piątek, 2 listopada 2018

Planeta Czarnohora cz.1




Jak zakręcone potrafią być nasze drogi przekonywałem się już wielokrotnie. Wielki szyderca kręci karuzelą zdarzeń  tak, żebyśmy nijak nie mogli dociec skąd, dokąd i dlaczego nas wiodą. Tym razem okazało się, że aby spełnić swoje marzenie o Czarnohorze, trzeba mi  było wylądować na drugim końcu świata, jakieś 6 tysięcy kilometrów od domu. Trzeba mi było najpierw spełnić marzenie Doroty o dalekim oriencie, aby mogło zacząć kiełkować moje.
To była wspaniała podróż i wiele by można o niej napisać. Ale to co najważniejsze dla tej opowieści o górach to spotkanie człowieka, którego plany otworzyły mi drogę w Czarnohorę. Dawno uśpiony zamiar odkrycia wschodnio-beskidzkich szlaków, odkładany z roku na rok na odpowiedniejszy czas, obudził się i rozpalił od prostego, klarownego planu kogoś zupełnie do tej pory mi obcego. To on zasiał ziarno niepokoju podczas pogawędek przy rumie w autokarze unoszącym nas w krainę Maharadżów.
A imię jego Zdzichu ze Zdzieszowic.




Zdzichu (z Gulaszem) na Howerli
fot. Autor


A jego plan był prosty i konkretny. Spotykamy się za pół roku na dworcu autobusowym w Krakowie i rozpoczynamy przygodę. Miało to być 14 sierpnia 2018 roku.

I tak też się stało. Tego sierpniowego popołudnia przy autobusie relacji Poznań – Czerniowce spotkała się 11 osobowa grupa plecakowiczów gotowych podjąć trudy i znoje wspólnego wędrowania. Zdzichu, Artur i Janusz ze Zdzieszowic (lub okolic), Piotrek z Radomia (lub okolic), Ewka, Dorotka i Tomek z Krakowa, jednoosobowa reprezentacja Czech w osobie Mira z Brna (lub okolic), no i Niepołomice w składzie: moja lepsza połówka Dorota , przyjaciółka Kinga  i ja.
W zasadzie nie wiedzieliśmy o nich nic. Z całej gromady znaliśmy tylko Zdzicha, z którego opowieści wynikało, że reszta spotykała się już na szlaku niejednokrotnie. Mimowolnie ustawiliśmy się więc w roli gości zaproszonych do zżytego już grona i z ciekawością – żeby nie powiedzieć obawą - czekaliśmy jak to się wszystko potoczy.  
Już pierwsze minuty pokazały, że to ludzie z innej planety. Kosmici, dla których liczą się sprawy obce ziemianom. Powszechne w naszym świecie egocentryzm i arogancja nie przyleciały razem z nimi. Pozerstwo i silenie się na oryginalność jest im tak dalekie jak dla nas życie na Marsie. Wystarczyło wymienić kilka zdań, by wiedzieć, że dla nich wędrowanie to wspólnota. Wyczuć się dało, że równie usilnie jak my szukają szlaków, gdzie liczy się braterstwo drogi i wspólne przeżywanie wszystkiego, co ze sobą niesie. Poczucie humoru i dystans do siebie jest normą, nie wyjątkiem. Takie były nasze pierwsze wrażenia, które w miarę pokonywanych kilometrów przeradzały się powoli w pewność. Po godzinie jazdy w takiej komitywie wydało mi się jakbym i ja znalazł się na innej planecie. Stara, smutna i szara Ziemia zostawała za tylną szybą autobusu, a nowa – nieznana i kolorowa planeta  – wyłaniała się zza horyzontu przed nami. Orbita Czarnohory z każdą minutą wciągała mnie coraz bardziej. Lepszego początku wyprawy nie mogłem się spodziewać.
 
