 |
Dzień 1. Krościenko - Przehyba |
Rok 2014 na Głównym Szlaku Beskidzkim okazał się wyjątkowo
obfity w przedreptane kilometry. Zdobycie kilku dni wolnego w jesienny
wrześniowy czas wcale nie graniczyło z cudem i do majowych wspomnień z Beskidu
Żywieckiego i Gorców dołączyć mogły wrześniowe obrazy z Beskidu Sądeckiego.
Dało to razem prawie 190 kilometrów czerwonego w jednym roku, co zważywszy na
notoryczny brak czasu, było dla mnie sporym osiągnięciem. Zwłaszcza, że nie
były to jedyne wypady górskie tego roku.
W czwartek, 11 września, tuż przed siódmą rano zameldowałem się na krakowskim dworcu oczekując busa do Krościenka. Zanim wszystkie
media na dobre rozpoczęły celebrację kolejnej rocznicy nowojorskich zamachów,
ja kołysałem się już sennie na nierównościach polskich dróg i z coraz większym
niepokojem spoglądałem w niebo. Muszę przyznać, że bardziej niż majaczące w
pamięci makabryczne sceny z Manhattanu, niepokoiły mnie widoki za oknem. Ludzie
skrywający się w kapturach i parasolach zdawali się przeklinać los, że kazał im
opuścić przytulne schronienia domów i zdać się na łaskę sinych od deszczu chmur.
Te obniżyły swój lot prawie do poziomu
ulicy. Rynny wypluwające strumienie wody, potoki przelewające spienioną brązową
breję, drzewa ociekające deszczem i chylące się w podmuchach wiatru: wszystko
wokoło pukało się po głowie na widok gościa z plecakiem, któremu najwyraźniej
odbiło, skoro w taka pogodę zdecydował się na spacer.
No cóż. Nigdy nie twierdziłem, że moje zmysły są w pełni zdrowe.
W Krościenku pogoda delikatnie się poprawiła. Przestało padać a niebo podniosło
się na tyle, że dało się dostrzec kontury okalających miasto wzgórz. Tylko krzyż
na strzelistej wieży tutejszego kościoła wciąż osłaniał się chmurami, jakby
chciał je przy sobie zatrzymać. Ale w końcu po to go zbudowano, aby sięgał
nieba.
 |
"Pieniński" kościół w Krościenku.
fot. Autor
|
Świeżo odremontowanym mostem przekroczyłem Dunajec i tuż przed dziesiątą
znalazłem się wreszcie w Beskidzie Sądeckim. Wędrówkę tymi malowniczymi górami
zaplanowałem na trzy dni, choć kusiło mnie aby przeskoczyć je w dwa. Uznałem
jednak, że gdy najdzie mnie ochota na bieganie to wystartuje w jakimś
maratonie. Teraz chciałbym zwyczajnie pochodzić i spokojnie pozwiedzać. Do
przejścia mam ok. 60 kilometrów, a po drodze spore różnice w wysokościach.
Wystartuję z poziomu 420 metrów i na pierwszym 12 kilometrowym odcinku będę
musiał pokonać ponad 700 metrów przewyższenia. Potem długie zejście do
najniższej na czerwonym doliny Popradu w Rytrze, a następnie ostro w górę, na
grzbiet Pasma Jaworzyny ponad 650 metrów powyżej. Gdybym podzielił ten dystans
na dwie dniówki, musiałbym się nieźle napocić, a przecież przyjechałem tutaj
żeby wypocząć. Po za tym deptak w Krynicy nie jest dla mnie aż tak kuszący,
żeby gnać do niego bez opamiętania. To, co po drodze, jest dla mnie znacznie
ważniejsze.
