było tym procederem i każdy kto planował przemierzyć górskie przełęcze musiał się z nim liczyć. Jednak wśród społeczności wschodniobeskidzkich zwraca uwagę powszechność tego zjawiska, a niekiedy nawet jego kult. Bojkowie z pewności byli wśród tych, którzy wydatnie przyczynili się do jego rozwoju.
 


Opracowanie autorskie.



Górskie bytowanie gdzieś między wiekiem XVI , a XVIII – trudne, znojne i zazwyczaj biedniejsze niż nizinne – miało niejako w rekompensacie jedną zasadniczą zaletę. Gwarantowało bliskość rozległych, słabo zasiedlonych, trudnodostępnych, oddalonych od lokalnej administracji, a co najważniejsze przeważnie w żaden sposób niekontrolowanych przez zbyt krótkie ramię sprawiedliwości obszarów. Dodatkowo obszary te oferowały mnogość atrakcji, z których każdy nieco bardziej zuchwały śmiałek mógł skorzystać. A to połoniny i górskie hale, z których garściami można było czerpać woły lub owce, o ile oczywiście potrafiło się przedstawić odpowiednio silną argumentację pilnującym je pasterzom. A to liczne przełęcze dające szansę niezbyt przyjacielskiej pogawędki z kupcami, możnymi, czy też zwykłymi podróżnymi ciekawymi świata, nierzadko przewożącymi w swych jukach znacznej wartości precjoza. Wreszcie osamotnione dwory, spichlerze, stajnie, czy nawet całe wsie w górnych fragmentach dolin, czekające jakby i zapraszające do odwiedzin, nie tylko towarzyskich. A wszystko to w przepięknym, sielskim wręcz krajobrazie, w którego rozległości można było szybko i niepostrzeżenie zniknąć, unosząc w siną dal – z reguły na węgierską lub siedmiogrodzką stronę – prawie wszystko, czego dusza w owym czasie zapragnąć mogła. I to bez większej obawy o sprawiedliwość doczesną, gdyż ta zaglądała tutaj dosyć niechętnie, obawiając się nie tyle dzikości i surowości tutejszego klimatu, co własnej nieskuteczności w trudnych warunkach górskich. Ową wolność, rozumianą nie tylko jako szeroko otwartą przestrzeń, ale przede wszystkim jako brak bliskości katowskiego miecza, brali sobie Bojkowie do serca aż nazbyt często, czyniąc z rabowania profesję podstawową lub dorywczą. I to właściwie bez względu na wykonywaną wcześniej. Apogeum beskidzkiego bezprawia nastąpiło w wieku XVII, lecz podobno już z pierwszej połowy wieku XVI pochodzą zapiski o pierwszych postanowieniach sejmikowych zmierzających do rozprawienia się ze zbójnikami (sejmik w podkarpackiej Wiszni z 1529 roku[1]). Świadczy to o rosnącej skali tego zjawiska oraz dotkliwości strat ponoszonych przez kupców i szlachtę już w tamtym okresie.  Rzecz w tym, że jeśli w XVII wiecznych Bieszczadach rozbój budził czyjekolwiek oburzenie to z pewnością najmniejsze wśród dużej części mieszkańców bojkowskich wsi. Bo czy członkowie gangu mogą się oburzać na proceder, który uprawiają?


Cisna. Most na Solince.
Czerwony wkracza w krainę Bojków.
fot. Autor

Zbóje – w tej części Karpat zwani także beskidnikami lub opryszkami – opanowali więc nasze góry dosyć gromadnie. Wioski i miasta po obu stronach wododziału częstokroć dawały schronienie rodzimym zbójom, będąc jednocześnie celem ataków band konkurencyjnych. Do naszych miejscowych złodziejaszków wojujących zazwyczaj przeciw feudalnemu uciskowi dołączali w bojkowskiej krainie częstokroć węgierscy tołhaje, a także zakarpaccy sabatowie. Były to bandy typowo rozbójnicze, działające bez motywacji wyzwoleńczej ani jakiejkolwiek innej ideologii poza chęcią szybkiego zarobku. Nastawione na łupienie wszystkich, którzy stanęli im na drodze, niezależnie bogatych czy biednych. Działały one często pod protektoratem możnowładców węgierskich, przynosząc im nie małe korzyści, głównie w postaci rozlicznych towarów kupieckich rabowanych na karpackich szlakach. Beskidnictwo stało się tak powszechne, że lokalne kroniki szybko zapełniały się doniesieniami o napadach i nazwiskami poszkodowanych. Musiało stać się niemal kolejnym cechem, skoro już z XVI wieku pochodzą informacje o dokonywaniu rozbojów na zlecenie — jak to miało miejsce w przypadku bandy niejakiego Marka Hatali, straconego w Sanoku w 1593 roku[2]. Przyjmowanie „mokrej” roboty nie tylko od zwaśnionych sąsiadów, ale również konkurujących ze sobą wsi i gromad stało się jedną z gałęzi tego „przemysłu”.

