sobota, 12 stycznia 2019

Gdzie jest prawda o Głównym Szlaku Karpackim?




Pewnego dnia moja skrzynka wypluła wiadomość zawierającą proste, aczkolwiek z gruntu niepokojące pytanie. Jej autorem był Pan Czarek, zupełnie obcy mi człowiek, którego istnienia do tej pory nawet nie podejrzewałem, naiwnie łudząc się, że jestem jedyną na tej planecie istotą, zajmującą się historią turystyki beskidzkiej. Nagle okazało się, że są jeszcze inni, myślący o podobnych problemach co ja człekokształtni, w dodatku bardziej wnikliwi. Pytanie brzmiało: „Gdzie kończył się Główny Szlak Karpacki?”
W pakiecie Pan Czarek poruszył jeszcze drugą kwestię dotyczącą niezrozumiałego barku informacji o przebiegu szlaku pomiędzy Nową Wsią a Przełęczą Dukielską. Ten widmowy odcinek miał ok. 13 kilometrów i w żadnych źródłach nie został wykazany. Wątpliwości autora dotyczyły zatem przynajmniej 25 kilometrów niezgodności pomiędzy deklaracjami twórców szlaku, a dostępną dokumentacją, tego rzekomo ukończonego dzieła.
Koniec Głównego Szlaku Karpackiego - Pop Iwan czarnohorski
fot. Autor

Te dwa zasadnicze pytania były dla mnie na tyle alarmujące, że zmusiły do zdania sobie sprawy nie tyle z własnej niewiedzy, ale  - co jeszcze chyba gorsze - z zaniechania dążenia do odpowiedzi. Kiedy kilka lat temu kończyłem rozprawiać się z tematem Głównego Szlaku Karpackiego wiedziałem, że nie przeniknąłem wszystkich niuansów jego historii, odkładając głębszą dociekliwość na później z powodów, które akurat tutaj są zupełnie nieistotne. Zostawiłem kilka pytań bez odpowiedzi, więc kiedy wypłynęły na powierzchnię za sprawą Pana Czarka, nie mogłem się do nich nie odnieść. Były trochę jak dowody zbrodni ujawnione po latach.

Wiedziony niepokojem zacząłem głębiej wgryzać się w archiwalną materię i dosyć szybko przekonałem się, że rozbieżności  w przebiegu szlaku pomiędzy oficjalną wersją działaczy P.T.T., a stanem faktycznym w terenie, były znacznie większe. Stało się dla mnie jasne, że w 1935 roku, kiedy szumnie i z patosem ogłaszano ukończenie Głównego Szlaku Karpackiego, przynajmniej 160 kilometrów tego szlaku nie było jeszcze gotowe, a kolejnych 25 miało przebieg niejasny. To wystarczająco duże "dziury", aby wykluczyć pomyłkę, a zacząć domniemywać propagandowe oszustwo.

Chciałbym tutaj naświetlić swoją wersję historii. Oczywiście będzie to wersja subiektywna i w dużej mierze oparta na poszlakach, za co pewnie zostanę przez niektórych skarcony. Ale skoro przez tyle lat nikt nie próbował naświetlić tej rysy na szkle, czas najwyższy to zrobić.


środa, 26 grudnia 2018

Jak nie zdobyłem "czerwonego". Dzień 2.





Przed wyruszeniem w drogę założyliśmy z Pawłem, że na noclegi będziemy wybierać schroniska górskie, bądź inne noclegownie przeznaczone dla turystów łażących po górach. Chodziło o to, żeby cały czas trzymać się górskich klimatów i obracać wśród ludzi najlepiej rozumiejących naszą szajbę i potrzeby z nią związane. Oczywiście, nie zawsze było to możliwe i w kilku miejscach trzeba było zanocować na zwykłych kwaterach. Dało mi to jednak doskonały materiał do przemyśleń, którymi chciałbym się teraz podzielić, a Kremenaros w Ustrzykach Górnych jest doskonałym przykładem na ich zobrazowanie.
W przeciwieństwie do większości obiektów działających pod szyldem PTTK w Kremenarosie udało się przeprowadzić generalny remont, który ucywilizował warunki pobytowe. Wszystko wydaje się nowe, czyste, zadbane, a przy tym proste, funkcjonalne, czyli takie, jakie plecakowicze lubią najbardziej. Pozostawiono zatem charakter górskiego schroniska, ale odnowiono dosłownie wszystko, od instalacji, podłóg, ścian, drzwi i okien, na meblach i pościeli kończąc. Nareszcie w górskiej noclegowni łazienka pachnie, a w kranie jest ciepła woda i to niemal od razu po odkręceniu kurka. Okazuje się, że nawet obiekt oferujący ceny  schroniskowe może pozwolić sobie nie tylko na schludność i elementarny porządek, ale też na odpowiednią modernizację oferowanego standardu.




 Niestety,  większość obiektów PTTK nie może się tym pochwalić, a dobrym kontrprzykładem jest szumnie zwany Hotelem Górskim ośrodek na drugim końcu Ustrzyków. Co z tego, że dywany na podłogach i reprodukcje na ścianach, jak wszystko ocieka starością. Nie tą zabytkową, pachnącą starym drewnem, bejcą i woskiem do podłóg, ale skrzypiącą zdezelowanymi zawiasami, trzaskającą niedomykającymi się drzwiami, wołającą o ratunek pleśnią w łazience i rozpadającymi się łóżkami. Starością, która jęczy niegospodarnością rodem jeszcze z zatęchłej komuny. Niestety, o prawdziwości tych słów można się przekonać w naszych górach o wiele za często, co unaoczniła mi także ta wyprawa.
I jeszcze jedna szczypta soli w tej opowieści. Jeśli wybieramy się w góry w okresie przełomu pomiędzy zimą i wiosną, należy liczyć się z tym, że pokoje, które wynajmiemy w obiektach o standardzie schroniskowym lub nieokreślonym będą miały temperaturę delikatnie mówiąc daleką od komfortowej. Niekiedy nawet może być znacznie zbliżona do panującej za oknem. Najwyraźniej gospodarze uważają, że skoro nie ma już zimy i mrozy nie trzaskają, nie ma też potrzeby tracić pieniędzy na opał. Zwłaszcza, że o tej porze turystów jest zbyt mało, żeby zrekompensować koszty ogrzewania. Jedna lub dwie noce w takim kurniku to jeszcze nie problem. Wystarczy trochę ubrań na grzbiet i coś na rozgrzewkę przed spaniem. Ale kiedy wędruje się z plecakiem przez kilka dni w wilgoci i chłodzie, i prawie każdy z nich kończy się w zimnicy, gdzie nie ma jak wysuszyć ubrań, a ogrzać się można jedynie włażąc pod kołdrę we wszystkim co było w plecaku, to z czasem taka impreza przestaje cieszyć.
Zastrzegam w tym miejscu, że nie wszystkie noclegownie na „czerwonym” odpowiadają temu opisowi, ale nie wymienię ich aby nie być posądzonym o reklamę.


Skoro jesteśmy już przy warunkach pobytowych na szlaku – miała być jedna szczypta soli, a będzie i druga. Gdy tak wspominam popas w Kremenarosie nie mogę odgonić myśli o pewnym marketingowym matactwie, który zmusił mnie do głębszego, niż bym sobie tego życzył, zdrenażowania skromnego przecież turystycznego portfela. Na fali powszechnej mody popijania bursztynowego nektaru, w bez mała każdych fizycznie nadających się do tego okolicznościach, namnożyło się u nas rozmaitych browarów, warzących różnego rodzaju napoje - bardziej lub mniej ów nektar przypominających. Oczywiście, prawie każdy z nich ma wielowiekową tradycję, sięgającą, jeśli już nie średniowiecza, to czasów imć Pana Zagłoby przynajmniej, nawet jeśli założono go wczoraj, na surowym korzeniu. Prawie każdy oferuje kilka gatunków nektaru, zmieniających się lub modyfikujących w zależności od aktualnie panujących wśród nektarowiczów upodobań. Pomijając jakość i sposób ich produkcji, sprawa jest całkiem atrakcyjna, dając szerokie spektrum wyboru alternatyw smakowych już na etapie zakupu. I to się browarnikom chwali. Jednak jakiś czas temu pojawił się u nas nowy gatunek, służący oszukiwaniu mniej dociekliwych oraz irytowaniu bardziej świadomych smakoszy. Nazywa się on różnie, ale mnie najbardziej do gustu przypadła nazwa „piwo na zlecenie”. Sprawa polega na tym, że produkuje się nektar najgorszego sortu, w smaku przypominający popłuczyny z szorowania szaletowej podłogi i oferuje hurtownikom, bądź nawet poszczególnym barom i restauracjom jako produkt bez nazwy, z możliwością dodrukowania etykiety kreowanej według własnego uznania. Niby nic bulwersującego, ale do czego to prowadzi? Ano do tego, że produkt najgorszej przemysłowej jakości oferuje się jako regionalny rarytas, oparty na naturalnych lokalnych składnikach, produkowany w sposób całkowicie ekologiczny i prezentujący wybitne walory smakowe, charakterystyczne wyłącznie dla danego regionu. Przynajmniej takie zalety sugerują – oczywiście nie wprost – informacje zawarte na etykiecie zmówionej przez zleceniodawcę. A wszystko to za cenę godną królewskiego kufla.
Co to znaczy, można się przekonać dobitnie wędrując po bieszczadzkich przybytkach. Mam wrażenie, że tutaj ten wybieg przybrał postać nagminną. W Kremenarosie na ten przykład oferowano taki właśnie napój, którego nazwy nie wymienię, jako jedyny dostępny w ofercie, bo jak tłumaczyła barmanka „chwilowo innego nie dowieźli”. Ponieważ stwierdzenie to przypomniało mi stare, niekoniecznie dobre czasy, rozejrzałem się czujnie i dostrzegłem za barem przeszkloną lodóweczkę pełną innych nektarów. Nie dałem jednak niczego po sobie poznać, chcąc się dowiedzieć w czym rzecz. Zamówiłem więc „jedyny” nektar za „jedyne” 9 złotych i już po pierwszym łyku wiedziałem. Po co sprzedawać dobry jakościowo kupiony drogo produkt skoro można kiepski i tańszy sprzedać znacznie drożej. A przy tym klient będzie myślał, że wypił coś wyjątkowego, można by rzec nawet ekskluzywnego. Czy ktoś będzie dochodził, że te same ścieki można wypić na Helu, tyle że pod marynistyczna etykietą?


Tymczasem przy całkiem smacznym posiłku w dawnym Pulpicie, złożonym z żurku, fasolki po bretońsku i rzeczonego bursztynowego nektaru na zlecenie, otwieram Internet by zapytać o radę pogodynkę. Mówi, że kiepsko to widzi i że zamiast deszczu może zaoferować ewentualnie śnieg, zwłaszcza powyżej 1000 m n.p.m. Ogólnie poza chłodem, wilgocią i pluchą, nic w menu na jutro nie ma. Spoglądam na Pawła i wzruszam ramionami. No cóż. Jak się niema co się lubi…




Trasa Ustrzyki Górne - Smerek
Źródło: Compass


piątek, 14 grudnia 2018

Jak nie zdobyłem "czerwonego". Dzień 1 - Kronika








Kiedy jakiś zamiar zbyt długo odkładany jest w czasie, utykając gdzieś między pomysłem a pierwszym krokiem, zwykle przechodzi w stan podobny do hibernacji. Nie umiera i nigdy na zawsze nie odchodzi, ale przyczaja się gdzieś w zakamarkach świadomości, czekając na swój czas. Może spać całymi latami, a nawet dekadami, nie dając żadnego znaku życia, poza drobnymi, ledwie zauważalnymi drgnięciami powiek w chwilach, gdy myśl zabłąkana z dalekiego świata przemknie wystarczająco blisko. Wtedy na ułamek sekundy przechodzi w czuwanie, żeby sprawdzić czy to aby nie pora wstać. Jak zaspany podróżny w poczekalni dworcowej w reakcji na zapowiedź nadjeżdżającego pociągu. I kiedy nadchodzi ten czas, kiedy już może zbudzić się ze snu i zacząć działać, wtedy zaczynam być szczęśliwy.
Poczekalnia mojej świadomości kryje wielu takich śpiochów. Część jeszcze z czasów, kiedy marzeniami usłane były ulice, a barwy świata nie mieściły się na żadnej palecie barw. Jedną z takich właśnie najdawniej uśpionych potrzeb jest u mnie chęć wędrowania. To dosyć wyjątkowa potrzeba, bo jako jedyna nigdy nie zasypia głęboko. Budzę ją co chwila i nakazuję iść, i spełnić przynajmniej część obietnic, jakimi jest przepełniona. Do najstarszych należy obietnica przewędrowania Głównego Szlaku Beskidzkiego od początku do końca w jednej wędrówce.

Zamiar ten pochodzi jeszcze z końca lat osiemdziesiątych, kiedy to po raz pierwszy zwrócił moją uwagę pewien szlakowskaz przy schronisku pod Turbaczem. Wskazywał on dwa przeciwległe kierunki wędrowania,  informując o trasie nie w godzinach marszu, jak to większość ówczesnych znaków miała w zwyczaju, lecz w kilometrach i to w trzycyfrowych wartościach liczbowych. Na jednym końcu był Ustroń, na drugim Wołosate. Ten obrazek pobudzał moją wyobraźnię przez lata.

I w końcu przyszedł ten czas, kiedy wszystko wkoło ułożyło się w życzliwej konfiguracji i nie pozostało nic innego, jak tylko założyć buty. To, co do tej pory przeszkadzało, nagle zmieniło front i zaczęło pomagać. Praca, rodzina, zdrowie i wszelkie inne okoliczności wykonały ukłon w moją stronę dając zielone światło, sugerując jednocześnie, że druga taka zgodność może się prędko nie powtórzyć.

Nie było wyjścia. Pewnego kwietniowego, słonecznego, aczkolwiek chłodnego poranka zameldowałem się na starcie w Wołosatym z zamiarem przewędrowania 500 kilometrów szlaku czerwonego aż do Ustronia.
Obok mnie stawił się jeszcze „Paweł od gór”, człowiek z którym już od kilku miesięcy przygotowywaliśmy się do tego marszu. Udało nam się wcześniej przedreptać kilka dni po górach we wspólnym towarzystwie, testując swoją wzajemną tolerancję. Wyniki były obiecujące, więc zdecydowaliśmy podołać temu wspólnie, nawzajem napędzając się do działania. Jeszcze przed wyjściem zastanawiałem się, czy taka wędrówka mogłaby dojść do skutku bez odpowiedniego wsparcia? To znaczy, czy wyruszyłbym w taką drogę sam? Lubię wędrować samotnie i czyniłem to już wielokrotnie. Większość mojego wędrowania to borykanie się z samym sobą i zdaje mi się, że radzę sobie z tym nie najgorzej. Ale w tym przypadku sprawa wydawała się zgoła odmienna, a odpowiedź już nie taka prosta. Prawdopodobnie gdyby nie pojawił się Paweł, nie założyłbym plecaka na tak długo. Bo wszystko rozbija się o skalę. Co innego kilkadziesiąt kilometrów w trzy dni, a co innego pięćset w trzy tygodnie. Świadomość czyjejś obecności i wsparcia – jakkolwiek iluzoryczna – jest bardzo istotna. Im trudniejsze wyzwanie, tym bardziej.
Co prawda takie wsparcie może okazać się złudne, ale tego przed wyruszeniem w drogę nie da się zweryfikować. Dopiero beczka soli pokazuje prawdę.





Szlak czerwony Wołosate - Ustrzyki
źródło: Compass


Tak, czy inaczej zjawiliśmy się w Wołosatym przy słupku z czerwoną kropką w Poniedziałek Wielkanocny o 8:30 rano. Muszę przyznać, że byłem w tym miejscu już wiele razy i zawsze wspominam te momenty z przejęciem.  Ale nigdy jeszcze nie czułem takich emocji jak teraz. Zmysły miałem wyostrzone jak rzadko, widać adrenalina wreszcie zabrała się do dzieła. Chyba właśnie zacząłem zdawać sobie sprawę z tego co mnie czeka.
A czekało wiele. Główny Szlak Beskidzki wije się najwyższymi grzbietami naszych Beskidów na przestrzeni między Bieszczadami a Śląskiem, ścieżką długości około 500 kilometrów. Przemierza prawie wszystko, co najcenniejsze w tych górach, odkrywając miejsca najciekawsze - zarówno geograficznie, jak i historycznie. Dla świadomego turysty to nieprzebrana skarbnica doznań estetycznych i poznawczych, ale też doskonały sprawdzian możliwości i ograniczeń fizycznych. Wrażeń zatem z pewnością nie zabraknie.




Początek...
fot. Dorota P.



piątek, 16 listopada 2018

Planeta Czarnohora cz.3






Widok na Dorotkę, Tomka, Zdzicha i... Howerlę spod Rebry.(Howerla w tle ponad Tomkiem J)
fot. Autor


 
Wędrujemy tak już dobrych parę godzin, a ja ciągle nie mogę nacieszyć się widokami. Czuje się trochę jak wtedy, gdy jako dzieciak wpuszczony zostałem po raz pierwszy do działu z zabawkami krakowskiego Pewexu. Kto pamięta tamte szare czasy lat osiemdziesiątych, ten wie o czym mówię. Tak jak wtedy rozglądam się teraz wokoło i na co nie spojrzę, chciałbym to mieć.
Tak dalece zachwyciłem się widokiem najwyższych Czarnohorskich szczytów, że zapomniałem o miejscu, które koniecznie chciałem zobaczyć. Na dzisiejszych mapach nosi nazwę „Ramena”, a ja bardziej kojarzę wdzięczne huculskie określenie „Szpyci”. To niezwykle malownicza grupa skał w postaci ostrych postrzępionych szpikulców sterczących z bocznego grzbietu odchodzącego na północny-wschód na Maryszewską (1564 m). Od głównej grani rzut beretem, jakieś pół kilometra zielonym szlakiem w kierunku Bystreca. Dokładnie przy słupku granicznym nr 30 w prawo. Formacja może i niezbyt rozległa, ale na tyle spektakularna widokowo, że wspominają o niej wszystkie przedwojenne i współczesne przewodniki po Czarnohorze, jako o lokalnej atrakcji turystycznej. No i znowu wątek historyczny. To właśnie u stóp Szpyci wiódł wspominany już przeze mnie pierwszy Polski znakowany szlak turystyczny z Bystreca na Połoninę Gadżyna.


Link do tekstu "SZLAKIEM PRZEZ CZAS"
Fragment formacji skalnej na Szpyci.
fot. Snowboris, źródło: wikimapia.org

piątek, 9 listopada 2018

Planeta Czarnohora cz.2

 

Za nami najtrudniejsza, część wędrówki. Dotarliśmy z Dzembronii do przełęczy 1763 m, która otwiera dostęp do największych czarnohorskich skarbów. Głowny grzbiet jest już na wyciągnięcie ręki.
A dla zmęczonych nocnymi Polaków rozmowami, wcale nie była to kaszka z mleczkiem. Podchodzenie z doliny na grzbiet w każdych górach przysparza trudności, jednak tutaj, w Czarnohorze jest wyjątkowe. Rozległość tego terenu i jego ukształtowanie sprawiają, że pokonywać trzeba duże odległości przy sporym nachyleniu. Duże przewyższenia powodują, że kilkugodzinne, nieprzerwane wznoszenie się jest normą. Nam zajmuje to grubo ponad cztery godziny i kosztuje mnóstwo sił.
Na przełęczy kilka namiotów rozbitych tuż przy żółtym szlaku na Smotrycz. Podpowiadają, że można by właśnie tu założyć bazę, ale nasza grupa mija je obojętnie. To samo wołają namioty rozstawione jakieś sto metrów poniżej przy ruinach schroniska i szlakowskaz informujący, że znajduje się tam źródło wody. Mimo to nieugięcie brniemy dalej. Kierujemy się na główną grań, która jeszcze jakieś 700 metrów przed nami. Ignorujemy nawet głos rozsądku rozbudzony basowymi tonami burzy krążącej nad Popem Iwanem. Zdaje się, że chcieliśmy nadrobić stracony wczoraj czas, i pewnie pchała nas do przodu ciekawość. Trudno stwierdzić jednoznacznie. Pewne jest, że odrzuciliśmy szansę noclegu w jedynym w miarę bezpiecznym miejscu. Poszliśmy z całymi manelami w górę, prosto w burzę.
Główny grzbiet Czarnohory i burza nad Popem Iwanem.
fot. Dorota R.
 

piątek, 2 listopada 2018

Planeta Czarnohora cz.1




Jak zakręcone potrafią być nasze drogi przekonywałem się już wielokrotnie. Wielki szyderca kręci karuzelą zdarzeń  tak, żebyśmy nijak nie mogli dociec skąd, dokąd i dlaczego nas wiodą. Tym razem okazało się, że aby spełnić swoje marzenie o Czarnohorze, trzeba mi  było wylądować na drugim końcu świata, jakieś 6 tysięcy kilometrów od domu. Trzeba mi było najpierw spełnić marzenie Doroty o dalekim oriencie, aby mogło zacząć kiełkować moje.
To była wspaniała podróż i wiele by można o niej napisać. Ale to co najważniejsze dla tej opowieści o górach to spotkanie człowieka, którego plany otworzyły mi drogę w Czarnohorę. Dawno uśpiony zamiar odkrycia wschodnio-beskidzkich szlaków, odkładany z roku na rok na odpowiedniejszy czas, obudził się i rozpalił od prostego, klarownego planu kogoś zupełnie do tej pory mi obcego. To on zasiał ziarno niepokoju podczas pogawędek przy rumie w autokarze unoszącym nas w krainę Maharadżów.
A imię jego Zdzichu ze Zdzieszowic.




Zdzichu (z Gulaszem) na Howerli
fot. Autor


A jego plan był prosty i konkretny. Spotykamy się za pół roku na dworcu autobusowym w Krakowie i rozpoczynamy przygodę. Miało to być 14 sierpnia 2018 roku.

I tak też się stało. Tego sierpniowego popołudnia przy autobusie relacji Poznań – Czerniowce spotkała się 11 osobowa grupa plecakowiczów gotowych podjąć trudy i znoje wspólnego wędrowania. Zdzichu, Artur i Janusz ze Zdzieszowic (lub okolic), Piotrek z Radomia (lub okolic), Ewka, Dorotka i Tomek z Krakowa, jednoosobowa reprezentacja Czech w osobie Mira z Brna (lub okolic), no i Niepołomice w składzie: moja lepsza połówka Dorota , przyjaciółka Kinga  i ja.
W zasadzie nie wiedzieliśmy o nich nic. Z całej gromady znaliśmy tylko Zdzicha, z którego opowieści wynikało, że reszta spotykała się już na szlaku niejednokrotnie. Mimowolnie ustawiliśmy się więc w roli gości zaproszonych do zżytego już grona i z ciekawością – żeby nie powiedzieć obawą - czekaliśmy jak to się wszystko potoczy.  
Już pierwsze minuty pokazały, że to ludzie z innej planety. Kosmici, dla których liczą się sprawy obce ziemianom. Powszechne w naszym świecie egocentryzm i arogancja nie przyleciały razem z nimi. Pozerstwo i silenie się na oryginalność jest im tak dalekie jak dla nas życie na Marsie. Wystarczyło wymienić kilka zdań, by wiedzieć, że dla nich wędrowanie to wspólnota. Wyczuć się dało, że równie usilnie jak my szukają szlaków, gdzie liczy się braterstwo drogi i wspólne przeżywanie wszystkiego, co ze sobą niesie. Poczucie humoru i dystans do siebie jest normą, nie wyjątkiem. Takie były nasze pierwsze wrażenia, które w miarę pokonywanych kilometrów przeradzały się powoli w pewność. Po godzinie jazdy w takiej komitywie wydało mi się jakbym i ja znalazł się na innej planecie. Stara, smutna i szara Ziemia zostawała za tylną szybą autobusu, a nowa – nieznana i kolorowa planeta  – wyłaniała się zza horyzontu przed nami. Orbita Czarnohory z każdą minutą wciągała mnie coraz bardziej. Lepszego początku wyprawy nie mogłem się spodziewać.
 
Kosmici z planety Czarnohora
fot. Ewa
 

piątek, 15 grudnia 2017

Mogielica. Kronika




 
 
Sezon wędrówkowy 2017 jeszcze dobrze się nie zaczął, a już miałem w nogach ładnych kilkadziesiąt kilometrów górskich ścieżek. Zwykle rozpoczynam szlakowydeptywanie mniej więcej od połowy lub nawet końca kwietnia, ale ten rok miał być wyjątkowy i trzeba mi było zacząć znacznie wcześniej. Jeszcze przed nadejściem lata chciałem spełnić swoje marzenie i przedreptać cały Główny Szlak Beskidzki w jednej wyprawie. Ażeby przygotować się do tego należycie, trzeba było otrząsnąć się ze snu zimowego jeszcze w marcu, co dla tak ciepłolubnego niedźwiedzia jak ja wcale nie było łatwe. Zwłaszcza, że wiosna tego roku miała okazać się wyjątkowo niełaskawa, przynajmniej jeśli chodzi o aurę. Pierwszym etapem przygotowań była marcowa i zimowa - jak niestety się okazało – eskapada w ostępy Worka Raczańskiego. Co prawda piękno tego zakątka Beskidów zbladło mi nieco pod wpływem zimna, a głównego celu - Wielkiej Raczy (1236 m) - nie udało sie osiągnąć, ale za to inne założenia sprawdziły się co do joty. Przede wszystkim raczańskie szlaki miały obnażyć moje słabości i zrobiły to znakomicie. Wiedziałem już co powinienem zrobić żeby mieć szanse na długich dystansach. Po drugie chcieliśmy z Pawłem Od Gór dotrzeć się przed czekającym nas wyzwaniem na czerwonym i to też chyba się udało. Przynajmniej stało się jasne, że nie przeszkadzamy sobie wzajemnie w wędrowaniu. Poza tym wiedzieliśmy czego możemy się po sobie spodziewać i że oboje to akceptujemy, a to już połowa sukcesu. Przynajmniej takie wrażenie odniosłem ja, ale kto wie, może to wcale nie było tak oczywiste.

LINK DO KRONIKI "WOREK RACZAŃSKI"



Paweł Od Gór na Stumorgowej Polanie
fot. Autor

Wycieczka na Mogielicę (1170 m) miała być ostatnim sprawdzianem przed GSB 2017.  Testem niezbyt wymagającym, bo przecież trasy w masywie tej kulminacji nie są zbyt trudne. Chodziło raczej o nabranie – jak to się teraz mówi – pozytywnej energii i dobrych emocji przed najtrudniejszym chyba zadaniem w całym dotychczasowym wędrowaniu. Chcieliśmy nabrać rozpędu, żeby dwa tygodnie później łatwiej było wystartować po swoje. Coś jak ostatni sparing przed piłkarskimi mistrzostwami, na który wybiera się raczej łatwiejszego przeciwnika, żeby utwierdzić się w przekonaniu o własnej sile.
Poza tym dla mnie miał to być także pierwszy sprawdzian „nowego wędrowania”. Sprawdzian tych zmian które wprowadziłem po wypadzie do Worka Raczańskiego. Nazbierało się tego trochę i nadarzyła się okazja, żeby zobaczyć jak to jest. Jak to jest chodzić z kijami w taki sposób, żeby nie zabić przy tym siebie ani nikogo innego. Jak to jest chodzić bez lustrzanki w ręku i robić kiepskiej jakości zdjęcia telefonem, na którego ekranie nie widać prawie nic. Wreszcie jak to jest chodzić w nowych butach z podeszwą dopasowująca się ponoć idealnie do stopy, posiadających podobno taką wielorakość różnych systemów i funkcji, że ich nazw nie byłem stanie nawet wymówić, nie mówiąc już o zrozumieniu. No, ale po kolei.

"Nowe wędrowanie" z kijami
fot. Paweł Od Gór