Przed wyruszeniem w drogę założyliśmy z Pawłem, że na noclegi będziemy wybierać schroniska górskie, bądź inne noclegownie przeznaczone dla turystów łażących po górach. Chodziło o to, żeby cały czas trzymać się górskich klimatów i obracać wśród ludzi najlepiej rozumiejących naszą szajbę i potrzeby z nią związane. Oczywiście, nie zawsze było to możliwe i w kilku miejscach trzeba było zanocować na zwykłych kwaterach. Dało mi to jednak doskonały materiał do przemyśleń, którymi chciałbym się teraz podzielić, a Kremenaros w Ustrzykach Górnych jest doskonałym przykładem na ich zobrazowanie.
W przeciwieństwie do większości obiektów działających pod szyldem PTTK w Kremenarosie udało się przeprowadzić generalny remont, który ucywilizował warunki pobytowe. Wszystko wydaje się nowe, czyste, zadbane, a przy tym proste, funkcjonalne, czyli takie, jakie plecakowicze lubią najbardziej. Pozostawiono zatem charakter górskiego schroniska, ale odnowiono dosłownie wszystko, od instalacji, podłóg, ścian, drzwi i okien, na meblach i pościeli kończąc. Nareszcie w górskiej noclegowni łazienka pachnie, a w kranie jest ciepła woda i to niemal od razu po odkręceniu kurka. Okazuje się, że nawet obiekt oferujący ceny schroniskowe może pozwolić sobie nie tylko na schludność i elementarny porządek, ale też na odpowiednią modernizację oferowanego standardu.
Niestety, większość obiektów PTTK nie może się tym pochwalić, a dobrym kontrprzykładem jest szumnie zwany Hotelem Górskim ośrodek na drugim końcu Ustrzyków. Co z tego, że dywany na podłogach i reprodukcje na ścianach, jak wszystko ocieka starością. Nie tą zabytkową, pachnącą starym drewnem, bejcą i woskiem do podłóg, ale skrzypiącą zdezelowanymi zawiasami, trzaskającą niedomykającymi się drzwiami, wołającą o ratunek pleśnią w łazience i rozpadającymi się łóżkami. Starością, która jęczy niegospodarnością rodem jeszcze z zatęchłej komuny. Niestety, o prawdziwości tych słów można się przekonać w naszych górach o wiele za często, co unaoczniła mi także ta wyprawa.
I jeszcze jedna szczypta soli w tej opowieści. Jeśli wybieramy się w góry w okresie przełomu pomiędzy zimą i wiosną, należy liczyć się z tym, że pokoje, które wynajmiemy w obiektach o standardzie schroniskowym lub nieokreślonym będą miały temperaturę delikatnie mówiąc daleką od komfortowej. Niekiedy nawet może być znacznie zbliżona do panującej za oknem. Najwyraźniej gospodarze uważają, że skoro nie ma już zimy i mrozy nie trzaskają, nie ma też potrzeby tracić pieniędzy na opał. Zwłaszcza, że o tej porze turystów jest zbyt mało, żeby zrekompensować koszty ogrzewania. Jedna lub dwie noce w takim kurniku to jeszcze nie problem. Wystarczy trochę ubrań na grzbiet i coś na rozgrzewkę przed spaniem. Ale kiedy wędruje się z plecakiem przez kilka dni w wilgoci i chłodzie, i prawie każdy z nich kończy się w zimnicy, gdzie nie ma jak wysuszyć ubrań, a ogrzać się można jedynie włażąc pod kołdrę we wszystkim co było w plecaku, to z czasem taka impreza przestaje cieszyć.
Zastrzegam w tym miejscu, że nie wszystkie noclegownie na „czerwonym” odpowiadają temu opisowi, ale nie wymienię ich aby nie być posądzonym o reklamę.