Znamiennym jest, że oprócz chłopów, chcących parę groszy dorobić lub pomścić swoje krzywdy, oprócz zubożałej szlachty szukającej ratunku dla swych upadających majątków, oprócz różnej maści łotrów, dezerterów i innych uciekających od prawa, w rozbojach tych brały udział osoby wydawałoby się wyłączone z zasięgu takiego procederu. Byli wśród nich stojący na czele wsi kniaziowie, czyli ówcześni sołtysi sprawujący miedzy innymi podstawowe funkcje sądownicze, tak więc zdawałoby się ludzie oddani prawu i do pilnowania porządku przypisani. Byli wśród nich między innymi Iwaszko z Radoszyc (1563), Pameła z Krywego (1605), Petro ze Smereka (1614)[3], jak również sołtysi ze Sturzycy i Polany (w nawiasach daty udokumentowanych czynów zbójeckich).
Wśród band rozbójniczych można było także spotkać kierowane przez greckokatolickich księży, którzy w niedzielnych nabożeństwach chwalili wielkość pana i namawiali do wyzbycia się grzechu, a w poniedziałek wyruszali uzbrojeni w samopały, namawiając swe ofiary do wyzbycia się majątku i naiwnej wiary w sprawiedliwość na tym łez padole. Wymienić tu trzeba Jurko z Jasienia (1607), Teleśko z Bystrego (1630) czy Romana z Karlikowa i Waśko z Kostarowiec (obaj połowa XVI w.)[4]. Nie tylko obecność, ale wręcz przywództwo w zbójowaniu osób uznawanych w społecznościach za autorytatywne pokazuje w sposób klarowny, jak powszechny musiał być to proceder i jak wielkie musiał mieć poparcie społeczne. Daje też wyraźnie do zrozumienia, jak nikłe było zagrożenie karą, skoro ludzie powszechnie rozpoznawalni – księża znani byli wśród wielu wiernych, gdyż do jednej cerkwi zwykle uczęszczali mieszkańcy kilku wsi oddalonych nierzadko o kilkanaście kilometrów – namawiali do jego uprawiania. Wygląda na to, że zbójowanie musiało być elementem świadomości kulturowej lub swoistego patriotyzmu lokalnego, może nawet czymś w rodzaju uświęconego zwyczaju. W każdym razie z moralnego punktu widzenia nader często usprawiedliwiane. Wystarczy uświadomić sobie fakt, że pierwsze uczestnictwo w zbójeckim napadzie było niekiedy dla młodego górala startem w dorosłe życie, swego rodzaju inicjacją, dzięki której stawał się mężczyzną. Coś jak pierwsze polowanie u indian lub będące ich dalekim echem pierwsze harcerskie podchody.



Cerkiew w Równi z początków XVIII w.
Pamięta jeszcze czasy Bojkowskiego zbójowania.
fot. Natalia Patraj


Dla nas współczesnych naukami płynący powinien być jeszcze jeden ciekawy aspekt uczestnictwa w tej niecnej działalności, ludzi z tak zwanego piedestału. Obserwując i oceniając siedemnastowiecznych kniaziów czy też duchownych z pałkami w rękach napadających na beskidzkich gościńcach bogu ducha winnych wędrowców, ulegamy jakże mylnemu przeświadczeniu, że moralność ludzi tamtej epoki musiała być dalece odmienna od współczesnej. Myślimy z pełnym przekonaniem, że zupełnie inni od nas musieli być wtedy ludzie – w szczególności mieszkańcy karpackich ostępów – skoro na coś takiego przyzwalali. Jakże zdeprawowana musiała być władza i skrzywione autorytety moralne, skoro zamiast pilnować porządku sami do jego łamania namawiali. A przecież już starotestamentowy mędrzec wiedział, że „Nic nowego pod słońcem”, a ludźmi w całej ich historii rządzą te same namiętności, bez względu na moment dziejowy. Czyż kniazia prowadzącego ludzi na zbójowanie nie można by porównać z policjantem stojącym na czele gangu złodziei samochodów? Czyż rabującego popa nie sposób porównać do żyjących w rozwiązłości moralistów, jakich współcześnie nam przecież nie brakuje, także u księży? Czy wreszcie urzędnika rozkradającego nasze podatki przez wątpliwej uczciwości przetargi lub całkiem zwykłą niegospodarność, nie da się postawić w jednym szeregu z beskidnikiem? Pozytywne odpowiedzi na tak zadane pytania skłaniają do równie nie odkrywczej, co za każdym razem zaskakującej konkluzji: zmienia się czas, zmieniają się sposoby, lecz chciwość i okazja czynią niegodziwca jednako.  Zanim ocenimy historię, rozejrzyjmy się zatem wokół siebie.