Kosmici z planety Czarnohora
fot. Ewa
 




Czarnohora będąc najwyższym pasmem Beskidów zazdrośnie strzeże swoich skarbów przed przybyszami z Polski. Dotrzeć tam mogą tylko najwytrwalsi, którzy znieść potrafią kilkunastogodzinną poniewierkę autobusem. Można wprawdzie próbować jazdy samochodem, ale zważywszy na stan ukraińskich dróg należałoby się liczyć z uwzględnieniem w wydatkach kwoty amortyzacji kosztów naprawy zawieszenia. O naprawie skołatanych slalomem między dziurami nerwów już nie wspomnę.
Lepiej więc zdać się na zawodowców i dać się powieźć jednemu z kilku przewoźników  kursujących regularnie w tamte strony. Punktem przesiadkowym na trasie w Czarnohorę jest największe miasto w regionie -  Iwano-Frankiwsk, gdzie dojeżdżają autobusy prawie z całej Polski. Znalazłem kursy z Warszawy, Poznania, Wrocławia, a nawet Szczecina. Z Krakowa codziennie odjeżdża przynajmniej pięć, sześć autokarów. Jest zatem w czym wybierać.
Mimo, że z Krakowa do Iwano-Frankiwska jest zaledwie 460 kilometrów, na dojazd zarezerwować trzeba minimum 12-13 godzin. A i to pod warunkiem, że nie będzie większych kłopotów na granicy. My dojechaliśmy po równo dwunastu godzinach zaliczając po drodze dwie kontrole paszportowe. Pierwszą lotną w okolicach Brzeska, a drugą, już standardową na granicy. Szczęśliwie na przejściu w Medyce nie było tego wieczoru zbyt długiej kolejki, więc podróż przebiegła w zasadzie planowo, choć na tej trasie pojęcie to jest bardzo umowne. Nawet kilkugodzinne „poślizgi” są tu raczej normą.
W drodze...
fot. Nieznany
 
Te długie godziny hibernacji pomiędzy Ziemią a planetą Czarnohora spędziliśmy na poznawaniu zarówno siebie, jak i zawartości podręcznego bagażu. Co chwila wyłaniały się z niego coraz to nowe dobroci, ku powszechnej uciesze i sytości żołądków. Specjalną atencją cieszyły się płyny, co w takiej sytuacji nie powinno dziwić. Chodziło przecież nie tylko o przetrwanie uciążliwej podróży, ale nade wszystko o zawiązanie nowych znajomości i jeśli nie przyjacielskich, to przynajmniej koleżeńskich relacji, niezbędnych w trakcie wspólnej wędrówki. Równie ważny dla wzajemnej integracji okazał się śpiewny akcent Mira, który polsko – czeską nowomową zabarwiał każdą konwersację, nawet najbardziej banalną wymianę zdań podnosząc do rangi poezji śpiewanej.



 
 

Miro - Czeski swojak.
fot. Autor

Miłą niespodziankę zaserwował nam kierowca zarządzając postój na pierwszej za granicą stacji benzynowej. Jej wielkim atutem okazał się sklep obficie zaopatrzony w różne odmiany bursztynowego nektaru w całkiem przystępnych cenach. Z takiej okazji trudno było nie skorzystać, zwłaszcza że była to pierwsza możliwość pokosztowania nektaru bogów w litrowych plastikowych butelkach. Okazał się całkiem niezgorszy, więc zaopatrzyliśmy się na dalszą drogę sowicie. Po paru godzinach testowania tych napitków sen przyszedł łagodnie, kołysząc w rytm coraz to bardziej nierównych ukraińskich dróg.
Tutaj techniczna dygresja dla jadących tą trasą po raz pierwszy. Na dworcu Stryjskim we Lwowie autobus zatrzymał się tylko na chwilę, a następny dłuższy postój (pozwalający na opuszczenie pojazdu) był dopiero w miejscowości Kałusz, cztery godziny po przekroczeniu granicy. Obfitsze spożywanie bursztynowego nektaru w tym czasie powoduje dotkliwe uciążliwości natury fizjologicznej.

W Ivano-Frankiwsku zameldowaliśmy się około wpół do ósmej czasu lokalnego (godzina do przodu w stosunku do Polski). Lekką mgiełkę niewyspania i znużenia monotonią jazdy powoli rozpraszało coraz mocniej rozgrzewające słońce. Kierownictwo wycieczki szybko zareagowało na zagrożenie  powszechnym  rozleniwieniem i zarządziło poszukiwania środka transportu do Wierchowyny, naszego kolejnego punktu przesiadkowego.


Iwano Frankiwsk 7:30.
fot. Autor
  Dosyć szybko wyszły na jaw dwie alternatywy. Pierwsza to oczywiście marszrutka, czyli  tutejszy PKS, najpopularniejszy środek transportu na Ukrainie. Jazda nią nie jest może najwygodniejsza ze względu na niewielkie rozmiary tego wehikułu i przeważnie dużą ilość pasażerów.  Jest za to najbardziej niezawodnym sposobem podróżowania, docierającym do każdej, nawet bardzo zapadłej wioski. Aby skosztować przyjemności podróżowania marszrutką trzeba jednak najpierw dostać się do centrum miasta. Ukraińskie dworce autobusowe obsługujące kursy dalekobieżne, w przeciwieństwie do naszych zlokalizowane są przeważnie na obrzeżach miast. Przynajmniej tak jest we Lwowie i w Ivano-Frankiwsku. Marszrutki natomiast odjeżdżają ze stanowisk w sąsiedztwie dworca kolejowego. Trzeba więc kilka przystanków podjechać autobusem miejskim. Ponieważ zależało nam na czasie – chcieliśmy jeszcze tego dnia wspiąć się na czarnohorską grań – przez chwilę rozważaliśmy drugą opcję.  Pomocni Ukraińcy zaoferowali wynajęcie taksówek, które mogłyby nas dowieźć na miejsce szybciej i z pewnością wygodniej. Koszt takiej przyjemności to około 350 hrywien od osoby, czyli mniej więcej złotych 50. Mimo, że jak na polskie portfele nie jest to kwota powalająca uznaliśmy taką propozycję za zdzierstwo. Marszrutka do Wiechowiny kosztuje jedyne 100 hrywien, a my nie zamierzaliśmy przepłacać.
Marszrutka.
fot. Ewa
 

Tak więc Czarnohorę witaliśmy kołysząc się miarowo w niezbyt nowoczesnym i nieklimatyzowanym wnętrzu marszrutki. Jedenaście plecaków upchanych na tyle pojazdu skutecznie blokujących przejście, a my niecierpliwie wpatrzeni w mijane krajobrazy, szukając pierwszych czarnohorskich pagórów. Kiedy po trzech godzinach wreszcie wjechaliśmy w dolinę Prutu, zmęczenie przegrało walkę z ekscytacją. Miejsca znane do tej pory tylko z książek i dawnych opowieści  wreszcie zaczęły się materializować. Prut, Jaremcze, Mikuliczyn, Worochta… to kawał polskiej historii, a dla mnie kolejne spełnione marzenie. Od kiedy wydeptuję górskie ścieżki zawsze chciałem tu przyjechać  i w końcu się udało. Nawet znój piętnastogodzinnej podróży nie był w stanie zagłuszyć tej przyjemności. A przecież to dopiero początek. Prawdziwe skarby tej ziemi dopiero przed nami. Adrenaliny dodaje też sama droga, która nas prowadzi. Mniej więcej od Tatarowa do samej Wierchowiny jedziemy po czymś, co miejscami ciężko nazwać drogą. Jeśli ktoś pamięta starą drogę z Ustrzyk Górnych do Wołosatego -będzie wiedział, o czym mówię. Asfalt przechodzący w usiane kamieniami klepisko, z lejami jak po zmasowanym nalocie aliantów na Berlin. Nie wiem jak to się dzieje, że nie gubimy zawieszenia i nie wpadamy na lawirujące między koleinami auta jadące z przeciwka. Obraz dopełniają wozy drabiniaste i krowy wałęsające się beztrosko, niekoniecznie poboczem, bo takowego raczej nie ma. W pewnym momencie przekraczamy przełęcz 969 m n.p.m. To już prawdziwe góry.

Tutaj mała dygresja dla orientacji w terenie. W Tatarowie główna droga odbija w prawo na Przełęcz Jabłonicką vel Tatarską (931 m), rozdzielającą Czarnohorę od Gorganów. Zbiega następnie w dolinę Cisy by doprowadzić przez Rachiw (Rachów) do Użhorodu. Z miejscowości Jasinia i Triostianiec można znakowanymi szlakami wspiąć się na główną grań Czarnohory od zachodu, alternatywnie do naszego szlaku. My wdzierać się będziemy w te góry od wschodu.

Jeszcze tylko karkołomny zjazd w dolinę Czeremoszu i już jesteśmy w Wierchowynie. Na tutejszej busiarni przychodzi nam w sukurs Ukraińska gościnność. Chodzi o powszechną tutaj chęć niesienia pomocy przybyszom, z którą w najbliższych dniach mieliśmy się spotykać parokrotnie. Od zwykłej rzetelnej informacji po realne działanie. Odniosłem wrażenie, że wystarczy podejść do pierwszego lepszego człowieka, a ten zaraz znajdzie radę na mój kłopot, albo chociaż zadzwoni do przyjaciela, który coś sensownego doradzi. Na Ukrainie warto pytać o drogę, bo ludzie tam z reguły życzliwi. W każdym razie bardziej życzliwi niż nam się wydaje.
Na kolejną marszrutkę, tym razem do Dzembronii Dolnej dostajemy się dzięki interwencji naszego kierowcy. Nie wiem jak to się stało, że namówił swojego kolegę po fachu aby upchał w swoim, i tak już zatłoczonym pojeździe, dodatkowych jedenaście osób i to z plecakami. Za jedyne 30 hrywien czyli niecałe 5 złotych uniknęliśmy kilkugodzinnego czekania na następny kurs, a jednocześnie zapewniliśmy sobie niezapomniane wrażenia natury podróżniczej.
Okazało się bowiem, że droga którą przed chwilą jechaliśmy wcale nie była najgorsza.  W tutejszych górach istnieją jeszcze drogi zupełnie pozbawione asfaltu, po których odbywa się regularna komunikacja autobusowa. Marszrutka z Werchowyny dojeżdża aż do wioski Szybene około 16 kilometrów w górę doliny Czarnego Czeremoszu i to już jest prawdziwy off road. Kamienista górska droga wznosi się meandrując wraz z zakolami Czeremoszu nad bystrzami i urwistymi brzegami, momentami jakby zmuszając marszrutkę do zaprzeczania prawom grawitacji. Przepełniony autobusik kilka razy zdawał się przelatywać nad przepaścią, a amplituda wahań zawieszenia przez całą drogę nie schodziła poniżej wartości ekstremalnych. A my w środku kołyszemy się na rurkach jak małpy na gałęziach palmy.
Zapamiętałem jedną scenkę rodzajową, kiedy na którymś przystanku otworzyły się drzwi wehikułu i stanęła w nich starsza, nieco otyła babulinka z koszem ogórków w jednej ręce i paroma drobniakami w drugiej. Zamiast wsiąść postawiła kosz na najniższym stopniu schodków, a kasę wręczyła pierwszemu przy drzwiach człowiekowi. Pieniądze powędrowały z rąk do rąk przez cały autobus do kierowcy, który w ten sposób przyjął opłatę za przesyłkę kurierską. Cofnąłem się w czasie o jakieś trzydzieści lat, kiedy ostatnio nadawałem PKS-em przesyłkę dla znajomego w Krakowie.

Dzembronia Dolna to przysiółek położony w miejscu gdzie potok o tej samej nazwie wpada do Czarnego Czeremoszu, mniej więcej w połowie drogi do Szybenego. I to właśnie tutaj zaczęło się nasze górskie wędrowanie. Żeby wydostać się na szlak trzeba jeszcze podejść kilka kilometrów w górę doliny do centrum wsi. Stamtąd w najwyższe pasmo Beskidów wiodą już znakowane szlaki. Ale najpierw trzeba tam dojść, a to okazało się wcale nie takie proste. Nie minęła nawet godzina marszu, a już mieliśmy pierwszą ranną. Moją Dorotkę zaatakowała znienacka droga, zdradziecko powalając na ziemię bez żadnego ostrzeżenia. Walka była zacięta bo Dorota wcale nie zamierzała się poddać. Decydujące o zwycięstwie ciosy zadała lewym kolanem i czołem, co przypłaciła jednak rozdarciem skóry i sporym guzem.  Na szczęście w ruch poszły apteczki i metalowy kubek Mira, który złagodził obrzęk na czole.


Wreszcie wędrowanie.
fot. Autor


Ratunek od Mira
fot. Autor

Kolejne zagrożenie czyhało w samej Dzembronii. Bez żadnej prowokacji z naszej strony zostaliśmy zaatakowani przez knajpę. A ściślej mówiąc sklep spożywczy z tymi akurat specjałami, jakich wtedy potrzebowaliśmy najbardziej. W dodatku sklepik wyposażony był w stylową drewnianą altanę, w której można było specjałów tych wygodnie kosztować, nawet w jedenaście osób. Zasiedliśmy więc i kosztowaliśmy darów ukraińskiego przemysłu browarniczego ( …i nie tylko), z każdym kolejnym łykiem wyzbywając się resztek motywacji do wędrowania, a nabywając coraz więcej chęci do biesiady. Dzieła destrukcji naszych planów dokończyła pogoda. Jeszcze przed czwartą zaczęło padać i z małymi przerwami lało do samego wieczora.  Wobec takich argumentów porzuciliśmy pierwotny zamiar dotarcia przed zmrokiem do przełęczy pod Smotryczem, odkładając tą ambicję na jutro. Oddaliśmy się za to bez reszty grze w kalambury zapodanej przez Zdzicha i trenowaniu czeskiego zawołania JOGI, JOGI, JOGI nawołującego do chlastania, czyli po czesku: degustowania napojów niekoniecznie bezalkoholowych.
Co tu robić w Dzembroni jak leje?
fot. Artur

Może i  straciliśmy pół dnia na zbytkach, trzeba jednak obiektywnie stwierdzić, że stało się dobrze. Gdybyśmy nie odwiedzili tego sklepu ulewa dopadłaby nas na szlaku, a kilka godzin w deszczu z pewnością nauczyło by nas pokory do tutejszej przyrody. A tak wynajęliśmy sobie całkiem  wygodną chatę na zboczu Stepańskiego, na prawym brzegu Dzembronii, z dwoma łazienkami i dużą kuchnią, idealną do wspólnego biesiadowania (duży drewniany dom z czerwonym dachem widoczny spod sklepu, patrząc w dół doliny). Wyszukała ją dla nas właścicielka sklepu wykonawszy uprzednio kilka telefonów do przyjaciół. Tam zakończyliśmy pierwszy dzień wyprawy nocnymi rozmowami Polaków o życiu.
Skoro tak duża grupa jak nasza od ręki znalazła odpowiednie lokum wychodzi na to, że w okolicy nie ma specjalnych problemów z nocowaniem. Kilka mijanych przez nas domostw oferowało pokoje do wynajęcia, a i miejsc do rozbicia namiotów nie brakowało. Za naszą chatę zapłaciliśmy 200 hrywien od osoby, czyli ok. 30 złotych. Jak dla nas nie dużo, zwłaszcza że w cenie była możliwość pokonania rwącej rzeki przez most...

Droga do chaty wiodła przez most...

Wieczorne rozmowy przyniosły konkretne ustalenia. Stanęło na tym, że jutro choćby lało i grzmiało musimy dojść przynajmniej do Popa Iwana (2028 m). To jedyna szansa żeby odratować walący się plan wyprawy i dać sobie szansę przejścia w kolejnych dniach całej grani. Bo taki był początkowy zamiar. Zaliczenie wszystkich czarnohorskich dwutysięczników od Popa Iwana na południu do Pietrosa (2020 m) na północy. A po drodze wisienka na torcie – Howerla (2061 m), najwyższy szczyt nie tylko Ukrainy, ale też całych Beskidów. Ogólnie planowana trasa od Dzembronii do Jasinii miała liczyć zaledwie czterdzieści kilka kilometrów, rozbitych na cztery dni. Wydaje się zatem niewiele, ale jeśli weźmie się pod uwagę przewyższenia jakie trzeba po drodze pokonać i ciężar plecaków wychodzi już nie tak kolorowo. Dzembronia, skąd startujemy, leży na wysokości około 800- 850 metrów, a grań po której wieźć miała nasza ścieżka wznosi się miejscami na ponad 2 tysiące. Łatwo więc przeliczyć, że mamy przeszło kilometr pionowo w górę na odcinku siedmiu może ośmiu kilometrów zanim dojdziemy do grani. Przy plecakach ważących średnio kilkanaście kilogramów można się domyślić, że spacerek to raczej nie będzie.

Następnego dnia o ósmej rano wszyscy zameldowali się przed wejściem do chaty z zadziwiającą werwą, jakby nocnych rozmów w ogóle nie było. Widać głód tułaczki przezwyciężył zmęczenie. Przeprawiamy się na druga stronę znacznie spokojniejszego dzisiaj potoku i ruszamy w górę szukając niebieskich znaków.

"Chata" w Dzembroni
fot. Autor

Dla tych co po raz pierwszy w Czarnohorze pozytywna informacja jest taka, że szlaki znakowane tu istnieją. Nie jest ich co prawda tak dużo jak w naszych górach, ale główne cele można za ich pomocą osiągać. Natomiast wiele do życzenia pozostawia ich jakość. Poszczególne znaki rozmieszczone są w dużych odległościach od siebie, wiele z nich jest mało czytelnych, a zmiany kierunku i miejsca mylne, często nie oznaczone są w ogóle. Do normy należy sytuacja gdzie szlak schodzi z dotychczasowej drogi a potwierdzenie tego znajduje się kilkadziesiąt,  może nawet kilkaset metrów dalej. Wyjątek stanowi tylko główna grań gdzie oznakowania są rzetelne i dosyć gęste. Im niżej zaś, tym gorzej.
I jeszcze jedna wskazówka przydatna dla włóczących się po Czarnohorze. Ogólnie rozumianych punktów noclegowych jest tutaj całkiem sporo, ale zdecydowana większość z nich to prywatne kwatery w wioskach położonych w głębokich dolinach, o kilka godzin zejścia z głównych grzbietów. Najczęściej jest to działalność nieoficjalna, reklamowana przez przychylnych sąsiadów, więc trudno tu zarezerwować coś zawczasu. Pewnie inaczej jest w Worochcie, czy Wierchowinie ale stamtąd w góry za daleko, żeby codziennie wracać na szlak. Wyżej zaś, już w samym sercu gór można liczyć niemal wyłącznie na pola namiotowe, a raczej miejsca w których wskazana jest możliwość rozbicia namiotu. Schronisk w naszym rozumieniu tego słowa nie ma. Zastępują je mniej lub bardziej zagospodarowane koliby (np. na Peremyczce przy budce strażnika parku) lub wyżej położone gospodarstwa (np. Chata u Kuby nad Dzembronią). Jest jeszcze coś takiego jak Zaroślak, 2 godziny zejścia z Howerli w dolinie Prutu, ale szanujący spokój i piękno górskiej przyrody raczej nie polecą tego miejsca nikomu. Ja polecę go tym, którzy potrzebują przede wszystkim wygód – czyli większości bywalcom Zakopanego.
W Czarnohorze najwygodniejszym, co nie znaczy najlżejszym, sposobem nocowania jest własny namiot. Dzięki temu nie trzeba codziennie rano pokonywać tych samych przewyższeń.  Taki właśnie sposób wędrowania najbardziej przypadł do gustu miejscowym, którzy ciągną tu całymi rodzinami obładowani sprzętem obozowym i prowiantem. Dlatego prawie każde wypłaszczenie terenu ze znośnym dostępem do wody nosi tu ślady biwakowania i można z tego korzystać w zasadzie bez ograniczeń.

Tymczasem wędrujemy w górę Dzembronii. Początek szlaku niebieskiego wyprowadzającego na Smotrycz (1894 m) i dalej w kierunku Popa Iwana jest bardzo charakterystyczny dla tych gór. To znaczy jest zupełnie nie oznakowany.  Mało tego. Jego wejście w boczną dolinkę zagrodzone jest płotem, a w zasadzie zamkniętą bramą i furtką. Należy się nie bać, otworzyć furtkę i wejść w drogę prowadzącą w górę pomiędzy budynkami. Gdyby nie Miro, który szedł pierwszy, w życiu bym na to nie wpadł. Od głównej drogi należy skręcić w lewo tuż przed urokliwym kościółkiem ze złotym dachem. Znaki pojawią się jakiś czas później, wystarczy tylko trochę cierpliwości.



Trzeba iść tam gdzie Miro... w lewo.
fot. Autor

Pogoda nie jest porywająca, ale przynajmniej nie pada. Doskwiera za to duża wilgotność. Im wyżej tym większa, gdyż wpinając się mozolnie wchodzimy w warstwę chmur zalegających szczyty. Ścieżka nasza przez najbliższe 6 kilometrów prawie cały czas będzie się wznosić, nie dając zbyt wiele okazji do wytchnienia. Obciążeni biwakowymi manelami odczujemy to w kościach. Gdzieś przy pasterskich kolibach powyżej wsi spotykamy Alexa, Ukraińca, który przyjechał z nami wczoraj z Wierchowyny. Nie zatrzymał się w sklepie, tylko powędrował wyżej, a ulewa zastała go w drodze. Znalazł schronienie w jednym z szałasów i przeczekał do rana. Zapamiętałem jego plecak. Sam w sobie duży, osiemdziesięciolitrowy z dodatkowym, nad miarę długim kominem, w którym upakował ponoć swój fotograficzny sprzęt. Chwalił się że przeszło 30 kilogramów, ale że zdarzało mu się już dźwigać ponad 40 . Patrząc nie tylko na niego, ale i innych Ukraińców mijanych po drodze, automatycznie przestaje narzekać na moje maleńkie kilkanaście kilo bagażu. Jeszcze przed Połoniną Smotrycz dochodzi nas grupa nastolatków z opiekunem w spodniach moro. Wszyscy bez wyjątku z plecakami przerastającymi ich o głowę. Widać tutaj taka tradycja.

"Komin" Alexa po lewej
fot. Dorota P.
 
Nowe dowody nierzetelności ukraińskich znakarzy pojawiły się zaledwie parę kroków dalej, właśnie na wspomnianej połoninie Smotrycz. Miejsce charakterystyczne bo z rozpadającym się pasterskim szałasem i siecią ogrodzeń utkanych wokół pastwiska. Tutaj szlak niebieski rozchodzi się w dwóch kierunkach zataczając pętle wokół Smotrycza (1894 m). Pętla ta splata się mniej więcej przy szałasie. Tyle że właściwych oznakowań nie ma, więc o pomyłkę łatwo. Zwłaszcza w takich warunkuj jak dziś, przy widoczności nie przekraczającej trzydziestu, może czterdziestu metrów.


Połonina Smotrycz - lekko nie ma.
fot. Dorota R.


Chcieliśmy pójść lewą odnogą prosto na szczyt, a po jakiejś godzinie byliśmy już pewni, że idziemy prawą na Uchaty Kamin. Ścieżka owszem, bardzo ciekawa, najpierw przez gęsty górnoreglowy bór wyścielony obficie rumowiskami głazów, potem przez malownicze skałki, aż na widokową przełączkę pod wysoką wychodnią skalną, skąd mieliśmy już wgląd na główną czarnohorską grań. Tyle, że dłuższa - w sumie zajęła nam ponad cztery godziny) - omijająca Smotrycz, nasz pierwszy planowany szczyt od północy. Czyli trochę jakby para poszła w gwizdek. Mogliśmy co prawda z tego miejsca wyjść jeszcze na Smotrycz, ale trzeba by nadłożyć jakieś półtora kilometra pod górkę. Wygrało zmęczenie i konieczność pozostawienia sił na główny nasz dzisiejszy cel – Pop Iwan.
Postój „pod skałą” przeciągną się prawie do godziny. W tym czasie łapanie oddechu, penetracja okolicznych skałek przez tych co łapać oddechu nie musieli i popijanie lokalnych przysmaków w towarzystwie bliźniaczej grupy z Krosna, która akurat zdążyła nas dogonić. Kinga, Miro i Artek wspięli się na kilkumetrowego ostańca strzegącego przepaścistej kotliny, udowadniając że błędniki maja ze stali. Mój zachowuje się momentami jakby go nie było, dlatego zdjęcia robiłem z dołu. Ale najbardziej moja uwagę przykuł widok, który w pewnym momencie zaczął otwierać się od strony zachodniej. Chmury zalegające widnokrąg  powoli rozchylały kurtynę, zza której najpierw nieśmiało, potem odważniej wyłaniać się zaczął główny grzbiet Czarnohory z połoninami w okolicach Dzembronii (1878 m) i Munczela (1998 m). Nieco poniżej z lewej rozległe obniżenie przełęczy 1763 m, zwanej przez miejscowych Sidłowina (Siodło), w okolicach której mieliśmy wczoraj nocować. W miarę jak słońce przebijało się przez chmury i coraz mocniej ozłacało wymarzone widoki, wstępowały we mnie nowe siły. Zaczęła pojawiać się nadzieja, że popołudniu aura będzie nam sprzyjać.
 
 
Artur(pierwszy od góry) łapie oddech na swój sposób...
 
 
...Tomek (po prawej) na swój...
 
 
...a Zdzichu (leży) na swój.
 
 

Patrzę na moją Dortkę i zadowoleniem stwierdzam, że nie wygląda tak źle, jak wskazywałyby na to pokonane przewyższenia. Przyznaje jednak, że gdyby nie Artek byłoby znacznie gorzej. Artur miał za zadanie zamykać grupę. Wędrując na końcu dodawał sobie i reszcie otuchy nucąc różne stare hity. A że zna ich bez liku wędrowanie w pobliżu  zamieniło się w słuchanie listy przebojów. Dorota nauczyła się, że im głośniej go słychać tym mocniej trzeba atakować podejścia, bo koniec peletonu już blisko. Kiedyś za kolarzami jechał autobus z napisem „Koniec wyścigu”, który zgarniał po drodze maruderów. My mieliśmy Artka z motywatorem polskich przebojów.
W tym miejscu chciałem złożyć na ręce kierownictwa wyprawy oficjalne podziękowania dla  Artura za rolę tylnej straży, gdyż dzięki temu mogłem zdobywać Czarnohorę we własnym tempie, bez obawy o zagubienie małżonki. Dla uczczenia jego zasług proponuje wznieść toast trzykrotnym JOGI! JOGI! JOGI!

 
...JOGI, JOGI, JOGI!!!
 
 
Na przełęcz jeszcze pięćset metrów nieoznakowaną ścieżką przez połoninę pomiędzy łachami kosodrzewiny. Gdy tam docieram rozglądam się dookoła w poszukiwaniu miejsca, które znam ze starych, przedwojennych fotografii. Odnajduję go na lewo, kilkadziesiąt metrów w dole, w urokliwym kotle poniżej źródła potoku Pohorylec. Miejsce gdzie dawno, dawno temu stało najwyżej położone ze wszystkich polskich schronisk górskich (ok. 1700 m n.p.m.). Nazywało się Schronisko pod Smotrcem od dawnej nazwy pobliskiego Smotrycza. Jego budowę ukończono z początkiem 1939 roku i było jednym z większych ówczesnych obiektów noclegowych w Czarnohorze. Dziś poza zdjęciami pozostały fundamenty i kawałki podmurówki, które ciągle, mimo upływu lat, próbują wykrzyczeć swoją tragiczną historię. Patrząc na jego resztki zastanawiam się w czym ono przeszkadzało? Przecież w powojennej rzeczywistości te mury mogły równie dobrze służyć Ukraińcom. Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że te okaleczone szczątki pokazują prawdziwe w tamtym czasie nastawienie miejscowych do Polaków i do wszystkiego co polskie.
 
 
"Pole namiotowe" przy ruinach schroniska pod Smotryczem.
fot. Autor
 
 
A dalej, ponad przełęczą zaczęło się to, co szlakowydeptywacze cenią najbardziej. Wędrowanie po grzbiecie. I to najdłuższym grzbiecie w całych Beskidach. Ale o tym w następnej części...

 
 
 

2 komentarze:

  1. No no,zaczyna się jak Trylogia a przynajmniej Krzyżacy i chyba będzie tak samo duuuużo 😉
    Superowo,bo ja lubię czytać 😊😊😊 Zbyszko z Bogdańca wykombinował kolejną wyprawę i też będzie fajna 😎

    OdpowiedzUsuń