Tak to już jest poukładane, że wszystko czego się tkniemy swój koniec mieć musi. Moje przejście Głównego Szlaku Beskidzkiego także kiedyś skończyć się musiało, a że nie należę do zbyt cierpliwych, chciałem żeby stało się to jak najszybciej. W zasadzie do wyboru miałem tylko dwie możliwości. Albo zakończę sprawę jeszcze w tym sezonie, mimo nagminnego braku czasu i obfitości innych górskich wędrówek, albo porzucę swój zamiar na dobre. Przekładanie ostatniego etapu zdobywania czerwonego nie wchodziło w grę. Zbyt długo to już trwało i ciągnęło się ponad miarę przyzwoitości. Dlatego cały tegoroczny urlop postanowiłem spożytkować na górskie peregrynacje. Pierwszą połowę spędziliśmy na rodzinnym odkrywaniu skarbów pejzaży sudeckich, co mieliśmy w planach już od dobrych kilku lat. Drugą zaś wykorzystałem do dokończenia trasy, którą zacząłem trzy lata wcześniej. Ostatni fragment GSB miał przeprowadzić mnie z Beskidu Niskiego do Bieszczad, miedzy Iwoniczem a Smerekiem.
![]() |
Iwonicz - Puławy Górne |
W poniedziałek 10 sierpnia zameldowałem się z samego rana na niezawodnym dworcu autobusowym w Krakowie. Nawet nie pamiętam ile to już razy docierałem do celu dzięki jego pośrednictwu i miałem nadzieję, że i tym razem tak się stanie. Tuż przed siódmą rano zapukałem więc do drzwi autobusu relacji Bytom – Polańczyk via Iwonicz w celu zajęcia odpowiedniej miejscówki. Tyle, że razem ze mną pukał też kilkuosobowy tłumek, coraz bardziej niezadowolony, gdyż mimo usilnych starań i gwałtowniejszych pukań niezmiennie odpowiadała nam cisza. Ludzie siedzący już w środku zdawali się nas ignorować, zadowoleni z własnej wyższości – także dosłownej, gdyż siedzenia autokaru umieszczone były wysoko i mogli spoglądać na nas z góry – a kierowca, jeśli tam był, postanowił nie przyznawać się do tego. Dopiero po kilkunastu minutach takiego stanu zawieszenia w niepewności przy autobusie zmaterializował się człowiek w białej koszuli, z zamiarem przyjęcia na siebie zażaleń niezadowolonej gawiedzi i udzielenia niezbędnych informacji. Po wysłuchaniu kilku głosów oburzenia, tonem tak oficjalnym, na jaki tylko było go w tym momencie stać, oświadczył, że wszystkie miejsca w autobusie są zajęte i nikt więcej już do niego nie wsiądzie. Ponieważ było to jedyne połączenie z Iwoniczem jakie udało mi się znaleźć zdałem sobie sprawę, że realizacja moich mało ambitnych, lecz napiętych czasowo planów staje się zagrożona. Podobne odczucia mieli moi współtowarzysze niedoli, zaczęliśmy więc kanonadę słowną w jego kierunku z zamiarem dania upustu frustracji i nadzieją na zmiękczenie przeciwnika. Może uda się wytargować choćby jedno miejsce stojące. Daremne to były wysiłki. Kierownik wycieczki pozostał nieprzejednany i stanowczo powtórzył, że wszystkie miejsca ma zarezerwowane i bez wykupionego wcześniej biletu do autobusu nie wpuści… Widać, zbyt rzadko podróżuję komunikacją publiczną bo dopiero po chwili dotarł do mnie sens jego słów. Wśród zebranych nikt wykupionej rezerwacji nie miał, poza mną. Czemu wcześniej na to nie wpadłem?
Z kieszeni plecaka wyciągnąłem zakupiony przez Internet bilet i z nieukrywanym tryumfem w oczach podszedłem do jegomościa. Zaklęcie zadziałało. Sezam otworzył się, a ja zadowolony wmaszerowałem w jego progi. Jak niewiele potrzeba do szczęścia. Wystarczy odpowiednio wcześnie kupić bilet.
Przypowieść tą dedykuje pewnej osobie, która dziwi się mojej potrzebie przygotowania każdego szczegółu wędrówki zawczasu. Wreszcie zyskałem dowód na moją słuszność. Romantyczna improwizacja jest piękna gdy ma się dużo wolnego czasu i mało konkretnych planów. Można jechać do Iwonicza choćby tydzień i wędrować po Beskidzie miesiącami. Ale na to trzeba być studentem albo rentierem.