Lutowiska.Na tutejszym targu zmieniało właścicieli
także bydło zagrabione przez beskidników.
fot. Dorota Patraj

W czasie, kiedy zbójnictwo przybierało na sile szerzyła się na beskidzkiej prowincji samowola szlachty. Przedstawiciele wielkiej własności ziemskiej gnębili górskie wsie coraz większymi obciążeniami podatkowymi i zakazami. Taka niesprawiedliwość, przeradzająca się często w okrucieństwo, doprowadzała niejednokrotnie do chłopskich buntów. Już od połowy XVI w mnożą się ataki na dwory możnych utożsamianych z wyzyskiem. Jednym z przykładów niechaj będzie śmierć imć pana Herbertowskiego, zarządcy starostwa krośnieńskiego, który liczne podobno przysługi niedźwiedzie wobec okolicznej ludności życiem przypłacił w roku 1626[5]. Stało się to za sprawą pospolitego ruszenia starościańskich chłopów, które w jednej wyprawie złupiło dwa dwory: w Sanockiej Posadzie i w Olchowicach. Takie wystąpienia rozpoczynały niejedną zbójecką karierę, zapełniając górskie lasy rządnymi zemsty i bogactw. Bez zbędnego usprawiedliwiania trzeba podkreślić, że istniała jeszcze większa siła, pchająca Bojków i wielu innych mieszkańców Bieszczad do banicji związanej ze zbójowaniem. Była zdecydowanie mocniejsza, chyba najmocniejsza z możliwych. Widmo głodu potęgujące instynkty przetrwania było w owym czasie dla wielu mieszkańców bojkowszczyzny codziennością, zwłaszcza w zimie i na tzw. przednówku. Z pewnością nietrudno było dojść do przekonania, że fach zbójecki to sposób na przetrwanie dobry, jak każdy inny, kiedy choć raz trzeba było zapychać żołądek orzechami laskowymi, a mięso jadło się wyłącznie od wielkiego święta. Powszechna bieda, na którą zwraca uwagę większość badaczy historii tego rejonu Beskidów, miała zapewne kluczowe znaczenie dla podejmowanych przez Bojków wyborów.
Bojkowie mimo, że ilością roli przypadającej na jedno gospodarstwo mogliby budzić zazdrość włościan zamieszkujących równiny, w istocie są biedni i niejednokrotnie głód zagląda im w oczy na przednówku.
Parę lat temu, gdy prowadziłem badania na obszarze powiatu leskiego, ludność bojkowska żywiła się orzechami laskowymi. W Tworylnem nad Sanem byłem świadkiem kolacji, na którą składała się wyłącznie misa pełna laskowych orzechów. Dookoła misy siedziało pięcioro wygłodniałych ludzi, brali orzech po orzechu, kładli ostrożnie w umyślnie w tym celu wykonane małe wydrążenie na krawędzi stołu i uderzali kamieniem, a po zjedzeniu ziarna zmiatali pod stół łupiny.
[…] W zeszłym roku (1937) gdy wędrowałem pieszo od wsi do wsi z doliny Bystrzycy Nadwórniańskiej po Lesko, ludność wschodniej bojkowszczyzny żywiła się znów owocami […] z wywiadów i obserwacji wynikało, że w tym okresie owoce były prawie jedynym pożywieniem ludności.
[6]