Tymczasem rozpocząłem podejście ulicą Źródlaną, która wyprowadza czerwony ponad
zabudowania Krościenka na Pasmo Radziejowej. Zadziwiające jak bardzo „górska”
okazała się moja pamięć. Ostatni raz szedłem tamtędy w roku 1989 i od razu
zaczęły mi się przypominać obrazy z tamtej wędrówki. Tutaj naprawiałem szelkę
od plecaka, tam ktoś otworzył wino, bo było mu za ciężko, jeszcze dalej
rozpoznałem pień, do którego rzucaliśmy moim wojskowym bagnetem. Natomiast innych wspomnień z tamtego roku nie
byłem w stanie przywołać w ogóle. Przecież chodziłem wtedy do liceum i pewnie
działo się w moim życiu wiele. Nie pamiętam nawet momentu, kiedy padła komuna.
Za to górskie wyprawy zapamiętałem nie najgorzej.
 |
Deszczowy las nad Krościenkiem.
fot. Autor
|
Odnajdywanie znajomych miejsc i utyskiwanie nad kruchością pamięci pomaga mi
przetrwać pierwsze godziny marszu. Początek okazuje się trudny. Droga pnie się
męcząco w górę, najpierw polami, potem przez zimny, wilgotny i duszny las, cały
czas w oblegających go chmurach. O widokach na Pieniny mogłem jedynie pomarzyć,
bo z mijanych polan widać było tylko kłębiastą mgłę. Nieco wyżej, gdzieś na
stokach Stajkowej mijam
charakterystyczną kapliczkę z figurą Chrystusa dźwigającego krzyż. Masywna,
bogato rzeźbiona, wisi na wiekowym buku, co wyraźnie nadaje jej sędziwości.
Intrygujący jest też sposób jej zawieszenia. Stare konary buka oplata gruby,
stalowy łańcuch, dodając całej scenie nieco grozy i tajemniczości. W
czeluściach bukowego lasu w okolicy Gronia, kłębiąca się wilgoć odbierała
ciepło na tyle skutecznie, że w pewnym momencie ratowałem się gorącą
zawartością termosu i założeniem wełnianej czapki. Nawyk noszenia jej na dnie
plecaka nawet w lecie, zadziwiająco często okazuje się przydatny.
 |
Kapliczka drogi krzyżowej pod Stajkową.
fot. Autor
|
Dopiero gdzieś na Dzwonkówce (982 m) opary mgielne jakby nieco rzedną i
pozwalają na spokojniejszy odpoczynek. Docieram tutaj w godzinę i piętnaście
minut, zaskakująco szybko, zważywszy, że za mną już 5 kilometrów marszu pod
solidną górkę. Przystaję więc na dłuższą chwilę i łapiąc oddech rozglądam się
po okolicy. Na Dzwonkówce czerwony biegnie przez chwilę razem ze szlakiem
żółtym, łączącym Szczawnicę z Łąckiem. Znakarze PTTK oznaczyli tutaj czasy
przejść szlakowskazami przymocowanymi do solidnego świerka. Tuż nad nimi,
jakiś żartowniś przybił własną tabliczkę z wyrytą informacją „Himalaje 2 lata”.
Sadząc po kolorze sczerniałego drewna, wisieć tu musi przynajmniej kilka lat, z
czego wnioskować można, że ten rodzaj humoru przyjmuje się wśród
szlakowydeptywaczy. Mnie przypomniała, że jak wysoko bym nie zaszedł, zawsze znajdą się
jeszcze wyższe góry.
 |
Ciekawa alternatywa.
fot. Autor
|
Za Dzwonkówką zejście na malowniczą Przełęcz Przysłop. Znowu chmury ograniczają
widoczność, ale nie na tyle, żeby przesłonić urok tego miejsca. Łąki i
zagajniki, zagubione gdzieś na pagórkach pomiędzy górami, muszą wyglądać ciekawie
w pełnym słońcu. Żeby się o tym przekonać, będę musiał dotrzeć tutaj przy bardziej sprzyjającej
pogodzie. Pretekstem może być wypróbowanie noclegów, jakie oferuje jedno z tutejszych
gospodarstw. Może to być dobre rozwiązanie przy marszrucie z Rytra w kierunku
Krościenka. Internet podpowiada, że ceny schroniskowe, a warunki
niewspółmiernie lepsze niż na Przehybie.
Na przełęczy odnajduję pierwszą na trasie pamiątkę historyczną. Obelisk z
wysokim, biało-czerwonym masztem i inskrypcją informującą o śmierci 5
partyzantów, którzy zginęli w tym miejscu w lutym 1944 roku. Widać, że
regularnie odbywają się tutaj jakieś uroczystości, bo całość starannie zadbana,
a nawet ukwiecona. Zainteresował mnie znak Polski Walczącej, w który wkomponowano
krzyż z napisem „Za Polskę, Wolność, Lud”. Wszystko w narodowo-wyzwoleńczym
tonie, za wyjątkiem naszego godła, które tutaj prezentuje się bez korony. Jeśli
ktoś wie dlaczego, proszę o informację.
Tuż pod przełęczą, w kierunku Szczawnicy, znajduje się jeszcze jedna pamiątka
wojennych dramatów. Niewielką drewnianą kaplicę, dawniej krytą gontem, dzisiaj
blachą, postawiono w miejscu domostwa, które zostało spalone przez
Niemców w grudniu 1944 roku. Razem z nim spłonęła cała mieszkająca tam rodzina.
 |
Pomnik na Przełęczy Przysłop.
fot. Autor
|
 |
Kaplica po Przysłopem.
fot. Autor
|
Za Przysłopem krótkie, lecz strome podejście na wzgórze Kuba (888 m). Dalej już
dość wygodną drogą grzbietową w ok. 1,5 godziny docieram do Schroniska PTTK „Przehyba”.
Jest godzina 13:45.
Miejsce to jest dla mnie o tyle szczególne, że było celem pierwszego wypadu
górskiego, z którego zachowałem nie tylko w miarę dokładne wspomnienia, ale
również kilka czarno-białych zdjęć. Był
rok 1989, a ja wędrowałem wtedy jako jeden z opiekunów grupy szkolnej
uczestniczącej w Rajdzie Turystycznym im. Leopolda Węgrzynowicza, organizowanym
przez rabczański PTTK. Wówczas na
Przehybie mieliśmy drugi na trasie biwak.
Spoglądając na schronisko i przylegającą polanę, wydaje się, że nie zmieniło się
tu wiele. Może tylko wieża telewizyjna jest nieco wyższa i bardziej „upakowana”
antenami, płacąc w ten sposób za wszechobecny postęp technologiczny. Dzięki
niej schronisko skomunikowane jest ze światem asfaltówką, schodzącą do Gabonia.
Na szczęście obecność drogi nie mąci spokoju tego miejsca, gdyż dostępna jest
jedynie na potrzeby schroniska i obsługi wieży. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegam sporą zmianę w krajobrazie.
Tuż obok schroniska postawiono budynek o dźwięcznej nazwie „Jaśkówka”, który
miał służyć za noclegownię na czas odbudowy starego schroniska, po pożarze z
roku 1991. Do najpiękniejszych może nie należy – podobnie jak jego sąsiad - ale
mieści w sobie izbę regionalną i dodatkowe pokoje dla gości.
 |
Schronisko na Przehybie...
fot. Autor
|
 |
...i jego otoczenie
fot. Autor
|
Zresztą całość otoczenia zatopiona w chmurach i mżawce, też nie wygląda
zachęcająco. Tym bardziej zastanawiam się nad przedłużeniem dzisiejszej
wędrówki i przenocowaniem gdzie indziej. Najbliższą noclegownią na czerwonym
jest chata pod Kordowcem oddalona o ok. 12 km i 3,5 h marszu. Godzinę dłużej
trzeba by dreptać do schroniska PTTK w Rytrze. Wszystko osiągalne przed końcem
dnia, ale ze względu na paskudną pogodę decyduję o pozostaniu na Przehybie.
Myśl o kilkugodzinnym przedzieraniu się przez zimną wilgoć, bez szans na
jakiekolwiek widoki, zdecydowanie zniechęciła do wysiłku.
CIĄG DALSZY POD "CZYTAJ WIĘCEJ" :)