Skoro jesteśmy już przy warunkach pobytowych na szlaku – miała być jedna szczypta soli, a będzie i druga. Gdy tak wspominam popas w Kremenarosie nie mogę odgonić myśli o pewnym marketingowym matactwie, który zmusił mnie do głębszego, niż bym sobie tego życzył, zdrenażowania skromnego przecież turystycznego portfela. Na fali powszechnej mody popijania bursztynowego nektaru, w bez mała każdych fizycznie nadających się do tego okolicznościach, namnożyło się u nas rozmaitych browarów, warzących różnego rodzaju napoje - bardziej lub mniej ów nektar przypominających. Oczywiście, prawie każdy z nich ma wielowiekową tradycję, sięgającą, jeśli już nie średniowiecza, to czasów imć Pana Zagłoby przynajmniej, nawet jeśli założono go wczoraj, na surowym korzeniu. Prawie każdy oferuje kilka gatunków nektaru, zmieniających się lub modyfikujących w zależności od aktualnie panujących wśród nektarowiczów upodobań. Pomijając jakość i sposób ich produkcji, sprawa jest całkiem atrakcyjna, dając szerokie spektrum wyboru alternatyw smakowych już na etapie zakupu. I to się browarnikom chwali. Jednak jakiś czas temu pojawił się u nas nowy gatunek, służący oszukiwaniu mniej dociekliwych oraz irytowaniu bardziej świadomych smakoszy. Nazywa się on różnie, ale mnie najbardziej do gustu przypadła nazwa „piwo na zlecenie”. Sprawa polega na tym, że produkuje się nektar najgorszego sortu, w smaku przypominający popłuczyny z szorowania szaletowej podłogi i oferuje hurtownikom, bądź nawet poszczególnym barom i restauracjom jako produkt bez nazwy, z możliwością dodrukowania etykiety kreowanej według własnego uznania. Niby nic bulwersującego, ale do czego to prowadzi? Ano do tego, że produkt najgorszej przemysłowej jakości oferuje się jako regionalny rarytas, oparty na naturalnych lokalnych składnikach, produkowany w sposób całkowicie ekologiczny i prezentujący wybitne walory smakowe, charakterystyczne wyłącznie dla danego regionu. Przynajmniej takie zalety sugerują – oczywiście nie wprost – informacje zawarte na etykiecie zmówionej przez zleceniodawcę. A wszystko to za cenę godną królewskiego kufla.
Co to znaczy, można się przekonać dobitnie wędrując po bieszczadzkich przybytkach. Mam wrażenie, że tutaj ten wybieg przybrał postać nagminną. W Kremenarosie na ten przykład oferowano taki właśnie napój, którego nazwy nie wymienię, jako jedyny dostępny w ofercie, bo jak tłumaczyła barmanka „chwilowo innego nie dowieźli”. Ponieważ stwierdzenie to przypomniało mi stare, niekoniecznie dobre czasy, rozejrzałem się czujnie i dostrzegłem za barem przeszkloną lodóweczkę pełną innych nektarów. Nie dałem jednak niczego po sobie poznać, chcąc się dowiedzieć w czym rzecz. Zamówiłem więc „jedyny” nektar za „jedyne” 9 złotych i już po pierwszym łyku wiedziałem. Po co sprzedawać dobry jakościowo kupiony drogo produkt skoro można kiepski i tańszy sprzedać znacznie drożej. A przy tym klient będzie myślał, że wypił coś wyjątkowego, można by rzec nawet ekskluzywnego. Czy ktoś będzie dochodził, że te same ścieki można wypić na Helu, tyle że pod marynistyczna etykietą?
Tymczasem przy całkiem smacznym posiłku w dawnym Pulpicie, złożonym z żurku, fasolki po bretońsku i rzeczonego bursztynowego nektaru na zlecenie, otwieram Internet by zapytać o radę pogodynkę. Mówi, że kiepsko to widzi i że zamiast deszczu może zaoferować ewentualnie śnieg, zwłaszcza powyżej 1000 m n.p.m. Ogólnie poza chłodem, wilgocią i pluchą, nic w menu na jutro nie ma. Spoglądam na Pawła i wzruszam ramionami. No cóż. Jak się niema co się lubi…
![]() |
Trasa Ustrzyki Górne - Smerek
Źródło: Compass
|