Powyższy opis pochodzi co prawda z okresu, kiedy zbójnictwo nie było już w Beskidach problemem, lecz bieda z początków XX w. nie różni się zbytnio od tej XVII wiecznej. Zjawisko to jest bezlitośnie uniwersalne i ponadczasowe, tyle że w wiekach IX i XX frustracja nią  wywoływana nie mogła już znaleźć ujścia w czatowaniu z pałką przy gościńcu. Kres kilkusetletnim tradycjom zbójnickim położyły nowe porządki zaprowadzone przez urzędników i wojsko jaśnie panującej w Galicji Wschodniej od 1772 roku monarchii Austro – Węgierskiej. Poza skutecznością administracji niezwykle pomocne okazało się w tej kwestii zwiększone zapotrzebowanie na tutejsze drewno, które pozbawiło opryszków wielu hektarów nieodzownego schronienia, a nade wszystko zniknięcie granicy polsko – węgierskiej, za którą nie można już było uchodzić. Z tych samych mniej więcej powodów Słowaccy i Węgierscy pasterze przestali być skłonni do skupywania kradzionego po polskiej stronie bydła i owiec, na co Polscy wywdzięczali się tym samym, tyle że w stosunku do kradzionego u Słowaków i Węgrów. A wiadomo, że przy braku zbytu żadna działalność – nawet zbójecka – długo przetrwać nie może. W góry powoli wkraczała cywilizacja, a wraz z nią zagęszczało się zaludnienie i zagospodarowanie dzikich do tej pory terenów, zaś dawna wolność nieograniczonych przestrzeni, tak sprzyjająca rozbójnikom, wolno acz nieodwracalnie odchodziła w przeszłość. Dopiero pustki nastałe w polskiej części Bieszczadów po II wojnie światowej choć na chwilę przypomniały dawny stan rzeczy, a podnóża połonin znowu zaczęły przyciągać niespokojne duchy.

Sposoby gospodarowania w bojkowskich Beskidach obejmowały bardzo szeroki zakres ludzkiej aktywności. Od rolnictwa i pasterstwa, od szeregu zajęć przy gospodarce leśnej, poprzez zawody wytwórcze, usługowe i handlowe, aż do ciemnych spraw świata przestępczego, objawiającego się rozbojem i rabunkiem. Góry wymagały zapobiegliwości  i uniwersalności, tj. umiejętności czerpania korzyści z wielu tych przestrzeni jednocześnie, warunkując tym przetrwanie w o wiele większym stopniu niż zazwyczaj zasobniejsze gospodarczo i cywilizacyjnie sąsiednie obszary nizinne. Mimo, że podobnie trudne warunki panowały praktycznie na całym obszarze Beskidów, to jednak w przypadku Bojków nawet duże talenty przystosowawcze nie gwarantowały zaspokojenia choćby podstawowych potrzeb. Świadczy o tym często zaglądająca tutaj bieda i długie okresy niedostatku, a sezonowo nawet głodu. Ta część Beskidów, przecież nie najtrudniejsza pod względem środowiskowym, zdawała się być wyjątkowo wymagająca dla swych mieszkańców, pozwalając na godziwe życie tylko najwytrwalszym i najbardziej zdeterminowanym. Tak więc aby sprostać górskim wymaganiom Bojkowie zaczerpnąć musieli od swoich przodków wszystkie najlepsze praktyki gospodarcze wypracowane przez wieki, ale tylko te, które w królestwie połonin dawały im szansę przetrwania. Od swych ruskich dziadów przejęli elementy rolnictwa oraz pasterstwa wołów, zaś od przodków wołoskich hodowlę owiec, kóz i powiązane z nimi serowarstwo.
Ale, jak się okazuję, w swym górskim bytowaniu nade wszystko cenili sobie swobodę i niezależność, co także było niewątpliwą zasługą genów wołoskich nomadów, przemierzających dawne bałkańskie krainy bez skrępowania prawem i granicami. Nawet ograniczeni powinnościami z prawa wołowskiego wynikającymi nie znosili wyzysku i niesprawiedliwości, co gotowi byli udowadniać na zbójeckich ścieżkach. Zwłaszcza w czasach gdy o przyzwoity wikt było szczególnie trudno.







[1] Robert Bańkosz, „Straszliwi zbójnicy z Bieszczadów i okolicy”, Turkula Karolina Kiwior, Krosno 2010


[2] Andrzej Potocki, „Bieszczadzkie losy. Bojkowie i Żydzi”, Oficyna Wydawnicza „Apla”, Rzeszów 2000.


[3] Andrzej Potocki, „Bieszczadzkie losy…” Op. cit.


[4] Andrzej Potocki, „Bieszczadzkie losy…” Op. cit.


[5] Robert Bańkosz, „Straszliwi zbójnicy z Bieszczadów i okolicy”… Op. cit.


[6] Roman Reinfuss, „Ze studiów nad kulturą materialną Bojków”, w: „Rocznik ziem górskich. 1939”. Wydawnictwo Związku Ziem Górskich, Warszawa 1939.



 
 

1 komentarz: